Podsumowanie roku 2010 nie należało do najłatwiejszych zadań. Oceny zaproszonych do tegorocznego podsumowania autorów wahają się od miażdżącej krytyki, znudzenia, aż po rezygnację z pisania tekstu (Paweł Leszkowicz), z drugiej strony bardziej optymistycznie nastawieni do świata autorzy wykazują umiarkowaną radość, a nawet entuzjazm. Zapraszamy do lektury tekstów napisanych specjalnie dla "Obiegu" przez: Piotra Kosiewskiego, Polę Dwurnik, Ewę Łączyńską, Katarzynę Bojarską, Adama Szymczyka, Izabelę Kowalczyk, Karola Sienkiewicza, Monikę Szewczyk, Joannę Zielińską, Wojciecha Kozłowskiego, Jarosława Lubiaka, Aleksandry Śliwczyńskiej, Bartka Remisko, Ewę M. Tatar, Piotra Stasiowskiego, Grzegorza Borkowskiego, oraz wypowiedź Włodzimierza Borowskiego z lat 70. wartą, jak sądzimy, rozważenia w obecnym kontekście.
2010 rok. Pierwsze odczucie: był dość przeciętny. Trudno wymienić spektakularne wydarzenia. Zresztą trudno ich oczekiwać w czasie kryzysu i oszczędności finansowych. Być może jest jednak inny powód rozczarowania. Nie tak dawno otwierano kolejne gmachy, pierwsze od wielu lat inwestycje w kulturę, postępowała zmiana pokoleniowa w instytucjach publicznych. Pojawiło się coś nowego. Wreszcie Kongres Kultury (i przedstawienie założeń planu Hausnera) można było odczytywać jako próbę poważnej rewizji polityki kulturalnej państwa. Towarzyszyło temu powstanie ruchu obywatelskiego. Po raz pierwszy od dawna środowiska związane ze sztukami wizualnymi zaczęły rozmawiać o obowiązkach państwa wobec kultury, relacjach z władzą, o zasadach zarządzania i obsadzania instytucji publicznych, itp. Tymczasem oczekiwanej zmiany nie ma, a z wielkiej gadaniny niewiele póki co wynikało (zobaczymy co przyniesie zapowiadany na wiosnę Obywatelski Kongres Kultury). Okazuje się, że władze publiczne nadal lepiej odnajdują się w sferze werbalnej niż w realnym działaniu. Tymczasem coraz wyraźniej widać, że bez ich aktywności nie uda się ze współczesnością szerzej niż dotychczas dotrzeć do polskiej publiczności, ani też w pełni wykorzystać zagranicznej koniunktury na nadwiślańskich artystów.
Można oczywiście odmiennie spojrzeć na miniony rok. Ktoś nawet wspomniał o normalności, roku bez wielkich wstrząsów, spektakularnych fajerwerków, lecz przyzwoitym. Zgoda. Jeżeli odrzucić nadmierne oczekiwania, to był on całkiem niezły. Miało miejsce przynajmniej kilka ważnych wystaw, jak świetna, adresowana do dzieci "Podążaj za białym królikiem!" w krakowskim Bunkrze Sztuki. Trzeba też wymienić dwie retrospektywy artystów istotnych dla ostatniego dwudziestolecia: Katarzyny Kozyry w warszawskiej Zachęcie i Marcina Maciejowskiego w krakowskim Muzeum Narodowym. Trudno je porównywać, bo to bardzo różni twórcy, coś jednak je łączy. W obu przypadkach zaproponowano inne spojrzenie, może nie radykalną reinterpretację, lecz odmienne niż dotąd rozłożenie akcentów.
"Piramida zwierząt", "Olimpia" czy obie "Łaźnie" stały się symbolami sztuki krytycznej, zaangażowanej, poruszające trudne czy niewygodne kwestie. Co prawda z latami sama twórczość Kozyry jakby wyciszyła się, zgubiła ostry pazur. Jeżeli artystka poruszała drażliwe kwestie, to towarzyszy temu wyrafinowana estetyka prac. Wystawa z Zachęcie pokazuje, że dla niej sztuka jest przede wszystkim opowiadaniem o sobie, dokonywaniem czasami bardzo bolesnej auto-wiwisekcji, mówieniem zawsze w pierwszej osobie. Na wystawie trudno dostrzec sprzeczności czy jakiegoś znaczącego zwrotu w twórczości Kozyry Nie ma ucieczki od zaangażowania, chowania się w bezpieczne, estetyczne rewiry. Cykl "W sztuce marzenia stają się rzeczywistością" jest konsekwentną kontynuacją prac z lat 90. To przekonujący zabieg, tylko nie do końca wiadomo, dlaczego właśnie twórczość artystki wzbudzała niegdyś tak wiele emocji.
W przypadku Maciejowskiego doszło do bardziej radykalnego przedefiniowania. Tematy z którymi była przede wszystkim kojarzona jego twórczość - sceny podpatrzone z życia codziennego, motywy zaczerpnięte z kultury masowej, zwłaszcza z telewizji, świat polskiej polityki - zostały sprowadzone na margines. Pokazano artystę nicującego przeszłość sztuki, czy szerzej, kultury wizualnej. Odwołującego się do głośnych dzieł filmowych czy ważnych twórców od Goi po Picassa.
Wystawy Kozyry i Maciejowskiego, podobnie jak wcześniej Zbigniewa Libery i Wilhelma Sasnala przywracają normalność. Okazuje się, że także młodzi artyści - chociaż samo to określenie staje się coraz bardziej pojemne i coraz mniej znaczące - mogą doczekać się poważnych przeglądów twórczości. Okres terminowania staje się zresztą coraz krótszy. W 2010 roku można było oglądać m.in. ważne przeglądy grupy Sędzia Główny we wrocławskiej BWA i Jakuba Juliana Ziółkowskiego w Zachęcie. I - już na marginesie. Nieomal rytualne stało się powtarzanie - zwłaszcza na rozmaitych formach internetowych - tezy o zamknięciu polskiej sztuki i ograniczeniu się do kilku nazwisk, lista artystów obecnych w polskich instytucjach staje się coraz bardziej różnorodna.
W 2010 roku ważne były też wystawy proponujące inne czytanie historii polskiej sztuki. Muzeum Sztuki Nowoczesnej przygotowało wystawę Włodzimierza Borowskiego, dość przewrotną, bo rekonstruującą ekspozycję sprzed trzech dekad. Z kolei krakowskie Muzeum Narodowe i galeria Zderzak pokazało twórczość Jerzego "Jurrego" Zielińskiego, artysty znanego, ale wciąż pozostającego trochę na marginesie (wydano też świetną książką). Nie wiem, czy można mówić o odkryciu na miarę Andrzeja Wróblewskiego (to Zderzakowi udało się przed laty pokazać na nowo, w przekonujący sposób jego dorobek), jednak "Jurry" ponownie znalazł się w gronie twórców ważnych dla ostatniego półwiecza. Wymieniłbym jeszcze jedną wystawę: przygotowaną przed Tomasza Fudalę i Marianne Zamecznik "Przestrzeń między nami" poświęconą Stanisławowi Zamecznikowi. To jedna z najbardziej starannych i przemyślanych ekspozycji, jaką można było zobaczyć w Polsce w ostatnich latach.
Od kilku lat polska sztuka przestaje być wpisywana jedynie w nasz, krajowy kontekst, lecz zostaje umieszczana w bardzo różnych konfiguracjach. Coraz więcej dowiadujemy się o twórczości pochodzącej z naszego regionu. 2010 rok był szczególnie udany. Zachęta pokazała "Płeć? Sprawdzam!" - (wcześniej eksponowana w wiedeńskim Museum Moderner Kunst), pierwszy w Polsce tak obszerny przegląd sztuki z obszarów Europy postkomunistycznej. Była to wielowątkowa opowieść o twórczości powstającej w czasach demoludów oraz tworzonej już po przemianach 1989 roku. Druga ważna ekspozycja miała miejsce w Paryżu. Christine Macel i Joanna Mytkowska w paryskim Centre Pompidou na wystawie "Les Promesses du passé" pokazały sztukę naszej części Europy, powstałą zarówno w dobie realnego socjalizmu, jak i po przemianach 1989 roku, pytając o swoistość oraz odrębność kulturową tego obszaru. Zapewne dość długo będziemy musieli czekać na podobne wydarzenia (obie wystawy przygotowano dla zachodnich instytucji).
To zresztą nie jedyne przykłady wychodzenia poza polskie opłotki. Co prawda w Zamku Ujazdowskim, czy rzadziej w innych galeriach, od lat można oglądać twórczość artystów ważnych dla aktualnej sztuki (w tym roku Roni Horn), ale w 2010 roku pokazano klasyków, i to w świetnym wyborze. Mam na myśli wystawy Roberta Morrisa w łódzkim Muzeum Sztuki i Bruce'a Naumana w Zamku Ujazdowskim właśnie, przez niektórych zasadnie uznane za najważniejsze wydarzenia minionego roku. Ta obecność świata staje się coraz bardziej oczywista. Nie tylko w instytucjach publicznych. Dla mnie do najważniejszych wydarzeń należy kameralny pokaz Thei Djordjadze w Fundacji Galerii Foksal. To twórczość niepozorna, a pewnym sensie kłopotliwa, ale przykuwająca uwagę. "Umiędzynarodowienie" staje tak normalne, że - i to kolejne istotne wydarzenie ubiegłego roku - prace Yael Bartany znajdą się w polskim pawilonie na tegorocznym Biennale w Wenecji.
Na koniec raz jeszcze o rozczarowaniu. Jak już pisałem, zanosiło się na poważną zmianę instytucjonalną w sferze instytucji publicznych. Widać już bowiem, że same inwestycje w infrastrukturę nie wystarczą. Sytuacja w warszawskim Muzeum Narodowym - wielomiesięczny konflikt wokół osoby Piotra Piotrowskiego, wreszcie jego dymisja w odpowiedzi na zaskakujące zachowanie rady powierniczej muzeum w pełni obnażyły słabość polityki kulturalnej państwa. Okazało się, że władze publiczne nie dopracowały się instrumentów zarządzania instytucjami publicznymi. Nie można dłużej udawać, że mogą one sprawnie funkcjonować przy obecnym poziomie ich finansowania. Przemyślenia, ale też wreszcie - wprowadzenia realnych zmian - wymaga cała polityka kulturalna. Nie wiem jednak czy - w roku wyborczym - można na nie liczyć. Jednak pakt kultury między władzami a osobami i instytucjami kultury jest niezbędny. Jego projekt - społecznie - już opracowano.
Mistrzowskie wystawy
To był długi i ciekawy rok, który zwięźle podsumować będzie mi niezwykle trudno; zacznę więc hierarchicznie - od wystaw. Po pierwsze retrospektywa Bruce'a Naumana "Dream Passage" w berlińskim Hamburger Bahnhof. Amfiladowy układ Rieckhallen zintensyfikował i zrytmizował "wejście" w oeuvre Naumana niczym w tubę czasu, umożliwiając nowe, odświeżające spotkanie z dorobkiem tego kanonicznego artysty. W tym samym Hamburger Bahnhof odkryłam tego roku frapujące malarstwo Waltona Forda ("Bestiarium") - odważną w formie (wielkoformatowa akwarela) i bezczelną w treści zwierzęcą alegorię postkolonialnego społeczeństwa. Kolejną wystawą, która wywarła na mnie wrażenie była prezentacja archiwum cyklu "Drawing Restraint" Matthew Barneya w bazylejskim Schaulager ("Praywer Sheet with the Wound and the Nail", kur.: N. Wakefield). Na fali krytyki kapitalizmu i spekulacji finansowych w sztuce oraz gloryfikacji sztuki w walkę z nimi zaangażowanej, rozrzutny Barney nie jest ostatnimi czasy szczególnie lubiany - a jednak zręcznie przeniósł widzów w mroczny świat mitologii umęczenia ciała kreśląc mapę własnych tajemniczych powiązań (prace artysty zestawiono z dziełami min. Lucasa Cranacha i Albrechta Dürera). Podobny rozmach i budżet miała spektakularna ekspozycja "Innen Stadt Aussen" Olafura Eliassona w berlińskim Martin-Gropius-Bau (kur.: D. Birnbaum); zapierająca dech w piersiach materializacja sennych fantazji dziecka, iluzjonisty i architekta. W tym samym czasie w tymże gmachu odbywała się retrospektywa Fridy Kahlo; ekspozycja, która dla mnie i wielu innych okazała się niespodziewaną rehabilitacją tej, zszarganej przez masową popularność, niezwykłej malarki. Spośród wystaw w Polsce zostanie w mojej pamięci opowieść o tureckiej metropolii "Divercity. Learning from Istambul" (kur.: K. Pawełek i S. Özhan) w warszawskim CSW, której niezapomnianym walorem była efektowna, przyjazna widzom i subtelnie sugerująca tkankę miejską aranżacja Jakuba Szczęsnego (Centrala). Na uwagę zasługują także "Gender check/ Sprawdzam płeć! Kobiecość i męskość w sztuce Europy Wschodniej" (kur.: B. Pejić) w Zachęcie - wielowątkowa i zmysłowa panorama tematu oraz "Ars Homo Erotica" w Muzeum Narodowym, której niestety nie widziałam, ale z przyczyn "politycznych" wspominam - wszak chodzi także o walkę z makabrą homofobii.
Węzły na przyszłość - Knot i The Promised City
Trzy pełne miesiące 2010 roku spędziłam w mobilnej platformie artystycznej "The Knot", której byłam rysującą rezydentką (Berlin, Warszawa, Bukareszt, kur.: K. Szreder, R. Voinea, M. Bader i O. Baurhenn). Można się spierać, czy Knot spełnił pokładane w nim oczekiwania i ambicje poszczegółnych uczestników oraz publiczności; tak otwarta formuła pracy w przestrzeni publicznej nie jest łatwa i wymaga dużo większej dyscypliny i wysiłku niż działanie w stacjonarnej instytucji. Pomimo utrudnień w Knocie regularnie odbywały się ciekawe dyskusje, wykłady, performance, screaningi i koncerty. Ponadto, jestem prewna, że pozostałe współtworzące go osoby zgodzą się, że projekt spełnił swoją bazową funkcję: wymianę międzyludzkiej energii. Nigdy w tak krótkim czasie nie poznałam tylu fascynujących ludzi z różnych środowisk i krajów. Zostały nam dane niepowtarzalne, luksusowe warunki do zawiązania twórczych znajomości, podzielenia intelektualnych fascynacji i artystycznych namiętności. Węzły przyszłych współpracy i przyjaźni zostały zaciśnięte, a Knot jest dla mnie najcenniejszym doświadczeniem 2010 roku. Tutaj nadmienię, że był on częścią rozbudowanego programu "The Promised City" (organiz. Goethe Institut w Warszawie i Mumbaju oraz Intytut Polski w Berlinie) - ambitnego, międzynarodowego projektu prezentującego najróżniejsze formy refleksji nad współczesnym miastem. Inicjatywa niezwykle udana - a szczególne gratulacje należą się jej głównemu twórcy, dyrektorowi Instytutu Goethego w Warszawie dr Martinowi Wälde.
Szelest papieru
Szelest papieru jest (mi) coraz droższy, a dobre wydawnictwo staje się czymś więcej niż krótkotrwały festiwal czy wystawa. W tym roku mój numer jeden to magazyn poświęcony współczesnemu rysunkowi "Fukt". Od dziesięciu lat wydaje go niestrudzony Björn Hegardt, norwesko-szwedzki artysta mieszkający w Berlinie. Ostatni, podwójny numer (8-9) w dużej części oddał polskim artystom uprawiającym to prastare medium. Pomysł szczególnie cenny, ponieważ w Polsce rysunek (w każdej postaci) jest postrzegany - głównie zresztą przez samych artystów - jako technika drugorzędna wobec innych form wypowiedzi artystycznej. Kto zatem rozumie i docenia rysunkową kreskę powinien sięgnąć po ten i wcześniejsze wydania "Fuktu".
Wszystkich, którym z kolei bliskie jest połączenie obrazu wizualnego z obrazem teksowym podarowałabym "Tysiąc polskich okładek" (wyd. 40 000 Malarzy) - cegłę prezentującą bez zbędnego komentarza okładki polskich książek wg wyboru Aleksandry i Daniela Mizielińskich. Raz dostawszy ją do ręki nie chciałam już jej wypuścić - prawdziwa uczta i rozkosz dla oka.
Z zupełnie innej perspektywy - każdemu, kogo mierzi i złości hipokryzja, arbitralność i wszelkie niesprawiedliwości wielkiego świata sztuki serdecznie polecam "Moje nagrody" Thomasa Bernharda (wyd. Czytelnik); ciętą, autoironiczną i oczyszczającą ze złych emocji opowieść Mistrza o walce z własną karierą, establishmentem i polityką kulturalną. Lekka i przewrotna lekcja dystansu dla każdej zacietrzewionej ambicji, wydana kilkadziesiąt lat po śmierci autora.
Skoro o papierze - najwyższy czas na wyrazy uznania dla szefowej Fundacji Bęc Zmiana, Bogny Świątkowskiej, której "Notes na 6 tygodni", choć rozmiarowo skromny, jest obowiązkowym menu informacji dla większości polskich zjadaczy kultury wizualnej. W siedzibie fundacji stale odbywają się nieszablonowe wydarzenia, ostatnio min. seminaria Wolnego Uniwersytetu Warszawy; niezależnego ośrodka badawczego szerzącego wiedzę o kulturze i społeczeństwie.
Także przy okazji wydawnictw mój respekt dla Ewy Łączyńskiej-Widz, kuratorki tarnowskiej Galerii BWA. W tym roku Ewa zakończyła wieloodsłonowy cykl "Alfabet polski" prezentujący najmłodsze pokolenie rodzimych twórców - co w placówce oddalonej od centrów sztuki nie jest wcale proste. Drugim świetnym dokonaniem Ewy jest książka "Tarnów. 1000 lat nowoczesności" (współred. D. Radziszewski, wyd. 40 000 Malarzy), która odkrywa przed czytelnikiem zapomniane i niedoceniane, a jakże fascynujące miasto. W tym miejscu wyrazy głębokiego smutku z powodu odejścia 23 grudnia 2010 dyrektora BWA w Tarnowie, Bogusława Wojtowicza, pod którego skrzydłami Ewa rozpoczęła swoją działalność. Trzymam kciuki za kontynuację!
Artysta z pustym brzuchem i kieszenią... bez rynku ani rusz
Każdy z nas doświadcza kiedyś rozczarowania systemem niedemokratycznych sił i układów dzisiejszego Art Worldu. Ja przeżyłam je w tym roku (wraz z odkryciem w sobie feministycznego gniewu, jak i bardziej lewicującej, ateistycznej grawitacji), ale przecież nie mogę negować owego systemu, gdyż musiałabym z niechęcią i wzgardą omijać instytucje i rynek, a tak się złośliwie składa, że najlepszą i najciekawszą sztukę znajduję zawsze w muzeach, prywatnych galeriach i na międzynarodowych targach sztuki. Tak, przyznaję się przed moimi kontr-kapitalistycznymi znajomymi - uwielbiam święto targów sztuki. W tym roku oczarowała mnie 14.edycja Paris Photo w Carrousel du Louvre, której światłoczułe oko zwróciło się na centralną Europę i pokazało aż trzy świetne galerie z Polski: warszawskie Asymetrię i Czarną oraz młodą ZPAF i S-ka z Krakowa. Wreszcie się przekonałam, że polska fotografia w niczym nie ustępuje światowym sławom obiektywu, oby tylko znajdowała nabywców również w kraju. A skoro o kolekcjonowaniu - lubię blog Krzysztofa Masiewicza i Piotra Bazylki "ArtBazaar": uznanie za codzienne, gorące informacje; interesujące, oryginalne prezentacje oraz zwięzły i przystępny język.
Walka o krzyż czy Marina Abramović?
Za performance roku przypuszczalnie mogłaby uchodzić walka o krzyż przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Razem z Tomkiem Saciłowskim i dwójką znajomych wybrałam się tam w ciepłą noc 21 lipca. Znicze, kwiaty i wrząca dyskusja - o 2 nad ranem jakieś dziesięć osób gwałtownie spierało się o znaczenie najbardziej sponiewieranych polskich słów: patriotyzm, wiara, męczeństwo. Byliśmy poruszeni; Tomek wyjął kruche ciasteczka i ułożył krzyż na chodniku, ja zapaliłam świeczkę. Obserwowałam kłócących się ludzi, podziwiałam teatralną pasję, aktorską gestykulację, donośny tąbr głosów. Jako punkt odniesienia przychodził mi do głowy tylko performance, wszak ludzie Ci nie odgrywali wyuczonych ról, własnym ciałem bronili tego krzyża i także własnym ciałem chcieli go zaatakować. Autentyczny, polski performance; absurdalny, chocholi taniec polskiej swarności ubrany w folklorystyczne szaty, płonące znicze i narodowe symbole. Na tym, upstrzonym w kolorowe wstążki i podniesione głosy tle chciałabym uplasować najgłośniejszy performance roku - "The Artist Is Present" Mariny Abramović w nowojorskim MOMA. W trakcie retrospektywnej prezentacji nestorki - między 14 marca a 31 maja 2010 artystka przez 736 i pół godziny siedziała patrząc na widzów, którzy kolejno, pojedynczo, na nieograniczoną ilość czasu siadali na przeciwko niej - w bezruchu i milczeniu. Opisywane przez nich później doświadczenie okazało się ekstermalną próbą ciała i emocji oraz polem dla najróżniejszych analiz narcystycznego i umęczonego "ja". Przebieg wydarzenia był na żywo transmitowany na stronie internetowej muzeum, a sfotografowane twarze uczestników stworzyły fascynującą galerię portretów XXI wieku.
31 maja 2010 zmarła inna wybitna artystka - Louise Bourgeois. Podsumowując ten rok nie sposób o niej nie wspomnieć. Jej charyzma, codzienna, regularna praca, otwarty umysł i zaciekawienie światem stanowią dla mnie ważniejsze dziedzictwo niż sama jej twórczość. Taką właśnie osobowością przezwycięża się utratę urody, młodości, sił i na końcu zdrowia - nadzieja i wzór dla każdego, nie tylko kobiet.
Rysunki zamiast słów
Warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej było w tym roku pełne niespodzianek, festiwali, wykładów i prezentacji, i znów udowodniło, że zgrany zespół pod kierownictwem Joanny Mytkowskiej działa jak szwajcarski zegarek. Inna, równie niezłomna dyrektor - Maria Anna Potocka - otworzyła budynek Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie - gratulacje. No właśnie - rok 2010 to rok nowych dyrektorów polskich instytucji wystawienniczych, rok kolejnych triumfów Artura Żmijewskiego (Berlin roulez!) oraz rok nowej fali popularności Edwarda Dwurnika (ku zdziwieniu i złości dużej części ignorującego go, bo też głupio przez niego obrażanego środowiska) - a wszystkie te trzy highlighty dla Państwa narysowałam...
Nie będzie to konsekwentne podsumowanie roku. Myśląc o nowych rzeczach, mam często problem z datowaniem minionych. Początek każdego roku zazwyczaj sączy się powoli, a potem dzieje się w kulturze bardzo dużo, być może za dużo. Z wystaw, które zapamiętam: prezentacja KwieKulik "Forma jest faktem społecznym" Łukasza Rondudy w BWA Awangarda we Wrocławiu; działalność CSW Znaki Czasu w Toruniu (oczywiście za Joanny Zielińskiej!) "Przeszłość jest obcym krajem", "Nie śpią tylko duchy", "Melancholia sprzeciwu"; "Ideozy. Początek egzotycznej podróży" w warszawskim Instytucie Awangardy; "Modernizacje. Czas przyszły dokonany" Andrzeja Szczerskiego w Muzeum Sztuki ms² w Łodzi; "Zrób to sam" - projekty Jakuba Juliana Ziółkowskiego i "Made in Wrocław 1945-1989" z BWA Design we Wrocławiu. Chyba bez większego echa przeszła wystawa znakomitej Roni Horn w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie, gdzie pokazywany był cykl fotografii z Islandii "You Are the Weather". Islandia fascynuje nie tylko Roni Horn, o czym świadczyć może wyjazdowa Villa Reykjavik Rastra, ale też genialny projekt na 2011 rok Krzysztofa Kaczmarka i Łukasza Jastrubczaka na objazdowy festiwal filmów polskich po Islandii, któremu bardzo kibicuję. Inspirująca była kolejna odsłona festiwalu "Warszawa w budowie". Imponuje mi konsekwencja działania kuratorów, np. Marty Lisok w Małej Przestrzeni w BWA w Katowicach czy Michała Lasoty w Poznaniu.
Prosta, a bardzo niezwykła była akcja "365 Drzew", w której Cecylii Malik udało się połączyć rytm, sport, design, ekologię i miejską fantazję. Odkryciem ciekawej artystycznej strategii były dla mnie działania Rolanda Roosa, rezydenta a-i-r laboratory przy CSW Zamek Ujazdowski, który niczym bohater filmu "Pusty dom" Kim Ki-duka naprawia to, co się zepsuło. Przy okazji filmów, w 2010 roku miały swoje premiery dwa ważne filmy z pogranicza sztuki i kina: "Opad" Anki Sasnal i Wilhelma Sasnala - ciemna wizja świata po katastrofie; i świetny filmowy debiut Krzysztofa Kaczmarka "Pompenzuballen" - prezentowany na Festiwalu Era Nowe Horyzonty, fabularyzowany dokument o rodzinnej wsi Aleksandria. Na innej granicy sztuk - sztuki i architektury, dużym wydarzeniem był dom Moniki Sosnowskiej projektu Piotra Brzozy i Marcina Kwietowicza, nominowany do prestiżowej Nagrody Miesa van der Rohe.
Pomimo złowrogich kryzysowych wiatrów, przybyło nam miejsc sztuki,: galerii prywatnych (np. warszawska Galeria Kolonie) i instytucji (Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie). Nową galerię sztuki ma Małopolskie Centrum Sztuki "Sokół" w Nowym Sączu i plany wystaw kuratorowanych przez (uwaga!) Andę Rottenberg i Adama Budaka.
Bardzo interesuje mnie funkcjonowanie sztuki współczesnej poza centrami dużych miast. Z uwagą przyglądałam się projektowi drogi "735 km", ciekawe były dla mnie działania Kobasa Laksy w Spycimierzu ("Spycifestum"). Również na tym polu, za wielki sukces uważam konferencję "Rozprzestrzenienie" (kuratorki: Aleksandra Jach, Ewa Opałka, Ewa Małgorzata Tatar) zorganizowaną w październiku minionego roku w Kielcach dla urzędników decydujących o przestrzeni publicznej, której efektem było bardzo ciekawe spotkanie. Trwałym śladem po "Rozprzestrzenieniu" jest "Czerwony klin" Maurycego Gomulickiego na Urzędzie Wojewódzkim w Kielcach. Innym trwałym śladem aktywności Maurycego Gomulickiego jest jego smakowity album "Minimal Fetish" - maksymalna przyjemność, wydany przez warszawską Galerię Leto.
Bardzo, bardzo ciekawe jest przepisywanie historii sztuki, odkrywanie nowych postaci, powroty zapomnianych gwiazd polskiej sztuki, spektakularne znaleziska i ich popularyzacja (np. "Apte. Niedokończona powieść" fabularyzowana biografia Ryszarda Aptego autorstwa Piotra Gołuchowskiego i Marcina Kowalskiego, wydana przez Korporację Ha!art). Podobnym ciekawym odkryciem jest zbiór rysunków żydowskiego chłopca Mechela Zweiga znaleziony w podtarnowskim Pilźnie, który ciągle czeka na swoją interpretację.
To właśnie "plan B" - z jednej strony aktywizacja i rozciąganie działań artystów i kuratorów na prowincję, a z drugiej pisanie nowej czy przepisywanie utrwalonej już historii sztuki - wydają mi się w obecnym momencie najciekawsze i najbardziej wartościowe.
Z cennym inicjatyw na pewno warto wspomnieć Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej powstałe w odpowiedzi na Kongres Kultury Polskiej i powszechną akcję "1 % na kulturę".
Za absolutną porażkę i niemoc uznać trzeba rozstrzygnięcie konkursów na dyrektorów CSW Znaki Czasu w Toruniu i Bunkrze Sztuki w Krakowie.
Lokalnie, rok 2010 to drugi cykl "Alfabetu polskiego" (z udziałem: Olafa Brzeskiego, Krzysztofa Kaczmarka, Dominika Lejmana, Anny Molskiej, Katarzyny Przezwańskiej i Sebastiana Cichockiego) i "Tarnów. 1000 lat nowoczesności" zrealizowany razem z Dawidem Radziszewskim (książka i rzeźba Wilhelma Sasnala w Mościcach, futurologiczne projekty Jana Głuszaka Dagaramy), który utwierdził mnie w przekonaniu, że niewiele warte i jałowe jest budowanie programu instytucji z pominięciem lokalnego kontekstu. Miasto Tarnów zupełnie nieoczekiwanie zafundowało BWA Galerii Miejskiej nową siedzibę na świeżo wyremontowanym Dworcu PKP, który jest bardzo ciekawym i dość niezwykłym miejscem na miejską instytucję. Jednocześnie z budżetu UE remontowany będzie neogotycki Pałacyk w Parku Strzeleckim jako docelowa siedziba Galerii, więc instytucjonalne plany w Tarnowie kreślą się bardzo pomyślnie.
Niestety, w przeciwwadze optymistycznych wieści, 23 grudnia 2010 roku niespodziewanie i o wiele za wcześnie odszedł Bogusław Wojtowicz - Dyrektor BWA Galerii Miejskiej w Tarnowie, którą tworzył od 1998 roku.
Od wygnania do powrotu. Rok 2010 w drodze. Artystycznie rok 2010 rozpoczął się dla mnie w Nowym Jorku koncertem wielkiej i zjawiskowej Patti Smith, która chwilę potem wydała Just Kids, wspomnieniowy tom nagrodzony National Book Award za 2010, który może nie byłby tak interesujący dla miłośników sztuki, gdyby nie fakt, że Smith opisuje w nim historię swojego związku z Robertem Mapplethorpem. To poruszająca opowieść o "wieku niewinności" tej pary artystów kiedy byli nierozłączni i nieznani jako współlokatorzy, przyjaciele, kochankowie i muzy dla siebie nawzajem. Najdoskonalszą ilustracją tej opowieści pozostaje dla mnie zdjęcie 28 letniej, chudej, chłopięcej Patti Smith wykonane przez Mapplethorpa na okładkę jej kultuowego albumu z 1975 roku, Horses.
Wciąż myślę o wystawie Zoe Leonard You see I am here after all w Dia Beacon, której kuratorką była Lynne Cooke. Praca Leonard składa się z kilku tysięcy pocztówek z Niagara Falls, pochodzących z lat 1900 - 1960. To niezwykłe, obsesyjne niemal (artystyczne) archiwum, które poprzez zestawienie tych samych motywów, standardowy format i uporządkowany układ na ścianie tworzy obraz emblematycznego niemal kulturowego przetworzenia natury w kraj-obraz, a właściwie w atrakcję, obiekt do sfotografowania. Początkowy efekt standaryzacji i ujednolicenia ustępuje miejsca wrażeniu niezwykłej różnorodności: motywów, kolorów, ujęć, a wreszcie techniki fotograficznej a więc środków reprezentacji. Ten niezwykły projekt Leonard pozwala zastanowić się nad tym, w jaki sposób kulturowe konwencje i artefakty wyznaczyły i określiły świat naturalny a przede wszystkim nasze rozumienie tegoż. Pocztówka, masowo i komercyjnie produkowana zaczyna pełnić tu funkcję wizualnego świadectwa, rodzaj memento. Wystawa Leonard kazała mi sięgnąć po Hanne Darboven i Gerharda Richtera, raz jeszcze pomyśleć o archiwum jako krytycznej strategii sztuki i/lub teorii.
Wystawa płócien Marlene Dumas Against the Wall w galerii Davida Zwirnera w NYC do dziś siedzi mi w głowie i raz po raz powracam do prac artystki przeglądając katalog jej retrospektywy Measuring My Own Grave. Ta południowoafrykańska artystka mieszkająca obecnie w Holandii wydaje mi się jedną z najciekawszych malarek/malarzy ostatnich lat, której udaje się w niesamowity sposób łączyć polityczność, doświadczenie osobiste i intertekstualność, a właściwie interobrazowość. Jej obrazy dotykają najboleśniejszych traum XX wieku, a strategia opiera się najczęściej na studiowaniu relacji między fotograficzną dokumentacją rzeczywistości a skonstruowaną, wyobrażeniową przestrzenią malarstwa. Obrazy na wystawie Against the Wall dotyczą relacji izraelsko-palestyńskich. Dumas nazywa je nie tyle malarstwem krajobrazowym, co terytorialnym. Seria ta z jednej strony stanowi krytykę dominującej na Zachodnim Brzegu polityki apartheidu, z drugiej zaś swoisty lament nad porażką porozumienia i traumatyczną kondycją przemocy i segregacji. Bazując na swoistych pułapkach wizualnych konstruują narrację o ambiwalencji znaczeń i opowieści. Artystka nie zajmuje tu pozycji neutralnej czy niewinnej, o czym, jak sądzę, świadczy auto-portret zatytułowany The Sleep of Reason, w którym nie tylko artystka, ale i malarstwo jako takiej zostają uwikłane w konstrukcję pamięci i tożsamości zbiorowych.
Aż trudno uwierzyć, że kilka metrów dalej w nowojorskiej galerii Barbary Gladstone Cathrine Opie pokazywała po raz pierwszy swoją serię fotograficzną zatytułowaną Girlfriends. Artystka od początku lat 90. w sposób przejmujący i niezwykle wnikliwy portretuje jednostki i zbiorowości, konstruując tym samym obraz różnorodnej kultury amerykańskiej. W Girlfriends Opie łączy nowe kolorowe zdjęcia ze starszymi czarno-białymi, nie prezentowanymi dotąd fotografiami; łączy portrety postaci publicznych takich, jak k.d. lang czy Eileen Myles z portretami przyjaciółek i partnerek; łączy wystudiowane i skrupulatnie skomponowane zdjęcia studyjne, ze zdjęciami improwizowanymi czy spontanicznymi. W ten sposób właśnie wchodzi w głąb tożsamości dziewczyn spod znaku butch-dyke. Wnikliwie ale i czule przygląda się poszczególnym znakom wyznaczającym i określającym poetykę pragnienia; w gestach i detalach, osobności i relacyjności poszukuje jego punctum.
Nie sposób nie wspomnieć o zorganizowanej, a właściwie zainscenizowanej przez MoMA wystawie retrospektywnej Mariny Abramovic The Artist is Present. Choć celem twórców wystawy było, jak deklarują, uobecnienie artystki poprzez odegranie jej historycznych performansów, sprawienie, że jej sztuka stanie się dostępna współczesnej (i dodajmy zachodniej) publiczności, przedsięwzięcie to nie wydaje się udane, choć to bardzo pouczająca i interesująca porażka. Otwiera ona bowiem całą wielką debatę nad możliwością pisania i prezentowania historii performansu, nad rolą i znaczeniem doświadczenia i dokumentacji, nad możliwością dokumentacji, a więc nad specyficznością tego medium. Zainteresowanych odsyłam do katalogu z esejami Klausa Biesenbacha, Arthura C. Danto, Chrissie Iles, Nancy Spector i Jovany Stokić. Co mnie nieco zaskoczyło, RoseLee Goldberg, założycielka i dyrektorka Performy powiedziała podczas dyskusji konferencyjne, że taki sposób prezentacji performansu nie budzi jej wątpliwości, czyni go bowiem dostępnym dla kolejnych pokoleń. Dostępnym, ale w jakiej formie, i właściwie po co?
Na zakończenie tej amerykańskiej wycieczki chciałabym wspomnieć grupową wystawę zorganizowaną w nowojorskim Guggenheimie zatytułowaną Haunted: Contemporary Photography/Video/Performance, która dotyczyła nawiedzenia sztuki (i rzeczywistości) przez przeszłość, w tym przeszłość sztuki, reprodukcji i reprodukowalności jako kondycji świata i człowieka, a więc i historii, swoistej obsesji wiecznego powrotu i klęski doświadczenia traumy. Wystawa autorstwa Jennifer Blessing i Nata Trotmana zorganizowana jest wokół kilku wątków konceptualnych i formalnych przeplatających się w poszczególnych pracach i ich zestawieniach takich, jak: archiwum i zawłaszczenie, dokumentacja i powtórzenie, krajobraz, architektura i upływ czasu, trauma i niesamowite, śmierć, rozgłos i polityka. Konstelacje prac i artystów wypadają niekiedy bardzo interesująco: Becherowie, Sarah Charlesworth, Felix Gonzalez-Torres i Douglas Gordon; Tacita Dean, Joan Jonas, Ana Mendieta i Gina Pane, Roni Horn, Sally Mann i Hiroshi Sugimoto; Thomas Demand, Sarah Anne Johnson i Jeff Wall. Wystawie towarzyszy świetna książka (coś jakby innego i więcej niż katalog) z tekstami m.in. Jennifer Blessing, Peggy Phelan, Lisy Saltzman i Nancy Spector.
W 2010 droga do Polski wiodła przez Berlin (i) Biennale, które miało dotyczyć bardzo interesującego mnie problemu realizmu. Jednak poza kilkoma pracami i przygotowaną przez Michaela Frieda wystawą rysunków Adolpha Menzla w Alte Nationalgalerie, wystawa jako całość nie zagrała. Problem został rozpuszczony, choć towarzyszące katalogi i readery tak wiele obiecywały. Chcę zatem wspomnieć te kilka prac z What is Waiting out There: serię fotografii Michaela Schmidta Frauen (1997-99), Phila Collinsa i jego powstające od 2004 roku free fotolab oraz film marxism today (prologue) z 2010, Frozen War (Hotel Diaries #1) z 2001 Johna Smitha, Renzo Martensa i jego Episode 3, (2008), filmy Avi Mograbiego Details 2 & 3, (2004), Friedl vom Gröller (Kubelka) Passage Briare, (2009) i Mohameda Bourouissa Untitled, z serii Temps Mort Temps Mort, (2008-2009).
W Warszawie zabrałam się z niekłamaną radością u - jak się miało okazać - sporą satysfakcją na wycieczkę z Michałem Wolińskim w lata 80. Mógłbym żyć w Afryce wydało mi się przemyślaną i konsekwentną narracją osobistą, bez zadęcia i martyrologii, o niezgodzie i buncie w czasach "wielkiej smuty". Rozmowa o tej dekadzie i sztuce, która wówczas powstawała niewątpliwie nas jeszcze czeka i bardzo jestem ciekawa, jakimi torami historiograficznymi i wystawienniczymi się potoczy.
W Łodzi bardzo żałuję niezobaczonej wystawy Architektura pamięci. Bałka, Bartana, Narkevicius, Odenbach autorstwa Marii Morzuch i zupełnie nie żałuję zobaczenia wystawy kuratorki Joanny Sokołowskiej Robotnicy opuszczają miejsca pracy. Dobrze ugryziony i nieprzegadany temat, ciekawy i nieoczywisty dobór artystów i prac. Sporo do myślenia.
W Krakowie Szczęśliwi, niewinni i bezduszni, pierwsza wystawa Zbigniewa Libery w Muzeum Narodowym (w Galerii "Broń i Barwa w Polsce") przygotowana przez Dominika Kuryłka dowiodła, że nie tylko praktyki artystyczne, ale i kuratorskie mogą być boleśnie krytyczne, trafiać w najczulsze miejsca narodowych i heteronormatywnych urojeń. Wystawa, podobnie jak sama seria fotograficzna, dekonstruuje silnie zakorzenione i do dziś aż nazbyt obecne narracje o braterstwie, męstwie, wojnie i chwale ofiary, odważnie podważa neutralność polityki instytucji sztuki. Dobrze być w domu!
Miałem zacząć od porcji rytualnych utyskiwań na rankingi i podsumowania, ale w zamian postanowiłem udowodnić - dla przyjemności gry - że rok miniony niczym się szczególnie nie wyróżnił. Ot, rok jak każdy inny. No, może jednak nie całkiem, pomyślałem po chwili. I nie dla wszystkich.
Prorok we własnym kraju
To dekadę, w której tak wiele się wydarzyło, należało by solidnie podsumować, a nie zamykający ją rok 2010. Książkę o tym dziesięcioleciu - polemiczny pamflet o transformacji - mógłby napisać prof. Piotr Piotrowski, po pierwsze dlatego, że jedną "Dekadę" już opublikował, po drugie dlatego, że dla niego z pewnością ten rok do łatwych i przyjemnych nie należał. "Klątwa ludom, co mordują swoje proroki", jak powiedział Wieszcz-emigrant. Zamieszczenie na łamach "Obiegu" świetnego wywiadu Adama Mazura z Piotrowskim, dotyczącego okoliczności porażki tego ostatniego w walce o zmiany w warszawskim Muzeum Narodowym, zbiegło się w czasie z przyznaniem Piotrowskiemu - jeszcze zanim zrezygnował z funkcji dyrektora Muzeum - nagrody Igor Zabel Award for Culture and Theory za dorobek naukowy, krytyczny i pedagogiczny, czyli za całokształt działań tego jedynego jak dotąd z polskich historyków sztuki zajmujących się sztuką współczesną w kondycji postkomunistycznej, który jest autorytetem międzynarodowym w swojej dziedzinie. W ciągu tej dekady niebywałego przyśpieszenia w Polsce przybyło artystów, kuratorów, krytyków i galerzystów - natomiast myśl teoretyczna i krytyczna, w dużej mierze zapożyczona w literalnie tłumaczonej i swobodnie a niezbyt finezyjnie adaptowanej poststrukturalistycznej analityce kultury, lub zagubiona w biograficznych meandrach nowoodkrytych "narracji osobistych" - wyraźnie nie nadążyła, podczas gdy klasyczna, linearna historia sztuki, unieruchomiona w kontemplacji swego powabnego oblicza, przestała nadążać już dawno. Przy względnym braku refleksji sytuującej współczesne przemiany w sztuce polskiej w szerszej perspektywie historycznej, politycznej, a także geograficznej, publikacje Piotrowskiego są wyjątkiem, który domaga się dyskusji i dialektycznego rozwinięcia - ciekawe, kto stanie w szranki? Na pewno inna historia polskiej sztuki współczesnej jest możliwa, ale większość opublikowanych ostatnio książek i katalogów, a także wystaw o ambicjach historycznych, to izolowane "mikroopowieści", warsztatowo poprawne, zajmujące i informatywne, jednak - przynajmniej na razie - bez większych ambicji szukania powiązań między osobnymi zjawiskami i przepisywania całości na nowo.
Muzyczne krzesła
Z pewnością "muzeum krytyczne", jakie Piotrowski widział w miejsce "narodowego", było pomyślane jako forum, gdzie takie przewartościowania można by inicjować i dyskutować. Jednak tego muzeum nie będzie. Zamiast muzeum krytycznego, pomiędzy warszawskimi instytucjami nastąpiła roszada, lub odbyło się coś delikatniejszego, w rodzaju tańca dworskiego albo zabawy w "muzyczne krzesła", kiedy kilka osób chodzi dookoła kilku miejsc w takt muzyki, a gdy ta urywa się, dla kogoś brakuje miejsca. Chciałbym niniejszym wyrazić najwyższe uznanie dla Piotrowskiego, za to że to dla niego nie było miejsca, bo zasłuchany w muzykę nie patrzył na stołek. Wzmiankowany wywiad w "Obiegu" będzie kiedyś lekturą obowiązkową historyka sztuki epoki transformacji: ta rozmowa robi więcej dla krytyki instytucji niż cała "Krytyka Polityczna" razem wzięta, ponieważ precyzyjnie ujawnia mechanizmy sprawowania realnej władzy w dziedzinie kultury. Pod koniec dekady skandal instytucji zastąpił skandale artystyczne. Jeśli w Polsce procedury demokratyczne działałyby sprawnie, ta rozmowa mogłaby stać się podstawą do natychmiastowej i zasadniczej interwencji Ministra Kultury w podległej mu instytucji, w imię przywrócenia jej publicznego (nie państwowego) wymiaru. W zamian mamy jednak muzyczne krzesła, czyli wariant koncyliacyjny, w którym za jednym zamachem rozwiązane zostały na prawach niedyskutowalnej "wyższej konieczności" kwestie Muzeum Narodowego i Zachęty, po wcześniejszej zmianie na stanowisku dyrektora CSW (same te trzy zmiany czynią mijający rok wyjątkowym), przeprowadzonej "normalnie", jeśli nie liczyć brutalnej a zbytecznej dogrywki w postaci walki w błocie, jaką zafundowano kontrkandydatom p. Cavalucciego w postaci niesłychanego tekstu Adama Mazura relacjonującego (i interpretującego) przebieg przesłuchań kandydatów i obrad sądu konkursowego, w którym znalazły się smakowite kawałki wycięte z wypowiedzi kandydatów i jurorów, przekazane pono przez osoby "zbliżone do jury" (czytaj: z nim tożsame). Sposób w jaki podano opinii publicznej relację z przebiegu konkursu na stanowisko dyrektora CSW skutecznie zniechęca do ubiegania się o cokolwiek w podobnych konkursach w Polsce. Dwója. Przejrzystości procedur nie gwarantuje się przez stosowanie lustra weneckiego, pożyczonego z technik policyjnych. Już lepiej nagrać i wrzucić cały przebieg konkursu in extenso do internetu.
Normalność, norma
Zmieńmy temat, choć nie całkiem. Otrąbiono wielokrotnie (ostatnio na łamach Gazety Wyborczej) Sławę i Chwałę Współczesnej (Młodej) Sztuki Polskiej. Jest nas więcej i sięgamy dalej. Inne kraje patrzą na nas z podziwem. Na orbicie okołoziemskiej był tylko jeden Polak, za to biennale berlińskie zalicza już drugi. Podbijamy, bierzemy co swoje, jesteśmy lepsi, sprawniejsi, obecni i uznani, a nawet nagradzani. Jesteśmy u siebie. Nasza prawica uschła lub ucywilizowała się i ani drgnie, gdy Yael Bartana zostaje - z woli czysto polskiego jury - reprezentantką Polski na biennale weneckie. Jest lepiej, bo jest "normalniej" - w epoce Tuska i Komorowskiego normalność staje się twardą walutą. Tylko że ta normalność ma też swój wymiar reakcyjny - łatwo uznać ją za bezczasową normę, jakby to całe bogactwo po prostu należało się nam, dzielnym Polakom sztuki współczesnej, jakby lepiej było zapomnieć o tym, jak i z kim na ten tak zwany sukces pracowaliśmy, a kto i kiedy ciągnął w przeciwną stronę - i jak to wyglądało kilka-kilkanaście lat temu. Normalizacja, stabilizacja uspokaja ambicje i eliminuje różnice, chęć różnienia się. O konkursie na pawilon polski w Wenecji, zanim się odbył, krążyła opinia że jest "ustawiony" i że w związku z tym "nie warto składać wniosków". Jako członek jury przysięgam na wszystkie świętości, że niczego nie ustawiałem i że oznak takiego ustawiania nie zaobserwowałem. Zauważyłem za to ogólny i niepokojący marazm, symptomatyczny brak siły ognia po obu stronach - ocenianych i oceniających. Tyle wolno mi powiedzieć publicznie jako członkowi jury, którego obrady są regulaminowo tajne. To nie wróży najlepiej polskiej sztuce na rok 2011, bo jak długo wystarczy energii piątce pracowników Muzeum Sztuki Nowoczesnej do polaryzowania i dynamizowania całości dyskursu sztuki współczesnej w Polsce, który wciąż rozgrywa się głównie w głowach kilku osób, dokładnie tak, jak dziesięć lat temu - podczas gdy reszta aktorów zajmuje się głównie sobą, oczywiście w imię dobrze pojętej normalności i prawa do spokoju?
Podsumowanie
Podsumowując moje podsumowanie, za najważniejsze wydarzenia minionego roku uznałbym w kolejności:
Podjęcie przez Piotra Piotrowskiego decyzji o odejściu ze stanowiska dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie, jako logicznej i uczciwej odpowiedzi na działania rady powierniczej Muzeum, odrzucającej wizję sformułowaną w przygotowanym przez niego wraz z zespołem współpracowników dokumencie "Strategia działalności i rozwoju Muzeum Narodowego w Warszawie".
Ex aequo, otrzymanie przez Piotra Piotrowskiego nagrody Igor Zabel Award for Culture and Theory, potwierdzające przygnębiającą tezę o braku przełożenia międzynarodowego sukcesu polskich pracowników kultury na polską politykę kulturalną.
Powołanie Agnieszki Morawińskiej na stanowisko Dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie, dające jakąś nadzieję na pragmatyczną odbudowę tej instytucji ze stanu wielowymiarowej katastrofy - po raz pierwszy zdiagnozowanej i upublicznionej przez Piotrowskiego w dokumencie "Strategia działalności..." i wypowiedziach prasowych.
Wybór izraelskiej artystki Yael Bartana jako reprezentantki naszego kraju w tzw. Pawilonie Polonia na Biennale w Wenecji. Najwyższy czas, a może nawet za późno - za to mamy większą szansę na pawilon izraelski za dwa lata.
Powołanie Artura Żmijewskiego jako kuratora 7. biennale berlińskiego - szacunek za odwagę dla instytucji i dla artysty. Ryzyko po obu stronach.
Żałuję trochę, że pisząc ten raport o sprawach kadrowych nie byłem w stanie skoncentrować się na produkcji artystycznej - na przykład napisać o rewelacyjnej retrospektywie Zoe Leonard, którą obejrzałem w MUMOK w Wiedniu, o niesamowitej wystawie Christena Købke (1810-1848) w National Gallery of Scotland w Edynburgu, czy o świetnie zrealizowanej i przejmującej w swojej szczątkowości wystawie Włodzimierza Borowskiego w tymczasowej przestrzeni Muzeum Sztuki Nowoczesnej, która pokazała, że polska sztuka współczesna potrzebuje dla siebie więcej miejsca. Ani o tym, że dwa dni temu w wieku 101 lat umarła w Paryżu Janette Laverrière, projektantka niezwykłych luster, dedykowanych osobom, które już na pewno się w nich nie przejrzą - Cocteau, Courbetowi, Pirandellowi, jak również francuskiej komunardce, feministce i anarchistce Louise Michel - a w których my, widzowie, będziemy przeglądać się jeszcze nie raz.
Zaczęło się od retrospektywnej wystawy Zbigniewa Libery ("Prace 1982 - 2008), otwartej w 2009 roku w warszawskiej Zachęcie, a następnie mającej miejsce w Galerii Awangarda we Wrocławiu. Świetna ekspozycja, która choć prezentowała znane prace, bawiła i zaskakiwała między innymi poprzez pokazanie mniej znanych fotografii, a także szkiców do wielu prac. W marcu przeniesiona została z Wiednia do Warszawy wystawa "Gender Check", prezentowana tutaj pod tytułem "Sprawdzam płeć? Kobiecość i męskość w sztuce Europy Wschodniej". Nie wypada mi oceniać tej wystawy, gdyż ją współtworzyłam. Podkreślić chcę jedynie jej niezwykłość. Ekspozycja stworzona była bowiem przez Bojanę Pejić przy udziale 26 badaczy i badaczek z poszczególnych krajów. Wnieśli oni swoje własne spojrzenie na prezentowaną sztukę, dzięki czemu udało się stworzyć pluralistyczny obraz sztuki Europy Wschodniej. Ponadto wystawa przełamywała niewidzialność tego, co bliskie, ale jednocześnie nieznane, bo pochodzące z wciąż chyba traktowanej jako gorsza, Europy Wschodniej. Paradoksalnie, dla rodzimych badaczek zajmujących się kwestiami płci zachodnia sztuka feministyczna wciąż pozostaje bardziej znana niż sztuka tworzona u naszych wschodnich i południowych sąsiadów. Niestety, mam wrażenie, że wystawa była trochę straconą szansą. Nie stała się, na co liczyłam, impulsem do rozważań nad problematyką płci w Europie Wschodniej oraz do badań nad sztuką podejmującą tę problematykę. Brakowało również w odniesieniu do tej wystawy głębszego namysłu feministycznych krytyczek.
W ogóle można odnieść wrażenie, że nastąpił pewien uwiąd wśród krytyków, mało jest interesujących komentarzy podejmujących dyskusję z koncepcjami kuratorskimi czy konkretnymi pracami artystycznymi. Na tym tle wyróżnić warto tekst Ewy Opałki, która krytycznie podeszła do wystawy Zbigniewa Libery, pytając, co w jego pracach robią kobiety. Wciąż też z wielkim zainteresowaniem śledzę blog Magdy Ujmy, a szczególnie jej trafne komentarze na temat instytucji sztuki oraz krytyki artystycznej. Tylko niestety pisze ona dość rzadko. Jestem też fanką bloga Doroty Łagodzkiej oraz opisywanej przez nią problematyki ludzko-zwierzęcej w sztuce. ( http://niezla-sztuka.blogspot.com/ )
Niemal bez echa wśród polskich krytyków przeszło niezwykłe 6. Biennale w Berlinie kuratorowane przez Kathrin Rhomberg. Teksty polskich krytyków na temat tego Biennale uważam za kompletnie nietrafione (może z wyjątkiem krótkiego tekstu Stacha Szabłowskiego w "Przekroju"). Wszystkie artykuły podkreślały znaczenie tytułu: "Co nas czeka na zewnątrz?", wskazywano na potrzebę wyjścia na zewnątrz, spojrzenia na to, co dzieje się poza galeriami, na przestrzeń i ulice Kreuzbergu. Nie zwrócono jednak uwagi, że pytanie to należy traktować bardziej metaforycznie, raczej jako: "Co nas czeka na zewnątrz systemu?". Chodziło tu między innymi o nasz bezpieczny świat i o to, czy dostrzegamy to, co dzieje się poza nim. Chodziło o neoliberalizm i związane z nim problemy, o świat zmieniony przez rozwój technologiczny, globalną ekonomię, polityczne i społeczne kryzysy. Wszystko to ujawnia pęknięcia w naszej rzeczywistości, wskazuje na rozdźwięk pomiędzy światem, w który znamy i w który wierzymy a światem, który jest realny, ale, z którym nie mamy już prawie wcale kontaktu. Biennale było też bodźcem do namysłu nad tym, jak sztuka odpowiada na to, co dzieje się w samej rzeczywistości, nad najważniejszymi problemami społecznymi, gospodarczymi i politycznymi naszych czasów. Zresztą podobne zadanie postawił przed sobą również Artur Żmijewski, który został wybrany na kuratora 7. Biennale w Berlinie, co jest niewątpliwym sukcesem oraz stanowi ciekawe wyzwaniem dla tego artysty.
Ożywione dyskusje, choć niekoniecznie zbyt głębokie, wzbudziła wystawa "Ars Homo Erotica" przygotowana przez Pawła Leszkowicza dla warszawskiego Muzeum Narodowego. Była to pierwsza w Polsce (i nie tylko w Polsce) prezentacja usuniętej na margines homoerotycznej ikonografii, istniejącej w sztuce od czasów najdawniejszych. Z drugiej strony, wybór prac na wystawę był bardzo subiektywny, zmarginalizowana została problematyka lesbijska, zabrakło też wielu prac o jawnie homoerotycznym charakterze z obszaru dawniejszej sztuki polskiej (np. Vlastimila Hofmana czy Tamary Łempickiej).
Trudno nie wspomnieć przy tej okazji o konflikcie w warszawskim Muzeum Narodowym, o zamieszaniu wokół osoby dyrektora Piotra Piotrowskiego, który w październiku złożył dymisję w związku z odrzuceniem przez Radę Powierniczą stworzonego przez niego programu restrukturyzacji muzeum. W samym muzeum toczono z dyrektorem wojnę, pracownikom nie podobały się pomysły zmian, nie do przełknięcia była "Ars Homo Erotica", nie przekonywała ich idea muzeum krytycznego. Za najbardziej kompromitującą uważam wypowiedź Grażyny Bastek, która mówiła w "Przekroju" o ciekawostkach intelektualnych, które stały się za Piotrowskiego oficjalną wykładnią w muzeum (jako owe herezje wymieniła ona: "fascynację feminizmem, gender studies, teoriami queer, preposterioryzm, neomarksistowski poststrukturalizm"). Wraz z dymisją Piotra Piotrowskiego, zaprzepaszczona została szansa na zmiany w polskim muzealnictwie. Niestety polskie muzea wciąż nie są w stanie nadążyć za tym, co dzieje się we współczesnej sztuce, historii i historii sztuki. Sztuka prezentowana jest tam raczej w sposób sztampowy i tradycyjny. Muzeum krytyczne, którego zwolennikiem był Piotrowski, powinno prezentować sztukę w taki sposób, aby można było dostrzec obszar ideologii i stosunków społecznych, jak również pożądań i emocji, które w tej sztuce się kryją. Muzeum to miało włączyć sztukę w debatę nad aktualnymi problemami współczesności. Niestety na tego rodzaju zmiany musimy jeszcze poczekać. W ogóle rok 2010 był rokiem przetasowań na posadach dyrektorskich wielu ważnych instytucji, w tym Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie i Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu. Tej ostatniej zmianie również towarzyszył konflikt i wciąż trudno powiedzieć, jakie będą jej efekty. Zaniepokoiło mnie w przypadku toruńskiego CSW przesunięcie na czas nieokreślony planowanej tam wystawy Elżbiety Jabłońskiej. Nie bardzo rozumiem tez sytuację w Bunkrze Sztuki w Krakowie (o paradoksach wokół konkursu na stanowisko dyrektora pisała Magda Ujma).
Z ciekawszych wystaw warto wymienić jeszcze ekspozycję "Być jak Sędzia Główny" (w Galerii BWA Awangarda we Wrocławiu), podsumowującą działalność artystyczną Grupy Sędzia Główny (Karolina Wiktor i Aleksandra Kubiak) z lat 2001-2009. Wspomnieć warto również o wystawie "Smakołyki" w poznańskiej galerii "Arsenał" (kuratorka: Zofia Starikiewicz, artystki: Angelika Markul, Barbara Pilch i Elżbieta Jabłońska). Wystawa ta zwracała uwagę na doświadczenie rzeczywistości poprzez inne zmysły niż wzrok: smak, zapach, dotyk. Podkreśliłabym też znaczenie prac Maurycego Gomulickiego, który próbuje wprowadzać w obszar publiczny swoistą kulturę rozkoszy (np. warszawski "Światłotrysk" czy różowy "Obelisk" w Poznaniu), wprowadza też w obszar miasta malarskie myślenie (np. praca we wrocławskiej Renomie czy "Czerwony klin" w Kielcach), a także wciąż kultywuje róż - kolor erotyzmu i radości życia. Za najciekawsze debiuty natomiast uważam prace Julii Curyło, autorki głośnej realizacji "Baranki Boże" w warszawskim metrze oraz obrazy Pawła Matyszewskiego, które były między innymi pokazywane na "Ars Homo Erotica".
A w Nowym Roku 2011 życzę więcej inspirującej sztuki, ciekawych wystaw, krytycznego myślenia oraz interesujących dyskusji.
Odwiedzając polskie muzea i galerie w ostatnim roku mogło nam się trochę odechcieć. Ale co chwilę słyszymy o kolejnych sukcesach polskich artystów, nagrodach i wyróżnieniach. Co tu zatem nie gra?
Weźmy takie stołeczne Centrum Sztuki Współczesnej. W 2010 roku odbyła się tu jedna warta wspomnienia wystawa ("Divercity"), w porywach do dwóch ("Teorie widzenia"). Większą część przestrzeni wystawienniczej od miesięcy okupuje kolejna nijaka prezentacja kolekcji, tym razem pod hasłem "Rzeczy budzą uczucia". Moje uczucie do Zamku już dawno wygasło. Chyba równolegle z zamarciem programu Audytorium. Czy słuszne tak wielkie nadzieje pokładane są w nowym dyrektorze Fabiu Cavalluccim? Niby gorzej już być nie może...
Podobnie mówiliśmy jednak, gdy posadę dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie obejmował Piotr Piotrowski. I mało kto zmienił zdanie na temat tej instytucji. To samo mówimy, gdy Piotrowskiego zastępuje Agnieszka Morawińska. Ciekawa w teorii koncepcja muzeum krytycznego, w praktyce nie miała szansy w pełni wybrzmieć. Sztandarowa wystawa "muzeum krytycznego" - "Ars Homo Erotica" okazała się niewypałem, niestety także artystycznym. Kurator Paweł Leszkowicz w swoim zafiksowaniu na męskim ciele i pewnych jego częściach pozostał w ariergardzie procesów, które zachodzą na co dzień poza murami muzeum. A afirmacja gejostwa w jego wykonaniu zamieniła się w karykaturę. Nie musi się ono przecież kojarzyć się z tandetą. Zresztą podobnie nieświeże zapachy unosiły się w Zachęcie za sprawą wystawy "Gender Check". Bojana Pejić zapomniała bowiem, że ilość nie zawsze idzie w parze z jakością. W przeciwieństwie do "Ars Homoerotica", tu przynajmniej było w czym wybierać.
Ale przeżyliśmy i inne nieszczęścia: sflaczałe balony, którym nie było w stanie pomóc nawet pióro Jörga Heisera, malewiczowskie murale wymalowane w prezencie dla mieszkańców ubogiej dzielnicy i planowane do nich wycieczki czy księżyc oświetlany siłą mięśni rowerzystów. Oczywiście, od tej reguły raz na jakiś czas zdarzały się wyjątki. Zachwyciła mnie retrospektywa Kozyry w Zachęcie, kilka wystaw przygotowanych przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie (przypomnienie sylwetek Włodzimierza Borowskiego, Arseniusza Romanowicza, Stanisława Zamecznika), parę inicjatyw BWA we Wrocławiu (retrospektywa KwieKulik), działania ciągle nietracącego impetu środowiska z Poznania (np. Honzy Zamojskiego).
Nadal jednak szynka konserwowa trafia głównie na eksport. Na przykład najlepsza wystawa polskiej sztuki mijającego roku - "I Could Live In Africa" kuratorowana przez Michała Wolińskiego miała swoją premierę w Rotterdamie. Niby nie powinniśmy na to narzekać, ale jak tu nie narzekać, skoro nam serwuje się głównie parówy, a tylko od święta krakowską suszoną. I nic się nie zmieni, jeśli najsilniejszą instytucją zajmującą się sztuką współczesną pozostanie Instytut Adama Mickiewicza. Słabość naszych instytucji wychodzi na każdym kroku. Nie pomoże powoływanie kolejnych. Sztuka polska ma się świetnie, sztuka w Polsce - fatalnie. I rozwiązania tego problemu życzę sobie, jako konsumentowi, w nadchodzącym roku.
Dobry czy zły...? Zły nie był, czy był dobry? Jakiś taki długi był i intensywny, chwilami zbyt gęsty, przynajmniej dla mnie. Jak zwykle dołożyłam sobie i zespołowi zajęć zapominając jak ważna jest higiena pracy i czas psychiczny i robienie sobie wagarów i twórcze leniuchowanie. Co roku robię sobie z tego powodu wyrzuty a każdy następny wygląda gorzej.
Tak więc podsumowanie to więcej niż subiektywne bo widziane z ciasnej białostockiej perspektywy. W Polsce dwa biennale na raz, a mnie się udało nie być na żadnym i tylko trochę usprawiedliwia "Minimal differences" otwierane w tym czasie w White Box w NYC, czy ogólniej organizowane wystawy w Galerii Arsenał i poza nią (dziewięć za granicą) bo może nie warto się chwalić czymś co wyraźnie wskazuje na brak umiarkowania i rozsądku.
Zaczeliśmy go (rok 2010) wystawą Bałki w Tate, jasne, ze wystawa z 2009 ale w wymiarze wydarzenia rozciągnęła się na 2010, bo właściwie do tej pory używamy jej jako argumentu w dyskusji o znaczeniu sztuki najnowszej. To znowu nie jest owocem wyłącznie tego roku, ale zgódźmy się , że zmieniła się jakość tej dyskusji, zmieniła się atmosfera wokół sztuki, powoli zachodzą te zmiany ale zachodzą. Możemy powiedzieć, że to kolejny rok procesu, o prorocze słowa Grzyba "Będzie lepiej, coraz lepiej". Mimo wszystko "lepieje", niezależnie od tego jak oceniamy swoją skuteczność, czy jak dziwna wydaje się wiara ludzi sztuki w procedury Forum Obywatelskie przetrwało rok, na co prawdę mówiąc nie liczyłam po pierwszych zakrętach z wymianą opinii.
Na pewno bardzo ważne zmiany zachodzą w instytucjach, zmieniają się standardy, poprzeczka już nie wróci na stare miejsce, może być tylko lepiej.
Co mnie cieszyło bezwzględnie w tym roku: świetna klamra z wystaw Zbyszka Libery i Katarzyny Kozyry w Zachęcie, duża przyjemność za każdym razem. Wystawy Alicji Bielawskiej i Wojtka Bąkowskiego w warszawskim CSW. Prestiżowe, międzynarodowe nagrody: Piotra Piotrowskiego, Adama Szymczyka, Pawła Althamera. Cudowny wybór Stasia Woljiazlowskiego na laureata Nagrody Malewicza, konkursu organizowanego przez Instytut Polski w Kijowie. Piękny MOCAK w Krakowie, piękne muzeum, dobra architektura w dobrym miejscu, świetna przestrzeń, powód do dumy...Dobra passa ASP w Poznaniu (właściwie wydziału multimediów ) widoczna na tegorocznym Samsungu.
Rozszerzenie programów MKiDZ o narodowe kolekcje sztuki. współczesnej. Sailor Normana Leto. Wyczarowane w ostatniej chwili rezydencje Piotra Żylińskiego i Ady Kaczmarczyk w NYC.
Hanka Wróblewska w czerwonej sukience...
Co mnie niepokoiło/niepokoi: trudna do zaakceptowania eliminacja młodych ludzi w konkursach na dyrektorów poprzez oczekiwania wysokiego kierowniczego stażu. Że w atmosferze pełnej życzliwości ze wszystkich stron, zrozumienia i poparcia nasza elektrownia (nowa siedziba Arsenału) nie ruszyła o krok i jesteśmy w tym samym miejscu od dwóch lat. Najsmutniejszą rzeczą w tym roku jest dla mnie fakt, że świetny program Agnieszki Tarasiuk nie uratował Domu Pracy Twórczej na Wigrach. KONIEC
Uwaga! Poniższe Wypada / Nie wypada dotyczą minionego roku, są więc już bezużyteczne. Nie wiadomo, po której stronie lepiej było stać. Nadeszła era globalnych kooperacji. Ważne jest już tylko to, gdzie się wystawia a nie, co się wystawia - jak mawia pewien węgierski kurator. Miniony rok był bardzo burzliwy, przejechałam ponad 16 000 km, mieszkałam w trzech miastach i 4 miejscach, co najmniej dwa razy zmieniałam pracę i za dużo widziałam.... Gratuluję wszystkim, którzy mieli okazję zaznać stabilizacji. Składam specjalne podziękowania dla tych, którzy mnie wspierali i we mnie wierzyli.
Wypada:
interesować się architekturą, dizajnem (najlepiej zaangażowanym), edukacją, działaniami performatywnymi, ubierać się chaotycznie - najlepiej vintage, nosić podarte spodnie i zabłocone buty, promować stare rzeczy - albo takie które mogłyby być stare, lepić w glinie, projektować tkaniny artystyczne, odlewać, kolektywnie gotować, uprawiać ogród i hodować zwierzę, interesować się typografią zamiast czytaniem książek, bywać - ale niekoniecznie na otwarciach, wystawiać tylko w prestiżowych miejscach, dawać wykłady i chodzić na wykłady innych, czytać poezję, słuchać hip hop, tagować na facebook'u, segregować śmieci, zostać ekspertem, robić performance - ale nie solo, stworzyć biblioteczkę albo komuś zabrać, używać żółtego koloru (może być złoty), wszystko budować ze sklejki, jeździć na rowerze, interesować się Afryką, zamiast słuchać muzyki - zostać muzykiem, używać times new roman.
Nie wypada:
robić wystaw, ubierać się na czarno i nosić markowych ciuchów, interesować się modernizmem, ciałem i feminizmem pierwszej i drugiej fali, marzyć o kolacji w El Bulli, nosić vintage okularów, mówić w kółko o sobie, kręcić filmów, mieszkać w Warszawie, palić papierosów, oglądać you tube, interesować się sztuką, malować pędzlem na płótnie i nosić spodnie pochlapane farbą, zajmować się taksodermią i sztuką konceptualną, produkować płóciennych toreb z logo, używać helvetica, wysyłać kartek świątecznych, umawiać się na randki z artystą, być aroganckim, tkwić w różach, być politycznie zaangażowanym, używać OSB, być w mainstreamie, jeździć samochodem, kolekcjonować sztuki.
Subiektywnie 9 najciekawszych rzeczy w 2010 (kolejność przypadkowa)
I could live in Afica, Witte de With / MSN, kurator Michał Woliński - błyskotliwa, dająca do myślenia wystawa. Prawdziwa pożywka dla hipstersów i miłośników rzeczy unikatowych.
Przestrzeń między nami, MSN / pawilon Stowarzyszenia Architektów Polskich, kuratorzy Tomasz Fudala, Marianne Zamecznik. Na tą wystawę, która była niewątpliwie prawdziwym smakołykiem 2010 - przyjechałam specjalnie z Krakowa. W Polsce rzadko można zobaczyć zaprojektowaną przestrzeń wystawienniczą.
Monika Zawadzki - absolutnie inspirująca artystka. Drapieżna i delikatna jednocześnie. Może to nie jest sztuka w czystej postaci?
Działalność Goldex Poldex. Najbardziej alternatywne i postępowe miejsce w tej części Europy. Smaczny koktajl intelektualny. Doskonała wystawa Moniki Zawadzki oraz Igora Krenza.
Pokój z kuchnią. Lubię prawie wszystkie projekty zrealizowane przez nasz team w CSW w Toruniu w 2010, ale P+k to projekt wyjątkowy, bo pochlebia dziwactwom, oswoił tłumy i zawiera tylko 1% sztuki. Niestety dusza mu pęka, jak całej instytucji. Jedyna nadzieja w społecznej rewolucji.
Nagroda Turnera dla Susan Philipsz. Przez wiele miesięcy słuchałam w Toruniu lamentów Susan Philipsz (Glass Track, instalacja w kolekcji CSW). Artystka wielkiego formatu i sztuka, która szarpie serce.
NYC i Rem Koolhaas - Delirious New York. Wszystkim znane miasto i stara książka. Wbrew obiegowym opiniom ciągle inspirują, uwodzą, paraliżują.
Bless. Retrospective Home N°30 - N°41. Książkę dostałam od Adama Budaka. Niestety wystawy nie widziałam, ale wybieram się zobaczyć kolekcję Bless w Nowym Jorku. Fascynująca hybryda dizajnu, mody i architektury.
Cricoteka - w imię "starych" rzeczy, które są na fali, w imię performatyki, w imię Tadeusza Kantora - zapowiada się dobre muzeum w Krakowie.
Miniony rok był nabrzmiały ważnymi wydarzeniami, do tego stopnia, że trudno mi utrzymać jakąś hierarchię. Będzie więc bezładnie, trochę bezradnie, raczej intuicyjnie. Wybiórczo i osobiście.
Niezmiernie ciekawym wirem zdarzeń było wszystko, co działo się wokół Muzeum Narodowego w Warszawie. Ta dotąd zakurzona acz szacowna instytucja, nagle stała się obszarem wielu sytuacji, które zdmuchnęły wieloletni kurz i pokazały ogrom wyzwań, które jeszcze wszystkie przed nami. Wystawa "Ars homo erotica", cokolwiek by nie powiedzieć, z hukiem wpuściła światło w hermetycznie zamknięte mury i pokazała przy okazji (nareszcie) nieatrakcyjność sztuki jako medialnej trampoliny dla nieudacznych polityków. Bo nawet się nie starali jej wykorzystać. Niemożność porozumienia pomiędzy dyrektorem, personelem, Radą Powierniczą, rola w tym wszystkim pewnego pisanego "od środka" bloga, to z kolei przyczynek do rozważań o sposobie funkcjonowania instytucji kultury. Happy end, który nastąpił, łączy się z następnym ważnym zdarzeniem poprzedniego roku- działalnością Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej. Nie wypada mi chwalić inicjatywy, której jestem szarym wprawdzie, ale jednak członkiem, mam jednak nadzieję, że przyczyni się do zdobycia nie tylko 1 %. Co jak na razie wydaje się zadaniem trudno wykonalnym; jak ktoś czytał ostatni wywiad z Panem Premierem, to rozumie, w czym moje obawy.
Retrospektywy i usankcjonowanie niezwykle ważnego dorobku Zbigniewa Libery (we wrocławskiej Awangardzie, choć przeniesiona z Zachęty), w tej samej galerii "Forma jest faktem społecznym" KwieKulik i wystawa Grupy Sędzia Główny to wskazówka, jakiej galerii chętnie przyznałbym nagrodę, gdybym jakieś przyznawał. Przy okazji myślę, że dzięki uporczywemu działaniu całego zespołu kuratorskiego wrocławska galeria BWA nareszcie zostaje doceniona i staje się może najważniejszą dziś galerią sztuki współczesnej w Polsce. A w każdym razie w Polsce nie-centralnej. Jeśli galerie, to wspomnieć trzeba o doskonałej formie warszawskiej Zachęty (ze szczególnym uwzględnieniem retrospektywy Katarzyny Kozyry) i Muzeum Sztuki Nowoczesnej (Warszawa w budowie!), a także Muzeum Sztuki w Łodzi (rewelacyjny Robert Morris). Dobrze mieć świadomość, że są miejsca, do których wchodzimy mając pewność, że zobaczymy coś znaczącego i gdzie po prostu będziemy doceniani jako widzowie. Nowy dyrektor CSW to wydarzenie istotne, bo po raz pierwszy na czele tak ważnej instytucji staje kurator spoza Polski. Któremu zresztą życzę samych sukcesów. Cieszę się też bardzo z Artura Żmijewskiego jako kuratora Berlin Biennale i bardzo jestem ciekawy kształtu, jaki mu nada. Jeśli jesteśmy w obszarze instytucjonalnym (jako urzędnik dobrze się na nim czuję), to niezwykłym wydarzeniem jest otwarcie nowego muzeum w Krakowie. MOCAK jest mocarnie wielki i świetny na zewnątrz i w środku, i tak znakomite będą w nim, mam nadzieję, wystawy. Poza instytucjami - cieszy mnie bardzo wydawnicza działalność Kuby Banasiaka, kolejne pozycje wychodzące z jego oficyny, to ciekawe fakty w naszym życiu artystycznym, to dowód na ciągle wielką siłę rażenia słowa drukowanego w książce. Więcej jak dla mnie sukcesów niż upadków, o których, mam
nadzieję, napisali inni.
"Płeć? Sprawdzam!" i "Ars Homo Erotica" dwie wielkie wystawy, w których płciowość była głównym motywem, stanowiły dominujące wydarzenia na naszej scenie artystycznej. Pierwsza, przeniesiona do warszawskiej Zachęty z wiedeńskiego MuMOKu, ukazywała jak odejście od socjalizmu nie oznaczało automatycznie wyzwolenia od pozorowanego równouprawnienia płci i siłowo utrzymywanych konserwatywnych modeli ról płciowych i zachowań seksualności. Wyzwolenie polityczne nie pociągnęło za sobą rewolucji seksualnej, ale pewna ewolucja jest widoczna. W 2001 Paweł Leszkowicz napisał tekst "Wystawa, której nie będzie: czyli motywy homoseksualne w polskiej sztuce współczesnej", a dziewięć lat zrealizował wystawę o homoseksualności w sztuce w Muzeum Narodowym w Warszawie. Nawet jeśli wystawa była momentami zbyt pedagogiczna, to stanowiła niewątpliwie symboliczne przemieszczenie w sferze publicznej. Obie wystawy stanowiły konieczną do odrobienia, choć nieco spóźnioną lekcję z kultury wyzwolonej seksualności. Inną kwestią jest to, że ich oddziaływanie jest niemal wyłącznie symboliczne.
Zupełnie odmienna, ale chyba najciekawsza była wystawa "Robotnicy opuszczają miejsca pracy" w Muzeum Sztuki w Łodzi. Joanna Sokołowska unikając prostych tez stworzyła wizualny esej o transformacji pracy (produkcyjnej, bezproduktywnej, artystycznej). Zamiast dyskursywnej analizy wystawa oferowała doświadczenie, w którym przez jednostkowe przypadki czy opowieści ujawniała się ogólna forma przekształcenia ekonomii, społeczeństwa i kultury we współczesności.
W wymiarze instytucjonalnym roszady na stanowiskach dyrektorskich, jak się wydaje, przynoszą na razie jedynie utrzymanie dotychczasowego stanu rzeczy. Pierwszy zagraniczny dyrektor i nowo otwarte muzeum dołączyły do tego trendu. Zatem rewolucji ani zwrotu nie będzie, raczej pełzająca ewolucja i kontynuacja.
Jaki był 2010 dla polskiej fotografii? Najkrócej: delikatny i bez fajerwerków, za to momentami zdawać się mogło, że w pozytywną stronę zaczął rozwijać procesy, które zaczęły się już w latach poprzednich, ale chodzi mi tu jedynie o postępy w formowaniu się szeroko pojętej blogosfery.
Od początku zatem.
PARIS PHOTO i inne
Nie jestem jeszcze w stanie określić jaki wpływ miał udział polskich galerii w tegorocznych targach Paris Photo, skoncentrowanych na fotografii z Europy Centralnej, ale wydaje się, że było to najważniejsze (z rynkowego punktu widzenia) fotograficzne wydarzenie roku 2010. Dziwi mnie jedynie wyselekcjonowania przez komisję Paris Photo tylko niektórych polskich galerii, co nie znaczy, że mnie one w jakiś sposób zawiodły... Po prostu brakowało mi do pełni obrazu polskiej fotografii uczestnictwa w tych targach jeszcze kilku innych galerii. Dla przypomnienia, w targach udział wzięły ZPAF i S-ka (Kraków), Czarna (Warszawa) i Asymetria (Warszawa).
WYSTAWY ZBIOROWE
"Fashion Invasion" - wystawa Adama Mazura podczas 6.inSPIRACJI w Szczecinie, wystawa ta wygrała konkurs na program kuratorski oscylujący wokół nieszczęsnego tematu przewodniego festiwalu - "Glamour". Był to przegląd polskiej fotografii modowej, która według słów wstępu kuratora, tak naprawdę nie istnieje, bo dopiero zaczęła się rozwijać, a właściwie dopiero tworzyć. Koncepcja, jak i różnorodne sposoby wystawienia fotografii oraz obiektów i filmów, były ciekawie poprowadzone, stricte komercyjne fotosy z magazynów były przeplatane iście artystycznymi realizacjami, aczkolwiek nie pojawiły się tu żadne nowe nazwiska, odkrycia nowych talentów. Było to podsumowanie zjawiska, zebranie go "do kupy" po raz pierwszy w takiej formie oraz utrwalenie pozycji tych, którzy na rynku już są. Adam Mazur pokazał także jak wielką rolę w powstaniu "ładnych" modowych obrazów ma stylista. Okazało się, że takie wystawy są jednak potrzebne. Festiwal ten odbył się w marcu.
Na mapie naszych rodzimych festiwali trzeba wymienić dwa mające się całkiem dobrze, wyrobione już i o ugruntowanej pozycji w Polsce festiwale: krakowski Miesiąc Fotografii oraz łódzki Fotofestiwal. Życzmy im zatem wytrzymałości w utrzymywaniu swojego fasonu! Dodać bym jednak chciała, że przysłowiowym strzałem w dziesiątkę krakowskiego festiwalu była wystawa Marka Powera "Melodia dwóch pieśni". Piękne i ostre jak żyleta zdjęcia przykuwają moją uwagę do dziś. Jeśli chodzi o konstrukcję krakowskiego Miesiąca Fotografii zmieniła się formuła programu off, co wyszło temu konkursowi na dobre, bo młodzi fotografowie mogli wcześniej współpracować przy tworzeniu swoich wystaw z kuratorami. Jeśli porównywać dwa wiodące festiwale - krakowski i łódzki - jakkolwiek różnią się one koncepcją i charakterystyką, to z żalem stwierdzam, że w Łodzi nic mnie w tym roku nie urzekło.
Nieśmiało aczkolwiek można już wpisać w tradycję pokazów zbiorowych wystawę "Nieoczywiste" dyplomów poznańskiego UA (byłe ASP), która odbywa się we wrześniu, niestety na razie tylko w Poznaniu. Za to wystawę prac studentów i absolwentów PWSFTviT w Łodzi "Niektóre rzeczy widzialne i niewidzialne" było można już zobaczyć w Łodzi, a także w Warszawie w Galerii Klimy Bocheńskiej.
Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że ruszyło się coś w promocji studentów i absolwentów państwowych uczelni artystycznych, które kształcą fotografów. Do sukcesów tychże uczelni można zaliczyć wystawę poznańskiego Uniwersytetu Aartystycznego podczas Miesiąca Fotografii w Bratysławie, a łódzka filmówka może pochwalić się uczestnictwem jednej ze studentek Anii Orłowskiej w międzynarodowej wystawie reGENERATION2. To opiniotwórcza, uznana i nobilitująca, ferująca wyroki wystawa, pokazująca najciekawsze dokonania młodej fotografii, przemieszcza się objazdowo po całym świecie. Wystawie tej towarzyszy obszerna publikacja. Dla zainteresowanych młodymi talentami dodam, że płyty z prezentacjami "Nieoczywiste" i "Niektórymi rzeczami widzialnymi i niewidzialnymi" dołączone były do "Kwartalnika Fotografia" nr 34 oraz nr 33)
Pomimo wymienionych wyżej przykładów wciąż moim zdaniem jest za mało ciekawych dużych wystaw zbiorowych. Na tym tle wyróżnić należy jeszcze grupę młodych fotografów z Wrocławia, którą na potrzeby tego tekstu nazwę po prostu "sceną wrocławską". To nowe zjawisko intymistów, czy może raczej "brzydkich", jak sami by się nazwali, zaczęło rozwijać się na początku 2010 roku wystawą Waldemara Pranckiewicza, Łukasza Rusznicy, Krzysztofa Solarewicza pt. "Biologia Chemia Fizyka" w Galerii Design we Wrocławiu. A pod koniec roku scena zaprezentowała się już w większym gronie na wystawie w Galeri BWA Studio we Wrocławiu zatytułowanej "Niektórzy myślą, że jesteśmy brzydcy". Wśród prezentujących swe prace fotografów znaleźli się tu Filip Zawada, Krzysztof Solarewicz, Maciej Drobina, Karolina Zajączkowska, Marta Wiercińska, Agata Kalinowska, Łukasz Rusznica, Maurycy Prodeus i Uta Besz. Do wystaw powstały także katalogi i często jednoegzemplarzowe książki. I wszyscy oni pokazują nowe, ale całkiem na fali, sposoby obrazowania, które dla niewyrobionego odbiorcy mogą być czymś właśnie tytułowo brzydkim.
Osobnym zjawiskiem w świecie polskiej fotografii są wystawy zbiorowe organizowane przed aukcjami (dość wymienić choćby ostatnie ekspozycje jak Fotografia Kolekcjonerska 8, Fotosprint w Galerii Asymetria, aukcja w warszawskim ZPAF-ie, Kolekcjonerska Aukcja Fotografii Fundacji Arton w siedzibie BRE Bank). Niestety, raz kolejny okazuje się, że nie są to zjawiska ani opiniotwórcze ani kulturotwórcze. Słabe zainteresowanie kupnem fotografii pokazuje brak rynku, brak kolekcjonerów.
WYSTAWY INDYWIDUALNE
Jeżeli chodzi o pokazy indywidualne, to na początku 2010 na prowadzenie wychodzili Konrad Pustoła ze swoimi "Darkroomami" (po swoich początkowych wojażach jeszcze w 2009 po Galerii Fotografii pf w Poznaniu, po wystawie w CSW Zamek Ujazdowski oraz po wystawie w Londynie prace te było można oglądać także w Bunkrze Sztuki w Krakowie, oraz w Bratysławie podczas Miesiąca Fotografii; w 2010 wyszedł także świetnie wydany album - niby bajka dla starszych już dzieci o ciemnych zakamarkach i to nie tylko naszej świadomości) oraz Krzysztof Zieliński z cyklem "Pałac" (Galeria fotografii pf, Poznań) czy "Wszystko w porządku?" (Galeria Stereo, Poznań) . W CSW Zamek Ujazdowski było można zobaczyć ciekawy cykl "Chrzest" Michała Jelskiego (a ja z utęsknieniem czekam na następne projekty tego młodego fotografa).
W Galerii Le Guern (Warszawa) przypomniano mniej znane kadry nestora polskiej fotografii magazynowej Tadeusza Rolke "Czarne kwadraty". A ja osobiście zachwycam się póki co wersjami zdigitalizowanymi, ponieważ oryginały-slajdy znajdują się w Muzeum Tatrzańskim (z nieopisaną pomocą Dominiki Truszczyńskiej) zdjęciami Władysława Hasiora robionymi od lat 60..
Swoją pozycję i zainteresowania potwierdzili ponownie wystawami, a także po wielu latach nowymi albumami Maurycy Gomulicki "Minimal fetish" oraz Mikołaj Długosz "1994". W końcu też mieliśmy wystawę Zbigniewa Libery w Zachęcie. Z zagranicznych wystaw było można podziwiać wystawę Roni Horn w CSW Zamku Ujazdowskim (niezapomniane łepki ptaków). To tu, to tam wspominano "Niewinne oko" Wojtka Wilczyka.
Było też parę totalnych wpadek, ale te wolę przemilczeć...
Generalnie króluje dokument - wszelkiego rodzaju, odcienia i wymiaru. Co do sposobu wystawiania fotografii, to tu i tam pojawiają się jeszcze alternatywne sposoby wywieszania, ale wracają czasy pięknych i ciężkich drewnianych ram.
KSIĄŻKI, ALBUMY, WYDAWNICTWA
Za dużo nie dzieje się w tej kwestii na polskim rynku, czyżby ludzie książek nie kupowali? W to nie wierzę, bo zdaje mi się, że idzie dobry czas na kupowanie papieru, pdf'owe wydawnictwa nigdy nie zastąpią nam namacalnego, pachnącego szelestu przerzucanych kartek. Aczkolwiek zauważyłam wzrost i to pozytywny zainteresowania publikacjami typu "Print on demand", gdzie każdy może zaprojektować sobie publikację i wydrukować w jednym chociażby egzemplarzu; umożliwia to druk cyfrowy, a także zamówienia na przykład przez stronę Blurb. Zjawisko "selfpublishingu" także zaczyna się rozprzestrzeniać i pojawiły się już pierwsze ziny, jak "Triumf zine" (wydawane przez studentów z warszawskiej ASP, namiary można znaleźć na Facebook'u), czy ciekawie zapakowana w pudełko publikacja "Naturalizm" kolektywu zgromadzonego przy http://www.nudnafotografia.org/
Te drukowane formy lub te, kóre pojawiły się w internecie w postaci pdf'u do ściągnięcia, to nowe potencjalne miejsca publikacji fotografii, nie zajmują tyle miejsca, więc można sporą ich część pokazać na łamach internetowego czasopisma, a nie okrajać materiał, jak to się dzieje przy publikacjach papierowych i mam nadzieję, że szanse te dobrze wykorzystają owe czasopisma. Zachęcam do zajrzenia i ściągnięcia sobie pdf'ów ze strony: http://www.punktmag.pl/, czasopisma tworzonego przez zapaleńców działających przy poznańskim Arsenale. Ciekawą formę publikacji proponuje także magazyn Poncz (http://www.ponczmagazine.com/).
Na początku roku zaczęło działać wydawnictwo Morava Books Honzy Zamojskiego (jakoś cały czas nie widać naśladowców - całej niszy tego niszowego rynku jedno wydawnictwo nadal nie załatwia); chociaż nie jest to wydawnictwo stricte fotograficzne (wiem, że w najbliższych planach wydawniczych ma jednak takowe wystąpić) to przecież bazuje na kulturze wizualnej, starannie dobierając papiery i projektując długo każdą następną publikację. Pierwszą publikacją była pięknie oprawiona, w twardej okładce w szarym dobrze porowatym płótnie, z niebieską zakładką i klasa wyklejką była książka
W tym roku zauważyłam także na rynku fotograficzną książeczkę "Thekla i jej chłopakowy świat" (wydawnictwo Wytwórnia), w której przede wszystkim użyto fotografii do przekazania treści. Zachwyciłam się także jedną z książeczek 40000malarzy: "Tarnów" - nie jest to album, ale opracowanie na temat tytułowego miasta i książka ta jest bogato okraszona dobrymi zdjęciami!
Do naszych rąk w 2010 trafiła też jedyna tego typu publikacja zbiorowa o polskiej fotografii, mowa oczywiście o książce/doktoracie Adama Mazura "Historie fotografii w Polsce 1839-2009". Jest to niewątpliwie unikat w tym roku na naszym rynku i w ogóle ewenement, szkoda tylko, że nie wszystkie reprodukcje są ukazane tak jak oryginały, czyli w kolorze. Lektura obowiązkowa.
Pod koniec roku wyszły dwie książki, których nie zdążyłam jeszcze przeczytać, ale po które także sięgnę: Lecha Lechowicza "Fotoeseje. Teksty o fotografii polskiej" (wydawca Fundacja Archeologia Fotografi) oraz Rafała Drozdowskiego i Marka Krajewskiego, "Za fotografię! W stronę radykalnego programu socjologi wizualnej" (wydawca Fundacja Nowej Kultury Bęc Zmiana).
Nowych drukowanych magazynów na polskim rynku brak, a kultura i tradycja magazynów ilustrowanych jakoś tak co roku podupada... Chociaż nie, pojawił się przecież długo oczekiwany przez nieco młodszą publikę "Vice". Ale myślę, że zawiódł on niejednego potencjalnego odbiorcę; targetem polskiej edycji okazały się małolaty, a do stworzenia instytucji w typie Tima Barbera i jego tinyvices.com jednak nam daleko. Nadzieje były wielkie, okazały się jednak płonne.
Podsumowując papierowe wydania albumów - w 2010 moim niekwestionowanym numerem jeden jest "Darkroom" Konrada Pustoły. Dalej świetnie zaprojektowany przez Ryszarda Bienerta album/katalog wydany przez Galerię Piekary: Zdzisław Sosnowski "Goalkeeper".
Mężowi (bywalcowi starych Jarocinów) na gwiazdkę zakupiłam "Generację" Michała Wasążnika i Roberta Jarosza (wydawnictwo ha!art ).
ARCHIWA (ciąg dalszy) ORAZ INTERNET
Na początku 2010 prężnie zaczęła działać akcja odkurzania archiwów przy Fundacji Archeologia Fotografii & Galeria Asymetria, która pokazuje zwykłym obywatelom m.in. jak archiwizować zdjęcia i zachęca do robienia i pielęgnowania rodzinnych albumów i archiwów. Akcja ta zbiegła się z popularnym odkurzanie negatywów z lat młodzieńczych przez dzisiejszych 30-latków, co było szeroko zauważalne w internecie. Tam także nadal panuje moda na małe analogowe małpki, które są jak wiadomo małe, tanie, a zdjęcia wykonuje się na filmie.
Rok 2010 był bowiem intensywnym rozwojem blogo- i szeroko rozumianej internetosfery. Z większym lub mniejszym powodzeniem mnożyły się konta na tumbler, flickr czy profile na Facebook. Proces nieodwracalny i nieunikniony. W internecie obserwuję swoich ulubieńców, których pragnę Państwu na zakończenie polecić czekając na ich wystawy czy wydawnictwa papierowe. Emma Knaflewska: http://baladjin.tumblr.com/ lub: http://www.flickr.com/photos/emma-knaflewska; Kuba Ryniewicz: http://puresoftmetal.tumblr.com/ lub http://wildcatinthecity.tumblr.com/ lub: http://www.flickr.com/photos/kubkubkuba; Dawid Misiorny: http://dawidmisiorny.tumblr.com/; Yulka Wilam: http://yulkawilam.blogspot.com/
Łukasz Biederman: http://www.flickr.com/photos/biederman lub: http://lukaszbiederman.blogspot.com/ i od lat: Maurycy Gomulicki: http://www.flickr.com/photos/vonmurr/ lub: http://pinknotdead.blox.pl/html
Czas na systemowe zmiany w zarządzaniu instytucjami kultury i generalnie na więcej niezależności od globalnych mainstream'ów.
2010 to rok bolesnego zderzenia sektora kultury z twardą rzeczywistością budżetową. I to nie tylko na poziomie centralnym, ale też lokalnym. Publicznych pieniędzy, których zresztą nigdy nie starczało w 2010 już kompletnie zabrakło. Pieniądze prywatne też się jakoś specjalnie nie pojawiły. W związku z tym instytucje publiczne jak i organizacje pozarządowe, również te zależne od galerii komercyjnych, sięgają do tej samej publicznej kasy po dofinansowanie swoich projektów. A kasa ta jest z roku na rok coraz bardziej pusta. I niestety nie można mieć nadziei, że w 2011 będzie lepiej. Stąd też w 2010 więcej niż dotąd zaczęto mówić o finansowaniu sztuki. I to w różnych aspektach tego problemu. Mówiono nie tylko o możliwościach pozyskiwania dodatkowych środków na kulturę, ale również, trochę nieśmiało, samokrytycznie, o potrzebie bardziej racjonalnego wykorzystania i tak już ograniczonych pieniędzy i jakiegoś jednak sposobu merytorycznego rozliczania instytucji z prowadzonych przez nie programów i projektów. Zaczęto też wreszcie w sposób bardziej otwarty mówić generalnie o pieniądzach w sztuce. Dyskusji na ten temat na pewno pomogła dostępność w sieci i coraz swobodniejsza cyrkulacja informacji wśród uczestników rozrastającego się powoli obiegu sztuki. Mówiono oczywiście przede wszystkim o braku pieniędzy, ale też o tym ile pieniędzy publicznych obieg sztuki absorbuje (m.in.kwestia rozliczania kosztów produkcji prac) i jakie potencjalnie generować może zyski zyski (m.in. poprzez zakupy do kolekcji publicznych). Sporo mówiono również o kompleksowości mechanizmów rynkowych i strategii promocyjno-marketingowo-piarowych związanych z obiegiem sztuki współczesnej na zglobalizowanych rynkach, których Polska staje się powoli również częścią. Zaczęto też na poważnie zastanawiać się nad zależnościami pomiędzy sukcesami komercyjnymi a artystycznymi twórców aktualnie w obiegu biorących udział. Proza galeryjno-targowo-muzealnego obiegu sztuki, niemalże korporacyjne metody budowania hype i publicity wokół artystów, ich dzieł, projektów i wystaw, budowanie networków i sieci zależności oraz wspólnych interesów a także zinstytucjonalizowana "wymiana" przysług przestała niestety już tak jak kiedyś dziwić, mimo że nadal często pozostaje etycznie wątpliwa. Prawa rynku są niestety dość ostre. Tej dramatycznej zapaści finansowej polskich instytucji publicznych towarzyszą niemalże hurtowe zmiany na stanowiskach kierowniczych (CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie, Bunkier Sztuki w Krakowie, Zachęta w Warszawie, Muzeum Narodowe w Warszawie, CSW Znaki Czasu w Toruniu, MoCAK w Krakowie) oraz brak chęci do systemowych zmian w sposobie zarządzania kulturą ze strony organizatorów tych instytucji, czyli MKiDN i samorządów. A zmiany są konieczne. W tej niezbyt ciekawej finansowej perspektywie na następne lata powstają kolejne instytucje sztuki jak Polska długa i szeroka: w Krakowie, Warszawie i Wrocławiu. Pytanie czy starczy środków na ich utrzymanie i program odsuwamy jednak od siebie na lata następne, bo aż strach się bać. Już chyba nawet nie wypada głośno mówić o potrzebie powołania Muzeum Design'u na kształt wyodrębnianego z Muzeum Narodowego w Warszawie Muzeum Fotografii.
W związku z powyższymi wyzwaniami finansowo-organizacyjnymi, 2010 był niezmiernie ważny ze względu na dwie społeczne inicjatywy: Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej i Obywateli Kultury. OFSW to pierwsza chyba środowiskowa platforma wolnej wymiany myśli (niech świadczy o tym chociażby ostatnia dyskusja w warszawskiej Zachęcie: http://forumsztukiwspolczesnej.blogspot.com/2010/11/zapis-dyskusji-podcz... ). Pewnie w ferworze działania nawet nie zdajemy sobie sprawy jak ważna i jak unikalna jest to inicjatywa w skali europejskiej. W tym roku rozpoczęte zostały między innymi prace w ramach grup roboczych OFSW ("Artyści", "Kuratorzy", "Instytucje", "Standardy i procedury", "NGO", "Galerie komercyjne") mające na celu stworzenie w Polsce Kodeksu Etyki Środowiska Sztuki Współczesnej. Po raz pierwszy poruszane na forum publicznym są takie kwestie jak "konflikt interesów", styk publicznego z prywatnym, kumulowanie funkcji, przejrzystość procedur, niezawisłość zawodowa czy zdawać by się mogło podstawowe rozróżnienie jak to pomiędzy stowarzyszeniem i fundacją a galerią komercyjną w kontekście pozyskiwania środków publicznych: http://www.obieg.pl/teksty/18993 (na marginesie: na wiosnę 2011 planowane są wybory do nowego składu Sekretariatu OFSW, więc przed zainteresowanymi działaniem w OFSW stanie na pewno, poza dotychczasowymi, również zadanie co można zrobić, aby doprowadzić do zwiększania funduszy na sztukę współczesną w Polsce).
Obywatele Kultury z kolei mocno już nagłośnili swój postulat zwiększenia finansowania kultury (http://obywatelekultury.pl/ ) a aktualnie pracują nad "Paktem dla Kultury". Na wiosnę 2011 planowany jest Kongres Obywateli Kultury organizowany przed Europejskim Kongresem Kultury planowanym na wrzesień we Wrocławiu w ramach prezydencji Polski w UE. Te dwie niezależne od siebie, ale ze sobą blisko współpracujące obywatelskie inicjatywy powstały jako reakcja na krakowski Kongres Kultury, który boleśnie unaocznił wszystkim brak, nawet nie spójnej, ale jakiejkolwiek polityki kulturalnej naszego państwa i racjonalnego ekonomicznego myślenia o kulturze oraz braku dostrzeżenia jak ważną rolę w jej sferze pełni sektor pozarządowy. Pieniędzy prywatnych na kulturę z kolei w Polsce wciąż jest bardzo mało, ale są przynajmniej dwa interesujące wyjątki: Fundacja Sztuki Polskiej ING (http://www.ingart.pl/u235/navi/100) , która w 2010 obchodziła 10-lecie swojej działalności kolekcjonowania sztuki najnowszej w Polsce oraz Fundacja Orange z drugą już edycją Akademii Orange (http://www.akademiaorange.pl/), programu wspierania edukacji kulturalnej, w ramach, którego powstają projekty we współpracy również z instytucjami zajmującymi się sztuką współczesną jak warszawska Zachęta, krakowski Bunkier Sztuki czy bytomska Kronika. Niezmiernie ważna dla rozwoju i demokratyzacji obiegu sztuki w Polsce i za granicą w 2010, jak i w latach poprzednich, była międzynarodowa wymiana, współpraca przy projektach i nawiązywane kontakty powstałe dzięki współpracy polskich i zagranicznych artystów i kuratorów z instytutami kultury polskiej za granicą (zależnych od MSZ) oraz Instytutem Adama Mickiewicza (zależnym od MKiDN). W tym kontekście ważna jest także działalność AIR CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie i koordynowanie wyjazdów rezydencjonalnych polskich artystów za granicą i zagranicznych w Polsce oraz organizowanie spotkań z nimi i wystaw w Warszawie.
Na 2011 polecam lekturę zeszłorocznych wydawnictw: "Agorafilii" Piotra Piotrowskiego i katalogu z wystawy Andrzeja Wróblewskiego w Van Abbemuseum kuratorowanej przez Magdę Ziółkowską. Mam także nadzieję, że dotychczasowe oddolne inicjatywy kulturalne jak Bęc Zmiana w Warszawie (z coraz lepszym "Notesem") czy GoldexPoldex w Krakowie (z rosnącymi ambicjami wystawienniczymi) dalej będą aktywnie działać, a nowe, mimo obiektywnych trudności, wciąż powstawały. A życzenia na 2011? Czekam wreszcie na elektroniczną konkurencję dla "Obiegu", bo konkurencja krzepii więcej osób piszących / mówiących o sztuce w polskich mediach. Generalnie życzę nam więcej zmysłu krytycznego i niezależności opinii, mniej monopolizowania dyskursu publicznego i przepisywania historii sztuki a więcej współpracy i pomocy innym oraz odkrywania nowych pól zainteresowań. Ciekaw jestem "Alternativy" Anety Szyłak w Gdańsku, o której było już trochę słychać w 2010. Liczę też na to, że wzrośnie różnorodność propozycji wystawienniczych i pluralizm wypowiedzi artystycznych w następnych latach i na to, że rzesze młodych artystów i kuratorów znajdą swoje miejsce w zreformowanych i nowopowstających instytucjach, i że starczy pieniędzy nie tylko na regulowanie podstawowych kosztów ich funkcjonowania, ale też na nowatorskie programy tworzone też z myślą o widzu. Że zagranicznym sukcesom artystyczno-komercyjnym polskich twórców (chyba już kolej na Stanisława Drożdża, Ewę Partum i Natalię LL) nie będzie towarzyszyło późniejsze masowe wycofywanie depozytów ich prac z kolekcji polskich muzeów, jak ostatnio w przypadku prac Aliny Szapocznikow. CSW Zamek Ujazdowski życzę, żeby wreszcie się jakoś "pozbierało" i kontynuowało swój Park Rzeźby (realizacja planowanej od lat pracy Jamesa Turella), MSN-owi żeby starczyło mu samozaparcia i pomysłów w budowaniu swojego profilu przed planowaną na 2015 inauguracją budynku Centrum Sztuki Nowoczesnej na Placu Defilad (nowej siedziby muzeum i TR Warszawa), a Zachęcie, żeby jeszcze bardziej rozwijała swoją już i tak bogatą ofertę edukacyjną towarzyszącą wystawom. Powstającym w Warszawie galeriom komercyjnym z kolei życzę, żeby znalazły swoje miejsce w tym nienajszczęsliwszym okresie spowolnienia gospodarczego. Sztuka współczesna w Polsce to oczywiście nie tylko Warszawa, wiec życzę nam wszystkim, żeby nie zapominać o tym, co się dzieje w Białymstoku, Opolu, Słupsku, Lublinie, Cieszynie, Łodzi, Tarnowie, Wrocławiu, Sanoku, Bytomiu, Gdańsku, Bielsku-Białej czy Zielonej Górze. Pomaga tym mniej mobilnym z pewnością w tym słuchanie radiowej Trójki, a przede wszystkim sobotniego Radiowego Domu Kultury, no i śledzenie wydarzeń na Facebook'u. Czekam też na dalszy rozwój wernisażowej telewizji pleple i jej edukacyjnego projektu (http://www.edu.pleple.tv/). Kończąc, polecam uwadze działalność i zeszłoroczne wydawnictwa Fundacji Sztuki Zewnętrznej (Elżbiety Dymnej i Marcina Rutkiewicza): "Polski Outdoor" i "Polski Street Art.", ważny zapis tego, co na marginesach sztuki współcześnie się w Polsce dzieje. No i życzenie generalne, nie oglądajmy się na innych, nie ulegajmy modom i trendom w naszych wyborach, działaniach i gustach, bądźmy trochę mniej konformistyczni i mainstrem'owi a bardziej otwarci i różnorodni. Po prostu róbmy swoje, niezależnie od wszystkich i wszystkiego, nie odtwarzajmy i naśladujmy, ale kreujmy. A za rok na pewno będzie jeszcze ciekawiej!
Będzie na smutno. Bo rok 2010 to przede wszystkim moment odchorowywania przeze mnie porażki związanej z działaniem Komitetu Obywatelskiego na rzecz Przejrzystości w Polityce Kulturalnej Krakowa. Mimo zwarcia szeregów krakowskich środowisk artystycznych i wsparcia środowisk ogólnopolskich nie udało nam się zrealizować naszych postulatów i wynegocjować z władzami miasta Krakowa konkursu na stanowisko dyrektora Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Powołana z nominacji dyrektorka, Maria Anna Potocka, otworzyła budynek w 2010 roku - na razie bez wystawy - i ze zmieniającym się nieustannie zespołem (plotki miejskie głoszą, że zespół miast współpracować, rywalizuje, a poszczególni pracownicy już na tym etapie podkładają sobie świnie) bez kuratorów, za to złożonym głównie ze studentów i świeżych absolwentów historii sztuki i in. przygotowuje się do otwarcia. Z konferencji prasowej i ceremonii inauguracyjnej niewiele się można było dowiedzieć, tzn. niewiele więcej niż to, co powtarzano od początku. Nie wiadomo do końca także, jak wyglądać będzie przestrzeń ekspozycyjna, bo na inauguracji podziwiać można było wnętrza bez podziału na funkcje - poza szatnią i kawiarnią, w której były już nawet meble. Co ciekawe, muzeum zaczęło nie tylko od przestrzeni rozrywkowych. Postawiło także na produkcję wiedzy. Otóż w przestrzeniach biblioteki przygotowywany jest projekt przeniesienia do tej instytucji archiwum-gabinetu prof. Mieczysława Porębskiego. Nie mogę się doczekać formy, jaką ów gabinet przyjmie: czy przez sznurek w drzwiach będziemy zaglądać do środka i z daleka podziwiać maszynę do pisania na biurku i książki na półkach (pamiętam z dzieciństwa spędzonego w Kielcach traumy związane z klasowymi wycieczkami do Oblęgorka, gdzie mieści się dworek i muzeum Sienkiewicza; wożono mnie tam co roku pozwalając na ślizganie się w muzealnych kapciach po wypastowanych parkietach i opowiadając dyrdymały o tym, dlaczego to ważne miejsce), czy też będzie to przestrzeń performatywna i mózg instytucji. Jeśli chodzi o mózg, to uwadze mojej ujść nie mógł zabieg swoistej dekapitacji, jaka się w MOCAKu na poziomie projektu i realizacji budynku dokonała. Otóż pod budynkiem, do którego mam sentyment wyjątkowy, bo debiutowałam w nim lata temu jako kuratorka, wykopano wielką dziurę by powiększyć przestrzeń wystawienniczą o podziemne sale. W żaden sposób jednak nie pomyślano np. o wykopaniu podziemnego przejścia do biblioteki. Nie zadbano o to także na poziomie gruntu i tak niewielki, ale zawsze, mózg instytucji, został odcięty od macierzy. Aby się tam dostać, trzeba się przespacerować po świeżym powietrzu, co przyjemne latem, zimą może odstraszyć głodnych wiedzy. I co też jest doskonałą figurą tego, w jaki sposób myślano o tej instytucji. Bez głowy.
Drugi z postulatów KOPPKK dotyczył konkursu na stanowisko dyrektora krakowskiej galerii miejskiej Bunkier Sztuki. Konkurs przeprowadzono, choć regulamin był niezwykle restrykcyjny i z powodu wymogów udokumentowania świadectwami pracy 3 lat na stanowisku kierowniczym do dalszych przesłuchania nie została dopuszczona najciekawsza moim zdaniem kandydatka na to stanowisko, Joanna Zielińska, była kuratorka programowa CSW Znaki Czasu w Toruniu - zabrakło jej pół roku, gdyż prawnicy Urzędu Miasta nie uznali za satysfakcjonujące przedłożonych zaświadczeń o prowadzeniu własnej firmy. Ze zgłoszonych i przesłuchanych kandydatów wybrano bezpiecznie dla miasta - dyrektorem został Piotr Cypriański pracujący dotychczas w Galerii Starmach i w Urzędzie Marszałkowskim w Krakowie. Co ciekawe, nowy, urzędujący od jesieni dyrektor dotychczas nie zwołał konferencji prasowej i nie przedstawił swojego programu. Na razie zaś realizowane są w Bunkrze wystawy zabukowane jeszcze przez poprzednią dyrekcję. Czy oznacza to, że słuszne były obawy niektórych, iż Bunkier stanie się przedłużeniem ideowym MOCAKu i szkółką dla późniejszych pracowników tamtej instytucji? Nie wiadomo. Jak to w Krakowie. Dowiemy się i tak, jak już będzie pozamiatane.
Logotyp motyla mający promować to miasto jako kandydata do stolicy kultury w 2016 roku na każdej rzeźbie, każdej ulotce i plakacie, każdym budynku związanym ze sztuką. Jednocześnie cięcia budżetowe w środku roku we wszystkich jednostkach finansowanych przez Wydział Kultury. Pozorna sprzeczność?
Fajna wystawa w galerii Emdes - "Kulawe dzikusy w dalekiej podróży" Karoliny Brzuzan i Piotra Adamskiego z lewitującymi boginiami seksu techno dyskoteki. Szkoda, że nikt nie napisał o tej wystawie, bo myślę, że było warto.
W Entropii Tomasz Partyka z wystawą "Cienie mistrzów". Myślę, że była ciekawa, choć widziałem jedynie jej dokumentację. Spóźniłem się o dzień, żeby zobaczyć na żywo i bardzo tego żałuję.
Ważna, mam nadzieję że nie tylko dla mnie wystawa "Być jak Sędzia Główny" w Awangardzie.
Kilka nowych galerii: Emdes związany z ASP (ma już półtora roku), Galeria U z dość różnorodnym programem, Arttrakt, który chce ożywić tutejszy rynek sztuki. Pełno nas, a jakoby nikogo nie było.
Wrocław cierpi z powodu braku krytyki. Brakuje w tym mieście niezależnych komentatorów, przez co artyści tu tworzący żyją w dziwnym przeświadczeniu o braku odpowiedzialności za to co robią i niejasnym poczuciu bliżej nieokreślonej misji. Dopóki nie pojawi się tu silne środowisko krytyczne sztuka wrocławska wciąż będzie jak dziecko we mgle. Dlatego cieszę się, że Dorota Monkiewicz zasiada w dolnośląskiej Zachęcie i przygotowuje wraz z Piotrem Krajewskim przyszłe Muzeum Współczesne Wrocław. Stwarza to szansę na zmianę perspektywy z jaką postrzega się tu sztukę, a w konsekwencji na zbudowanie merytorycznej dyskusji jej dotyczącej.
Ciekawe jak wypadniemy na Kongresie Kultury.
Najbardziej chyba znamiennym zjawiskiem 2010 roku w przestrzeni sztuki współczesnej w Polsce jest w moim przekonaniu kulminacja pewnej tendencji, która wystąpiła nie w samej sztuce lecz w jej otoczeniu instytucjonalnym i praktykach wokół artystycznych.
Symptomem najprostszym tej zmiany było to, że teksty o bieżących prezentacjach sztuki publikowane w prasie codziennej i tygodnikach bardzo szybko i coraz wyraźniej i częściej upodabniały się w swoim charakterze do materiałów promocyjnych a nie recenzji. Także ich retoryka zmieniła się na zdecydowanie lżejszą a styl na bardziej potoczny. Pewne argumentacje np. o konieczności konkursu na stanowiska kierownicze w instytucjach kultury w jednych przypadkach były przedstawiane jako absolutnie konieczne a w innych przypadkach je pomijano. Świadomie i sprawnie promowane były marki instytucji sztuki i marki artystów. Także w "Obiegu" obserwowaliśmy jak coraz więcej nadsyłanych materiały (zamawianych lub nie) kwalifikowało się raczej do działu "Prezentacje" niż "Recenzje"; niejednokrotnie także teksty, solidnie wypracowane według kryteriów akademickich, były de facto medium promocji konkretnych wydarzeń w instytucjach kultury. Nie jest moim zamiarem narzekać tu na tę tendencję lecz podzielić się spostrzeżeniami dotyczącymi prób jej rozpoznania.
Tendencja ta, sama w sobie, nie jest nowa lecz stara jak rynek sztuki, ale novum okazuje się jej skala. Poprzednia tak widoczna fala kulminacyjna działań promocyjnych wystąpiła pod koniec lat 90., gdy niemal wszyscy zdali sobie sprawę, że w wyniku ustrojowej transformacji zadomowiła się już w Polsce kultura konsumpcyjna a roczniki lat 70. aktywnie i z impetem dokonywały jej eksploatacji. Teraz finansowy dołek spowodowany światowym kryzysem dotarł w 2009 roku do instytucji kultury i wyraźnie rzutował zarówno na ich możliwości, jak i strategie w 2010. Stało się jasne, że zdecydowanie większa niż wcześniej ilość osób w różnych instytucjach kultury przekonała się jak bardzo warto uczestniczyć w rywalizacji, w grze o uwagę widzów, o zdobycie zainteresowania sponsorów, uznanie w oczach władzy lokalnej i centralnej, utrzymanie lub wzmocnienie swojej pozycji, budowanie i wykorzystywanie zdobytego prestiżu. Mamy świadomość, że niemal do najniższych szczebli instytucji kultury dotarło przekonanie, że w tej rywalizacyjnej grze trudno nie uczestniczyć. Że transformacja ustrojowa dotarła w końcu i tutaj, a jej najgłębiej odczuwalnym symptomem jest niepewność, bo to jest jedyny pewnik gry.
Zatem jednym powodem zarysowanej przed chwilą tendencji (może tylko hipotezy o jej wystąpieniu) jest transformacja systemu instytucjonalnego kultury dokonująca się w warunkach ekonomicznego niżu.
Drugim powodem są być może ogólniejsze zjawiska kultury, które - tu kolejna hipoteza - opisał już u schyłku lat 70. Jan Świdziński w książce Sztuka, społeczeństwo i samoświadomość. Przedstawił tam między innymi koncepcję czterech następujących po sobie modeli logiki, które kształtują świat. Sytuację współczesną określił jako świat oparty na logice gry. Z rozdziału pod takim właśnie tytułem przytaczam poniżej kilka krótkich fragmentów do rozważenia, czy nie opisują one zjawisk, które w Polsce wyraźnie doszły do głosu właśnie w 2010 roku.
"Wszelkie [...] rozróżnienia przestają być esencjalne, gdyż nowa zasada grupuje rzeczy ze względu na ich funkcję, dostarczając nam informacji niezbędnych do podejmowania decyzji. To rodzaj logiki stosowany przez grających w karty. Muszą oni podejmować decyzje, nie znając ani kart partnera, ani jego zamiarów, ani tego, do jakiego stopnia jest on w stanie przewidzieć nasze działania. Jesteśmy wzajem siebie partnerami w grze, której jedynym celem jest zwycięstwo.
[...] liczy się tylko rezultat, a nie to, od czego on zależy. [...]
Nasz świat nie jest tworzony przez byty czy przez komplementarny brak bytów, ale przez hipotezy [..].Naszym celem nie jest coś wiedzieć, ale coś osiągnąć. [...]
Ilość i jakość informacji nie jest najważniejsza, a jedynie jej użyteczność dla naszego celu. [...] informacja i prawda nie są tym samym.
Idea wartości jest zastępowana ideą oceny, tj. tego, co w danych okolicznościach będzie wyborem przynoszącym największy zysk. [...]
Idea użyteczności jest tak relatywna, jak wszelkie inne idee: jest hipotezą, która zostanie albo nie zostanie potwierdzona, gdy wdrożymy ją w praktykę. [...]
Brak hierarchii wartości w świecie rządzonym logiką gry powoduje, że wszelkie metody są dopuszczalne tak długo, jak długo przynoszą zysk"1.
Świdziński nie głosi konieczności podporządkowania się logice gry, przekonuje natomiast, że z funkcjonowaniem tej logiki musimy się na co dzień liczyć, także w sferze kultury. A sztuka musi jakoś sobie z tą sytuacją poradzić. Można uznać to za najbardziej podstawowy wniosek z dorobku 2010 roku sprecyzowany dzięki odniesieniu do koncepcji z lat 70.
Zdarzyło się jeszcze coś ważnego, i również dzięki refleksji z dekady lat 70. Na jednym za dyskusyjnych paneli towarzyszących wystawie Włodzimierz Borowski. Prace i rekonstrukcje2 Jarosław Kozłowski odczytał w ramach swojej wypowiedzi między innymi krótki tekst Włodzimierza Borowskiego Sztuka a kultura - czyli postawa i pozycja; tekst dobitnie zwracający uwagę na podstawowe antynomie pojęć "sztuka" i "kultura" oraz "postawa" i pozycja". Przypomnienie o tych antynomiach jest faktem - jakkolwiek by to naiwnie brzmiało - o wyjątkowej doniosłości, bowiem czyż nasze bieżące spojrzenie, zdominowane przez starania o rozwój instytucjonalnej bazy dla sztuki, niemal zupełnie nie pomija właśnie tych antynomii? Wierzymy, że udział w grze instytucji kultury służy i sztuce samej; że bez silnych instytucji sztuka, szczególnie współczesna, będzie marginalizowana. Jednak trzeba przynajmniej przemyśleć na nowo pytanie: czy nie jest tak, że cała właściwie gra, w której uczestniczą instytucje kultury (a my razem z nimi) traktuje sztukę i prace artystów trochę jak karty w grze kulturowej? Bo instytucje, jako elementy kultury, w "naturalny" sposób dążą do zdobycia dla siebie Pozycji, a sztuka - jak określił to Włodzimierz Borowski - jest bodźcem formułującym Postawy, więc czy instytucje kultury podejmują to wyzwanie? Łatwo można napisać kilka zdań tłumaczących, że instytucje też przecież mogą dbać o Postawy, że prowadzą działalność edukacyjną i coś jeszcze więcej. Ale dalej mam wrażenie, że radykalizmowi Wł. Borowskiego zawartemu w przypomnianym tekście nie tak łatwo sprostać. Nie wystarczy też relatywizowanie jego wypowiedzi przez wskazywanie, że powstała w warunkach minionego reżimu, a dziś mamy inny system. Kłopot z postawą Borowskiego jest w moim przekonaniu ważnym dorobkiem 2010 roku.
Referat z sympozjum "relARTacje", Dłusko, 7 luty 1977
Komunikat ten jest aktem represji w stosunku do ludzi
lekceważących fakt istnienia antynomii pojęć:
SZTUKA - KULTURA, POSTAWA - POZYCJA
W pierwszej parze pojęć - KULTUR jest forma nacisku na sztukę,
W drugiej tym samym jest POZYCJA.
Jedynie słuszne łączenie tych pojęć to:
SZTUKA - POSTAWA, KULTURA - POZYCJA.
Istnieje natomiast absolutna i niezaprzeczalna sprzeczność
między tymi parami pojęć.
KULTURA stosując kryteria wartości stwarza hierarchie
społeczne - POZYCJE.
SZTUKA jest bodźcem formującym POSTAWY, istnieje tylko
w warstwie ideowej: KULTURA - tylko w rzeczywistości
społecznej.
Współczesna kultura jest wynikiem nieczystych manipulacji
komercyjno-reżimowych, sztucznym systemem, stwarzającym
sztuczne wartości.
Jest narzędziem tłamszenia wolności jednostki. Nie dopuszcza
również do tworzenia wolnych społeczności.
System kulturowy jest aparatem nacisku formacji politycznych.
Posłuszeństwo jemu daje POZYCJĘ.
Manipulacje dokonywane na śladach, pozostawionych
po doznaniach jednostkowych, tworzenie sztucznych śladów,
nadawanie im rangi - to wszystko musi być obce człowiekowi
o wrażliwości artysty.
Osobnik, Który dał się nabrać, uwierzywszy, ze przez kultur...ę
Może wejść do sztuki - a jest typem artysty - MUSI WYBRAĆ
POSTAWĘ.
Środowiska artystyczne to zbiory: gnomów kulturowych,
artystów o zdecydowanej postawie i tych słabych, nie umiejących
lub nie chcących zauważyć ostro konfliktu kultura - sztuka.
Aparat kultury zafałszował pojęcie "sztuka".
W systemie tym jest to PRODUKT APARATU, wykonywany na
zamówienie przez artystów. Sztuka, zamiast idei - jest formą
nacisku, paragrafem prawnym z możliwością różnorodnych
sankcji.
Dyskusje o sztuce mogą odbywać się w takich układach
i warunkach, które odstraszyłyby gnomy kulturowe i nie
powodowałyby ich przeciekania do społeczności.
Cytat za: Włodzimierz Borowski, Ślady / Traces 1956 -1992, CSW Zamek Ujazdowski, Warszawa, 1997, s. 82.
Podsumowania lat poprzednich:
2009
2008
2007
2006
2005