Podsumowanie roku 2008 w "Obiegu": czy był to czas małej stabilizacji, zmiany, czy wręcz rewolucji? Czy był to rok instytucji publicznych, galerii prywatnych, czy kuratorów? A może artystów? Jakie wystawy stały się wydarzeniami, a jakie rozczarowaniami roku?
Próbę odpowiedzi na te i wiele innych pytań znajdą Państwo w napisanych dla "Obiegu" podsumowaniach: Magdaleny Ujmy, Sebastiana Cichockiego, Ewy Tatar, Piotra Stasiowskiego, Adama Szymczyka, Moniki Szewczyk, Krzysztofa Candrowicza, Moniki Branickiej, Stanisława Rukszy, Macieja Szymanowicza, Bogusława Deptuły, Jarosława Lubiaka, Pawła Leszkowicza, Piotra Kosiewskiego, Jakuba Banasiaka, Wojciecha Kozłowskiego, Kamili Wielebskiej, Kuby Szredera
Rok 2008 uważam za bardzo dobry dla polskiej sztuki najnowszej. Mimo, że mamy początek kryzysu i recesji, to w niekomercyjnym obiegu sztuki, w którym pracuję, działo się całkiem nieźle. Owszem, pensje kuratorów czy krytyków są nadal bardzo niskie, pozostając niewspółmierne do wysiłku organizacyjnego i merytorycznego, który i jedni, i drudzy muszą włożyć w przygotowanie swoich prac (wystaw, tekstów itp.). Niemniej należy przyznać, że instytucje działały żywo, kuratorzy się starali, artyści robili nowe projekty, a krytycy się spierali. Było po co jeździć po Polsce, ciekawe wydarzenia działy się w różnych jej punktach (pierwsze z brzegu: Gdynia - "Odjazd na Cyterę" Kamili Wielebskiej, Toruń - wystawy z okazji otwarcia CSW, Łódź - otwarcie ms2, Wrocław - sztuka w przestrzeni miasta: kolejna edycja Survivalu w Dzielnicy Czterech Świątyń i wystawa "Artyści zewnętrzni. Out of sth", Warszawa - projekty Fundacji Laury Palmer, Kraków - Miesiąc Fotografii). Do dobrego zwyczaju należy fakt, że organizatorzy przeróżnych festiwali czy świąt oprócz bardziej w powszechnej opinii spektakularnych wydarzeń kulturalnych typu przedstawienia teatralne, koncerty, biorą pod uwagę także wystawy i inne akcje z obszaru sztuk wizualnych. Dzieje się tak w przypadku Festiwalu Kultury Żydowskiej w Warszawie ("Ulica Próżna"), Festiwalu 4 Kultur w Łodzi czy Off Festivalu w Mysłowicach. Niezwykle w Polsce wąski rynek pracy dla kuratorów nieco poszerzył się.
Zmiany - zarówno w dziedzinie instytucji, kuratoringu, jak i krytyki - oczywiście, nie zaczęły się w ciągu ostatniego roku, lecz wcześniej i w 2008 utrwalały się. W dziedzinie instytucji bodźcem była sieć inicjatyw związanych z programem Znaki Czasu oraz z regionalnymi Zachętami. Zaczęto organizować konkursy architektoniczne na nowe budynki dla instytucji, wiadomo jak wygląda historia wokół muzeum w Warszawie, jednak konkurs został rozstrzygnięty również w Krakowie, generując nieśmiałą dyskusję, niestety, toczoną raczej w kuluarach (oba konkursy odbyły się wcześniej, ale ich reperkusje trwały w 2008). W tym roku powstała, łącznie z gmachem, i to jakże imponującym!, pierwsza chyba od międzywojnia instytucja poświęcona całkowicie sztuce najnowszej - mam na myśli toruńskie Centrum Sztuki Współczesnej. Rozstrzygnięto zaś konkurs na budynek Muzeum Sztuki Współczesnej we Wrocławiu. Nie tylko zaczęły powstawać nowe instytucje, ale i stare zaczęły się przeformułowywać, widoczne to jest na przykładzie muzeów. Tutaj najbardziej spektakularny przykład stanowi Muzeum Sztuki w Łodzi.
Co jeszcze bardziej krzepiące, instytucjonalny ruch dopełniany jest inicjatywami prywatnymi. Są to nie tylko przedsięwzięcia komercyjne, ale i działania kontynuujące tradycję galerii niezależnych. W całej Polsce powstało wiele inicjatyw prywatnych, fundacji, stowarzyszeń, działań niesformalizowanych, tak różnorodnych jak to widać chociażby po powstałej w 2008 roku Fundacji no local w Krakowie, organizującej np. "Art in Cinema" - pokazy sztuki wideo w kinie czy mającej siedzibę w Gdańsku, ale swą działalnością obejmującej całą Polskę inicjatywie Indeks 73 prowadzącej monitoring przypadków ograniczania wolności wypowiedzi artystycznej. Indeks ruszył w 2008 roku i to, co robi, jest niezastąpione, zbiera w jednym miejscu przypadki cenzury, umożliwiając wszystkim zorientowanie się w wielości tych interwencji. Pozwala także na przezwyciężenie dominującego zwykle w takich razach poczucia słabości i rozbicia środowiska artystycznego. Oprócz monitorowania życia publicznego, osoby należące do inicjatywy organizują otwarte debaty wokół zaistniałych przypadków. Zdarzyło się to np. przy okazji ocenzurowania pracy Huberta Czerepoka, dyskusję poprowadzono z udziałem zainteresowanych stron.
Nowe instytucje, nowe wydarzenia, ośrodki krytyki artystycznej wskazują na coraz większe różnicowanie się polskiej sceny. Istnieje i działa wiele środowisk, co samo w sobie jest oczywistością, niektóre są bardziej hermetyczne, inne - bardziej otwarte. W tej chwili do głosu dochodzą coraz większe ambicje poszczególnych grup: żeby być opiniotwórczym, tworzyć mocne wydarzenia, wyróżniać się na scenie ogólnopolskiej. Zjawisko to można obserwować chociażby po miejskich galeriach działających już bardziej marketingowo czy dających pole do działania młodym kuratorom (jak BWA we Wrocławiu), ale też po inicjatywach prywatnych, jak np. w zakrojonym bardzo ambitnie Mediations Biennale w Poznaniu.
Z ważnych wydarzeń odnotuję m.in. te, o których już wspomniałam: działalność Muzeum Sztuki w Łodzi, pokazującą trudny proces przeformułowywania tej placówki, która zawsze była nietypowa i stanowiła rodzaj muzeum żywego, bardziej centrum sztuki niż placówkę muzealną w sensie tradycyjnym, chwytającą ducha czasu, otwartą na dyskusję, co stara się - poprzez inteligentne zmiany kontynuować Jarosław Suchan; działalność Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, nastawionego na penetrowanie obszarów Europy Środkowo-Wschodniej - dzięki Joannie Mytkowskiej i zespołowi kuratorów, przez seminarium Claire Bishop i wystawę sztuki z byłej Jugosławii; nowe Biennale w Poznaniu m.in. z gościnnym kuratorem Lorandem Hegyi, także specjalizującym się w sztuce Europy Środkowej - dzięki działalności Tomasza Wendlanda; Toruń z nowym CSW i ambitnym programem oraz wystawami na otwarcie, otwierającymi nową tematykę - kolekcjonerstwa, autorstwa Joanny Zielińskiej. Wyróżniłabym też działalność kuratorską Marii Brewińskiej w Zachęcie (m.in. wystawa Wilhelma Sasnala i współkuratorowanie wystawy "Rewolucje 1968"). Żałuję, że nie jestem w stanie kibicować Piotrowi Stasiowskiemu i prowadzonemu przez niego Studiu przy Ruskiej we Wrocławiu, które uważam za niezwykle interesujące i łapiące puls aktualności poprzez pokazywanie najmłodszych artystów i dawanie pola najmłodszym kuratorom. Ważne na naszym prowincjonalnym poletku były dwie ważne europejskie imprezy, przygotowane przez polskich kuratorów (Adam Szymczyk na Biennale w Berlinie i Adam Budak na manifesta), chociaż dla nas najbardziej przez to, że pokazali się tam polscy artyści. Wydarzeniem bez precedensu był Złoty Lew w Wenecji dla polskiego pawilonu na Biennale Architektury, jego kuratorów i artystów, czyli Grzegorza Piątka i Jarosława Trybusia, a także współpracujących z nimi artystów: Nicolasa Grospierre'a i Kobasa Laksy ("Hotel Polonia. Budynków życie po życiu"). Wskazuje to na fakt, że problematyka architektoniczna, a bardziej ogólnie - zajmowanie się przestrzenią naszych miast staje się w Polsce coraz bardziej aktualne, palące i potrzebne. Uświadomiliśmy sobie na nowo znaczenie świadomego formowania przestrzeni miejskiej oraz znaczenia miejsc wspólnych, które są tak bardzo zaniedbane w polskich miastach i miejscowościach. Stąd wysyp inicjatyw i publikacji na ten temat (m.in. warszawski projekt Widok z udziałem Kai Pawełek, Anny Okrasko i Nicolasa Sancheza, festiwal "Passengers" w Warszawie).
Ożywienie do naszego życia wystawienniczego wniosło młode pokolenie kuratorów, tacy ludzie, jak: Piotr Stasiowski, Joanna Stembalska czy Kamila Wielebska. Ożywienie panuje także w dość sennej do tej pory krytyce i to także dzięki nowym twarzom, a głównie Krytykantowi, czyli Kubie Banasiakowi, który nie spoczywa na laurach mimo wydanej książki "Rewolucjoniści są zmęczeni". Trwa ożywiona debata, przede wszystkim dzięki publikacjom internetowym, a tu dzięki sieciowym edycjom pism artystycznych ("Arteon" i "Obieg") oraz blogom. Chciałabym jednak podkreślić, że i na łamach prasy papierowej wiele zmieniło się na lepsze, bo poziom krytyki na łamach "Dziennika Polska Europa Świat" jest co najmniej zadowalający. Imponują obszerne recenzje z różnych miejsc w całej Polsce i z zagranicy, w tym wiele rzeczy trudnych do zobaczenia.
Co do publikacji o sztuce, to w zeszłym roku spore wrażenie zrobiły na mnie "Olbrzymki" Ewy Toniak - brawurowy esej o płci w socrealizmie i "Utwór o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Umińskiej-Keff, obie pozycje wydane przez Ha!art. Z okazji tej ostatniej Martyna Sztaba i Anna Sasnal zorganizowały w Bunkrze Sztuki dobrą wystawę "Moja matka nie jest boska".
Na koniec trochę prywaty. Dla mnie samej z kilku względów był to ważny rok. Po pierwsze, razem z Anną Smolak, zakończyłyśmy trwający grubo ponad rok projekt "Transkultura" w Bunkrze Sztuki. Cykl wystaw, dyskusji i spotkań został uwieńczony interdyscyplinarną konferencją. Śladem po niej jest książka. Szeroko zakrojony projekt poświęcony Obcemu w instytucji artystycznej, kwestiom migracji i spotkania. Po drugie, zrobiłam dwie części projektu kontynuującego moje zainteresowania feministyczne. Były to wystawy w Hali Kongresowej w Uppsali i w Instytucie Polskim w Berlinie: dwie części "Dziennika Polki". Projekt został osnuty wokół tematu autobiograficzności i mówienia od siebie i o sobie. Po trzecie, wystawa w ramach łódzkiego Festiwalu 4 Kultur: o ojcostwie - "Master & Monster". Mam nadzieję, że znajdzie kontynuację w przyszłości.
Magdalena Ujma
Rok 2008 był burzliwy. Mimo, to zapamiętałem niewiele olśniewających wystaw czy nowych nazwisk, a po wcześniejszej eksplozji Kassel/Wenecja/Stambuł, Münster etc., zapadła niemal całkowita cisza. Niemniej jednak pojawiło się w ubiegłym roku sporo nowych miejsc, odkryć, fenomenów. Miejsc, które nie wymagają już spektakularnych interwencji i blichtru międzynarodowych wystaw. Większe emocje odnalazłem odwiedzając akademię sztuki w Ramallah czy docierając do "Hammama" Avitala Gevy, gdzieś na izraelskim pustkowiu, niż odwiedzając niektóre instytucji czy targi sztuki.
Jeśli chodzi o polskie pole sztuki, był to w pewnym sensie rok bez właściwości, pośpiesznie zapychany tworzonymi od niechcenia "trendami", w których istnienie chyba nikt tak naprawdę nie uwierzył. 2008 rok był dla mnie rokiem zmian. Największa z nich to opuszczenie Bytomia po kilku latach pracy w Kronice (z kilkoma pożegnalnymi projektami - bardzo rozbudowanym, ciągnącym się miesiącami "Alfabetem Kroniki" w Berlinie, "Something Must Break" w Mysłowicach czy bytomskim "Muzeum Historii Nienaturalnej"), a co za tym idzie porzuceniem straceńczej placówki śląskiej na rzecz równie ryzykownej misji pod hasłem Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Póki co wygląda na to, że cała ta operacja powiodła się bez zarzutu - obserwuje ze spokojem nowe życie Kroniki, która trafiła w dobre ręce Stacha Rukszy, tymczasem samo warszawskie Muzeum, wbrew głosom sceptyków, przeżyło pierwszy rok na Pańskiej i rośnie w siłę. Właśnie z pawilonem na Pańskiej wiąże się dla mnie jedno z najbardziej satysfakcjonujących doświadczeń wystawienniczych, czyli wystawa "Kiedy rano otwieram oczy widzę film. Eksperyment w sztuce Jugosławii w latach 60. i 70.", na podstawie której można wytyczyć kilka kluczowych linii rozwoju nowej instytucji.
Jeśli chodzi o strategie ekspozycyjne to mocno utkwiła mi w głowie fantastyczna część tegorocznego berlińskiego biennale w Neue Nationalgalerie, do której wracałem tej wiosny kilkakrotnie. Ogólnie odczuwałem jednak pewne instytucjonalno-wystawiennicze przesilenie, nieustanne wahania, oczekiwanie na wiszące w powietrzu tąpnięcie. Szczególnie końcówka roku była dość ponura, co przypieczętowało dla mnie triennale w Turynie, które kuratorował Daniel Birnbaum - wznoszący bezrefleksyjnie oczy ku niebu i porzucający doczesne problemy na rzecz astrologii. Zapamiętałem z Turynu zwłaszcza (a może tylko) hipnotyzującą pracę Ragnara Kjartanssona, w której bladolicy Islandczyk wspierany przez big-band wyśpiewuje w nieskończoność frazę "sorrow conquers happiness".
Uparcie wraca do mnie myśl, że przypadek bankrutującej Islandii może być mrocznym proroctwem - także dla innych mniej lub bardziej sztucznych światów, które żyją w błogim przekonaniu o własnej nieśmiertelności.
Z tych i wielu innych powodów, nowy, interesujący obszar kuratorski, który będzie nabierał znaczenia w 2009, to dla mnie literatura jako przestrzeń dla sztuki (z bezkonkurencyjnym "F.R. David" na czele). Jesienią tego roku ukazała się też w jednym z wydawnictw Lukas&Sternberg wystawa jako opowiadanie science-fiction "L.A.S.T. L.E.A.K", którą napisałem podczas najkrótszych z możliwych letnich wakacji. Może to jest model na czasy kryzysu, powrót do fikcyjnych światów, zaprawionych konceptualnym wyrachowaniem...
Sebastian Cichocki
Ten rok zdecydownie minął zbyt szybko. Mam poczucie, że zupełnie straciłam go zajmując się różnymi rzeczami, które choć były ważne i cieszyły mnie, nie przyniosły mi tego, czego oczekiwałam (czy ja chociaż wiem, czego oczekiwałam?). No może z wyjątkiem książki Ewy Toniak - Olbrzymek (o autorce, jej tekście i naszej wspólnej pracy myślę wciąż z sentymentem i z nadzieją na jeszcze) - wydana wiosną książka dała mi niesamowicie dużo wiary, w to, że moja praca jednak ma sens.
Poza tym same niedosyty. Ciągle nie skończyłam pisać doktoratu, a tak naprawdę chyba jeszcze nie zaczęłam - co najgorsze o tym, co jego przedmiotem pojawia się coraz więcej, a gdy zaczynałam nie było jeszcze nic, prawie nic. Byłam w tylu miejscach i widziałam tyle cudownych rzeczy i nie mam czasu o nich napisać... Nie zdążyłam do tej pory napisać o retrospektywach Marlene Dumas w MOCA w LA i Louise Bourgeoise w nowojorskim Guggenhaimie, krzyczących Finach w MOMA i świetnej odsłonie kolekcji tamże, The Wizard of Oz w CCA Wattis Institute for Contemporary Art w San Francisco (z której cudowny katalog znalazłam w mojej skrzynce pocztowej w zeszłym tygodniu - przysłali mi go pewnie pod koniec roku, żeby przypomnieć o tym wszystkim, co mi umyka...), berlińskim biennale, wystawie Mary Kelly i konferencji jej towarzyszącej w warszawskim CSW, Kwiatach naszego życia w CSW w Toruniu i wydanym przy ich okazji subiektywnym przewodniku po kolekcjach toruńskich, rokokowym Parkowaniu w Gdańsku, książkach Agaty Jakubowskiej o Szapocznikow i Piotra Piotrowskiego Od Melancholii do Pasji - z tej ostatniej szczególnie się cieszę, bo gdy w roku akademickim 2004/ 5 studiowałam historię sztuki w Poznaniu miałam okazję wysłuchać zebranych w niej tekstów w formie wykładu monograficznego Profesora; i pewnie tysiącu innych. Od dwóch lat zbieram w teczkach materiały do tekstów o Bognie Burkiej i Zorce Wollny, i jak znam życie, kiedy wreszcie po nie sięgnę, zupełnie już nie będę pamiętała, o co mi chodziło. Takich teczek mam mnóstwo, podobnie pomysłów jeszcze nie "steczkowanych", no i ponad 100 kg materiałów (ciągle nieprzeczytanych), które w tym roku przytachaliśmy z Dominikiem Kuryłkiem z naszych podróży. Szkoda tylko, że nie starcza mi czasu na realizację nawet kilku procent zamierzeń... W tym roku nie starczyło mi czasu na wyjazd do Łodzi (ms²), Gdańska (Chosen), Warszawy (Sztuka cenniejsza niż złoto), a pieniędzy na wyjazd na Manifesta - tych opuszczonych wydarzeń pewnie było więcej... Bardzo bym chciała zakończyć ten lament mocnym postanowieniem poprawy, ale wiem przecież, ile jeszcze rzeczy piętrzy się przede mną... Jak choćby materiał, który właśnie kończymy, który od pół roku spędza nam sen z powiek i z powodu którego nie napisałam nic sensownego na podsumowanie roku, co więcej, po raz pierwszy napisałam je bez Dominika (co może świadczyć o tym, że ma jeszcze więcej pracy). I tym pracoholicznym akcentem chciałabym powitać nowy rok, licząc, że będzie on bardziej świadomy i przyniesie nie tylko więcej pracy, ale także więcej satysfakcji. I że wreszcie zaspokoimy nasz twórczy głód... głód pisania.
Ewa Małgorzata Tatar (Dominik Kuryłek negocjuje po drugiej stronie biurka ostatnie detale do Krótkiej Historii Grupy Ładnie i nie zdecydował się przyłączyć do tych gorzkich żali).
Rok temu pisałem o tym, że to w sumie dobrze, że sztuka w Polsce się komercjalizuje. Że artyści mają galerie, które ich promują i sprzedają. Że taka jest kolej rzeczy i że dobrze, że w końcu stać nas na rynek sztuki. Dziś nie jestem już taki pewien, czy ta dobroć nie odbije się czkawką. Jeśli w zeszłym roku powstawały wydawnictwa, które miały wskazywać na ciekawe, twórcze postawy, w 2008 znalazły one swe odzwierciedlenie w "Przewodniku kolekcjonera". Poważni twórcy, konkretne realizacje ujawnione zostały w ten sposób jako produkty. Myśl została przeniesiona w dziwny konsumpcyjny abstrakt, dopiero co przewidywany, a już mocno podkreślany. Zaznaczam, nie mam nic przeciwko utrzymywaniu się ze sztuki. Myślę jednak, że wolę czytać omówienia konkretnych realizacji niż porównywać artystów pod względem ich sukcesów komercyjnych.
Nieco niezręcznie pisać mi o wystawie "Out of Sth", we wrocławskim BWA, której kuratorką jest Joanna Stembalska - nie dość że jest moją koleżanką z pracy to dodatkowo jestem fanem jej pomysłów. Niemniej, zdobywając się na obiektywizm jestem w stanie stwierdzić, że była to jedna z dwóch świetnych wystaw, jakie zaistniały w tym roku we Wrocławiu. Stembalskiej udało się wyjść poza totalnie zgrany dylemat artystów ulicy: czy moralnie jest wystawiać w galerii? Przestrzeń miasta i przestrzeń galeryjna zostały potraktowane jako uzupełniające się, mające swą publiczną powinność miejsca kreacji. W ten sposób powstała sytuacja pozbawiona zadęcia, radosna i bezpretensjonalna.
Drugim, ważnym wydarzeniem w tym mieście była wystawa Nam June Paika we WRO Center. Jej przemyślana koncepcja i przekrojowy charakter, oraz towarzysząca jej konferencja pozwoliły przybliżyć postać klasyka oraz zadać kilka niewygodnych dla takiego szufladkowania pytań. Dużym nakładem pracy udało się organizatorom zgromadzić w jednej przestrzeni prace pochodzące z różnych kolekcji, poruszające wiele wątków twórczości. Jeśli czegoś mi na tej wystawie zabrakło to pewnej ironii, dowcipu, który był często stosowany przez samego Paika. Niemniej, chapeau bas!
Pewną nowością na arenie sztuki w Polsce jest wycofywanie się kuratorów ze swych pozycji wszystkowiedzących, żonglujących pracami artystów sprytnych manipulatorów kontekstu. Duża ilość interesujących wystaw indywidualnych, wystawy zbiorowe, których kształt nadają sami artyści zdawałyby się poświadczać tą nową, demistyfikującą tendencję. Tak widzę chociażby realizację wystawy "Establishment" w warszawskim CSW, której tekst kuratorski ma się nijak do powstałej ekspozycji, czym wygrywa swoją wartość. "Establishment" to po prostu dobra wystawa, bez pretensji do stwarzania nowego pokolenia "młodej sztuki", prezentująca w przewrotny sposób siłę prac artystów do tej pory wystawiających się w mniejszych galeriach. Wśród indywidualnych projektów myślę, że warto docenić wystawy Anny Okrasko, Bogny Burskiej, Olafa Brzeskiego. Wielką falą do galerii powracają malarze: Wojciech Bąkowski, Przemysław Matecki, Tymon Borowski i Paweł Śliwiński, Seweryn Swacha, Radosław Szlaga czy Piotr Skiba to tylko niektórzy, zwiastujący nowy kierunek poszukiwań, który z pewnością objawi się w 2009 roku w pełnej krasie.
Emocje, towarzyszące inicjowaniu działalności nowych instytucji, toruńskiemu CSW, łódzkiemu MS2 oraz posiadającego już za sobą debiut MSN w Warszawie, poświadczają, jak ważną mają one misję społeczną mają do spełnienia. Moim zdaniem ich działalność poświadcza pewną normalizację relacji pomiędzy sztuką i publicznością. Spektakl, który budują wokół swoich wydarzeń pozytywnie wpływa na zainteresowanie współczesną myślą w sztuce, skłania do dyskusji, budzi społeczny dyskurs. Jednak, już w zalążkach ich działalności na horyzoncie pojawiają się chmury, związane z brakiem pewności co do przyszłego finansowania ich przedsięwzięć. Pozostaje mieć nadzieję, że trud i starania włożone w pracę w tych ważnych dla miast ośrodkach zostaną należycie docenione i zapewnią dalszy ich żywot.
Chciałbym w tym miejscu wspomnieć o jeszcze jednej inicjatywie, która stała się swego rodzaju eksperymentem, bardziej lub mniej udanym, a którego z Moniką Weychert byłem inicjatorem. Chodzi oczywiście o jednodniowe spotkanie Undead Gallery w Warszawie, które miało stać się odpowiedzią na spektakularne sukcesy centralnych (nie w znaczeniu warszawskim) instytucji. Dość szeroki komentarz, jaki wywołało to spotkanie dało nam wszystkim wiele do myślenia. Przede wszystkim ujawniło pewną niemożność w odgórnym kunktatorskim ustalaniu "niezależności" niewielkich galerii rozsianych po całej Polsce. Różne strategie działań, sposoby pozyskiwania funduszy na działalność nie powinny stanowić barier pomiędzy poszczególnymi środowiskami, a raczej konsolidować i przyczyniać się do wymiany idei pomiędzy nimi. Naszym pomysłem było zapoznanie się z działalnością innych niewielkich ośrodków prezentujących świetnych artystów, stworzenie podstawy wymiany informacji o tych działaniach. Pewnie byliśmy trochę w tym idealistami sądząc, że taki a nie inny wybór galerii nie wywoła burzy. Nawet jeśli była to burza w szklance wody. Mimo to, myślę, że takie spotkanie od dawna wisiało w powietrzu. Być może lepiej sprawdziłaby się inna jego forma, na przykład równoległych prezentacji i niezależnego od nich cyklu dyskusji na poszczególne tematy, co pozwoliłoby uzyskać więcej czasu i możliwości zaprezentowania większej ilości galerii. To kwestia organizacyjna. Życząc wszystkiego najlepszego na kolejny rok wytężonej pracy na rzecz sztuki pozostawiam otwarte pytanie: czy powinniśmy się jeszcze raz spotkać, a jeśli tak, to jak powinno takie spotkanie wyglądać?
Piotr Stasiowski
17 grudnia umarł Willoughby Sharp. W latach 1970-1976 wydał z Lizą Bear 13 numerów pisma "Avalanche", w którym przez wywiady i fotografie przedstawili takich artystów, jak Robert Smithson, Hanne Darboven czy Vito Acconci, i w którym ukazała się drukiem poruszająca przez swoją zwyczajność i bezradność w obliczu śmierci telefoniczna rozmowa z Mary Sue Ader, żoną Bas Jana Adera, jakiś czas po tym, jak Bas Jan Ader zniknął na Atlantyku. Sharp był człowiekiem pełnym entuzjazmu, rok temu korespondowałem z nim jeszcze emailem o możliwym projekcie prezentacji "Avalanche" w ramach berlińskiego biennale, potem był już bardzo poważnie chory. A dziesięć lat temu na Foksal oglądaliśmy po umyciu rąk kilka numerów "Avalanche", które zachowały się w bibliotece galerii - czarno-białe płachty w formacie longplaya z niesamowitymi fotografiami drukowanymi full-bleed (po naszemu "na spad"), jak ta z czarno-białą fotografią twarzy Bruce Naumana pomalowanej w połowie na czarno, w połowie niemalowanej, w druku arlekinio białej.
Usługi dla ludności
20 listopada w Łodzi otwarto dla publiczności ms², czyli nowy oddział Muzeum Sztuki, dla mnie to ważne doświadczenie, bo po raz pierwszy w życiu zobaczyłem wszystkie te prace wysiedlone z Więckowskiego, gdzie tak czy inaczej widzę je lepiej w pamięci, od martwej natury z "Trybuną Ludu" Benona Liberskiego do "Klaskacza" Beresia, chłopczyka z "Umarłej klasy", maleńkiego obrazka Maxa Ernsta i całej reszty, niesłychanie demokratycznie i wrażliwie rozmieszczone wtedy w wysokich salach, gdzie spędzałem godziny. Przez to, że kolekcja łódzka w swej historii powstawała raczej z politycznych i ekonomicznych ograniczeń, darów i przypadków, niż ze spójnej polityki kolekcjonowania i z kuratorskich decyzji, jest ona niesamowicie autentyczna i w mocnym sensie otwarta, to znaczy, umożliwia zetknięcie ze sztuką dwudziestego wieku w jej najważniejszym wymiarze - jako awangardy, wielokierunkowego ruchu, odrzucenia ortodoksji i afirmacji wolności stawiania pytań - a jednocześnie przejmująco pokazuje słabość sztuki nowoczesnej wobec wszelkich państwowych porządków i wizji społecznego ładu, oraz jej konsekwentną odmowę współpracy. Pierwszą prezentację kolekcji w ms² zorganizowano przy użyciu eseistycznie nieostrych kategorii tematycznych w podziale na piętra, poprawnie odrzucając klucz chronologiczny, stylistyczny, czy podział według tendencji. Kuratorzy kolekcji precyzyjnie zaplanowali kilkanaście nieoczekiwanych zderzeń pomiędzy artystami, pojawiły się prace wcześniej rzadko widziane, i pewna liczba obiecujących depozytów. Muzeum jest ulokowane w najbardziej symbolicznym miejscu naszego nowego świata, na terenie dziewiętnastowiecznej fabryki tekstylnej, zamkniętego ceglanego obozu pracy w mieście zbudowanym planowo od zera dla robotników z woli ich panów, przekształconego teraz w wesołe centrum usług na ludności - park handlu, rozrywki i kultury w manierze oświeconego Disneylandu. W swojej koncepcji wystawienniczej ms² przyjęło formę "sandwicza", gdzie poszczególne warstwy nie komunikują się ze sobą w pionie, a widz, wstępując po całkowicie eksterytorialnych schodach, wchodzi do muzeum na każdym piętrze na nowo, zanurzając się rozkosznie w poziomych kategoriach jak w kolejnych kąpielach w najlepszym szwajcarskim spa.
Sam budynek łączy hybrydowo kilka wątków dwudziestowiecznej praktyki wystawienniczej i muzealnej, które wyczerpująco przeanalizował Wouter Davidts w tekście "Art Factories: Museums of Contemporary Art and the Promise of Artistic Production, from Centre Pompidou to Tate Modern". Jednym z nich jest wykorzystanie nastrojowych i nasyconych "historią pracy i produkcji" przestrzeni poprzemysłowych - od P.S.1 (N.Y., 1971), poprzez Temporary Contemporary Franka Gehry'ego (L.A., 1983), Kunst-Werke Berlin (budynek samowolnie zajęty przez "grupę producentów kultury" na początku lat 90. i w 1999 przebudowany na profesjonalną galerię przez Hansa Düttmanna - syna architekta Wernera Düttmanna, który zbudował z cegły pierwszą od podstaw modernistyczną galerię w powojennych Niemczech - Akademie der Künste w berlińskim Hansaviertel w latach 1958-1960), do Tate Modern, hali turbin przeredagowanej na kościół sublime przez Herzog & De Meuron (2000). Kolejny motyw, obecny w nieco zredukowanej formie w ms², to koncepcja sali ekspozycyjnej jako "przestrzeni izotropowej" (nienarzucającej widzom określonego kierunku ruchu i pozbawionej architektonicznej artykulacji) - rozległych, niepodzielonych pięter jak pokładów lotniskowca, oferujących rzekomo nieograniczoną elastyczność sposobów "rozegrania" przestrzeni w wystawach - modelem jest tu przeszklone pudło MASP (Muzeum Sztuki w São Paulo) Liny Bo Bardi (1957-1968), zawieszone w powietrzu na dwóch żelbetowych odwróconych "U", następnie wielkie akwarium Neue Nationalgalerie w Berlinie (1968) i inne projekty Miesa van der Rohe od lat 40. do 1969 r., formalnie i strukturalnie niemal identyczne, niezależnie od tego, czy budynek miał być bankiem, muzeum czy stacją benzynową. Wariantem spiętrzonym tego modelu jest Centre Georges Pompidou Richarda i Sue Rogersów i Renzo Piano (1971-1977), które z jednej strony, przez swoje oplątane infrastrukturą elewacje, otwarcie nawiązujące do architektury przemysłowej (stąd przezwisko "Rafineria Pompidou"), prezentuje się jako "miejsce produkcji", z drugiej jednak strony kończy jako zwykła fabryka wystaw - "maszyna do produkcji pustki", jak nazwał Pompi Jean Baudrillard - stos pustych pięter, na których (pseudo)kontekst wytwarzany jest każdorazowo jedynie przez architekturę kolejnej ekspozycji - "maszyny do widzenia". Nowe muzeum łódzkie jest po trosze tym wszystkim, i bardzo dobrze, że jest. A wystawa Katarzyny Kobro i Lygii Clark na dzień dobry rozbudziła apetyt, który w kryzysowej przyszłości trudno będzie zaspokoić wyrobami czekoladopodobnymi.
Retusz
Kolejnym wydarzeniem jest na pewno sam kryzys światowy, od którego się zawsze zaczyna i trudno przewidywać, co będzie dalej, ale pierwsze bolesne symptomy wychodzenia z uzależnienia sukcesem już widać. Kryzys dotyka też, co oczywiste, mielizn rynku sztuki, zwłaszcza że rynek ten był w ostatnich latach dość ściśle powiązany ze spekulacyjnymi inwestycjami w innych nierzeczywistych branżach, które właśnie padły. W hamburskim piśmie art (01/2009), Roger M. Buergel, dyrektor artystyczny (wraz z Ruth Noack) ostatnich documenta, który został niedawno kuratorem Miami Art Museum, porównuje dwa zdjęcia - jedno przedstawia prowadzącego aukcję w Sotheby's w Nowym Jorku dyrektora działu sztuki współczesnej tego domu aukcyjnego, Tobiasa Meyera, w ostatnim spazmie przed wylicytowaniem w dniu 3 listopada 2008 r. końcowej ceny 60'002'500 $ za "Kompozycję suprematyczną" Kazimierza Malewicza z 1916 r. Drugie pokazuje W. I. Lenina, przemawiającego do delegatów robotniczych na Placu Swierdłowskim w Moskwie 5 maja 1920 r. Jest to słynne zdjęcie - w czasach czystek wyretuszowano postaci Trockiego i Kamieniewa, stojących na prawo od zbitej z desek mównicy, która przypomina minimalistyczną rzeźbę. W wariancie po czystce, mównica jest rozbudowana o dodatkowy segment, konstrukcyjnie niezbyt uzasadniony, którym przykryto dwóch kontrrewolucjonistów. Buergel nie wspomina o tym braku, skupiając się na analizie podobieństw i różnic pomiędzy dwiema scenami - znaczącymi może początek i koniec pewnej epoki, którą zamyka w sobie pełna abstrakcyjnych figur kompozycja Malewicza. Porównuje sytuację w przedrewolucyjnej Rosji - wojnę, bezrobocie, zamykanie fabryk, galopującą inflację - z dzisiejszym kryzysem i jego możliwym odzwierciedleniem w sztuce. Nie wiem, dokąd ostatecznie prowadzi ta analogia, która intuicyjnie wydaje mi się podejrzana, jednak istotnie jest coś magicznego w powtarzającym się geście wodza rewolucji i dyrektora domu aukcyjnego. Malewicz postulował fuzję sztuki z przemianami politycznymi i społecznymi, na równych prawach. Propozycję, jak wiemy, przyjęto z trybuny odmownie. Pan z Sotheby's, którego nazwisko już wyleciało nam z pamięci, niczego nie postuluje, a tylko sprzedaje sny, jak bohater "Harpagoniady" Konstantina Waginowa, rewolucyjnej powieści z życia kolekcjonerów, tylko drożej i nie swoje. Na jednym zdjęciu ma po prawicy oprawiony w ramę oryginał na sztaludze, na drugim ma po lewej swojej stronie wielki ekran, na którym wyświetla się reprodukcja, a obok migają rosnące w trakcie aukcji cyfry. Zrozumienie sceny wynika z porównania dwóch przesuniętych kadrów. Kadrowanie zawsze ujawnia jakiś sens - retusze są zawsze reakcyjne.
Adam Szymczyk
To będzie bardzo subiektywne podsumowanie roku (ale optymistyczne), boleję przede wszystkim nad tym , że nie jeżdżę na wszystkie wystawy, na które powinnam i nawet nie zawsze na te, na które bym chciała. Na swe usprawiedliwienie mam to, że nie jestem odosobniona i jako placówka na głębokiej prowincji też cierpię z tego powodu.
Rok 2008 to przede wszystkim weneckie Złote Lwy dla polskiego pawilonu na biennale architektury. "Wyzwalanie" architektury w polskim pawilonie wydarza się już od jakiegoś czasu (Lejman, Oksiuta, Kozakiewicz ). Ale wreszcie starania zostały docenione i z tego bardzo się cieszę, częściowo z powodu lokalnego patriotyzmu i Kobasa Laksy.
Cieszę się z trwałych zmian na mapie instytucji sztuki. Bo, prawdopodobnie naiwnie, myślę sobie, że wpłynie to na zwiększenie znaczenia sztuki najnowszej w świadomości społecznej, chciałabym napisać "autorytetu" ale aż tak naiwna jednak nie jestem.
Otwarcie MS2 z konferencją, ze świetną kolekcją, z zapleczem środowiska; i świadomość, że panuje nad tym Jarosław Suchan każą myśleć, że może tym razem, wszystko jest i będzie świetnie. Trochę mniej pewnie rysuje się przyszłość CSW w Toruniu, start bardzo dobry, ale czy dyrektorowi starczy samozaparcia by wspierać Joannę Zielińską w jej kuratorskich decyzjach budowania programu poważnej instytucji, tego nie jestem pewna, pamiętam jak smakuje konflikt z lokalnym środowiskiem. Albo będziemy mieli jeszcze jedno naprawdę ważne miejsce sztuki, albo niemożliwy do zawarcia kompromis z lokalnością, czyli miejsce stracone. Jak powiedziała kiedyś Masza Potocka: "albo zewnętrzna promocja albo wewnętrzna satysfakcja".
Monika Branicka działa na wysuniętej placówce , co na pewno ma znaczenie dla promocji polskiej sztuki w Niemczech, Bożena Czubak uruchomiła Fundację Profile.
Świetnie funkcjonuje MSN w tymczasowej siedzibie, jeżeli podsumowanie obejmuje także życzenia, pozostaje życzyć by nie była to trwała prowizorka. Ale o tym, że coś jeszcze może przeszkodzić w budowie muzeum w Warszawie w ogóle nie chcę myśleć w dosłownie ostatnich godzinach 2008.
Pewien progres obserwuję też w temacie tworzenia kolekcji oprócz wystaw tychże ( no i jak mam tu skromnie nie wspominać "Polki palace", chociaż bardzo chciałam pominąć Białystok) przede wszystkim w MS2 i o tychże CSW Toruń bardzo czujnym projektem była "to nie jest wystawa" w Zachęcie, którą w ogóle chciałabym wyróżnić jako miejsce przyjazne dla zwierząt i sztuki. Przeprowadzenie konserwacji kolekcji pod pretekstem wystawy... to bardzo szczwany plan, a jeszcze szczwańsze było rozciągnięcie tego do rozmiaru szkolenia dla regionalnych zachęt.
Myślę też , że ważna była konferencja AICA przygotowana przez Hankę Wróblewską i Dorotę Monkiewicz.
Było sporo fajnych wystaw w różnych miejscach: Luc Tuymans, Guy Ben-Ner, Włodek Pawlak, Kijewski, Establishment i Nie ma sorry (?), ale największe, rewolucyjne wrażenie zrobiły na mnie Rewolucje 1968, pełen szacunek dla pracy kuratorek Hanny Wróblewskiej i Marii Brewińskiej.
Bardzo się cieszę z interesujących debiutów, prawdziwego wysypu młodych... młodych artystów i młodych kuratorów wyraźnie następuje zmiana warty a to bardzo ekscytujące.
No i jak na rok w interwale pomiędzy kolejnymi biennale w Wenecji i Stambule było w tym roku wyjątkowo dużo dużych imprez: Manifesta, biennale w Berlinie, w Poznaniu i... 1st midget biennale Katarzyny Kozyry (moje ulubione, bo w półdystansie i ironiczne i o sztuce w ogóle).
Monika Szewczyk
Rok 2008 przyniósł wiele znaczących wydarzeń. Patrząc na świat nie tylko "łódzko-centrycznie", zdecydowanie najważniejszym wydarzeniem tego roku jest dla mnie otwarcie "ms2", długo oczekiwanej, nowej przestrzeni ekspozycyjnej Muzeum Sztuki w Łodzi. Unikatowa kolekcja doczekała się w końcu unikatowej powierzchni. Z wielką nadzieją podchodzę do przyszłości tej instytucji, która przez ostatnie dwa lata przeżyła wielkie przeobrażenie i - jak widać - doskonale wykorzystuje swój potencjał artystyczny, historyczny i osobowy. Gratuluję! Oczywiście nie należy również pominąć takich wydarzeń jak otwarcie Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu, Mediations Biennale w Poznaniu. W wielu miastach trwają intensywne prace nad powołaniem nowych muzeów, ośrodków sztuki współczesnej (od Warszawy przez Poznań, Łódź, Gdańsk, Szczecin, aż po Radom) i to kulturalne ożywienie również należy do najbardziej pozytywnych zjawisk 2008 roku.
FESTIWALE, FESTIWALE
Ze względu na profil mojej działalności wolę jednak skupić się wyłącznie na fotografii. Zatem jeśli chodzi o najważniejsze wydarzenia roku na polu fotografii, był to zdecydowanie najlepszy rok dla polskich festiwali. Zarówno Miesiąc Fotografii w Krakowie, jak i Fotofestiwal w Łodzi potwierdziły, iż są wydarzeniami o światowym formacie. Wysoki poziom artystyczny, wielu wspaniałych gości, dziesiątki tysięcy uczestników, duży rozgłos medialny- wszystko to pozytywnie wpływa na coraz większą popularność fotograficznego medium w Polsce. Mam nadzieję, że w 2009 roku ten fotograficzny rozkwit zostanie jeszcze wzmocniony przez Biennale Fotografii w Poznaniu i Festiwal Fotografii Artystycznej w Bielsku-Białej.
POLSKA FOTOGRAFIA ZA GRANICĄ
Dobrym przykładem promocji polskiej fotografii za granicą był projekt PhotoPoland. Kuratorzy z Brazylii, USA, Meksyku, Rosji, Grecji, Izraela oraz Wielkiej Brytanii wybrali siedmiu polskich artystów (Mikołaja Grospierra, Przemysława Pokryckiego, Konrada Pustołę, Szymona Rogińskiego, Joannę Zastróżną oraz duet Weronika Łodzińska i Andrzej Kramarz). Następnie ich prace prezentowane były na festiwalach i w galeriach na całym świecie. Dodatkowym walorem tego projektu była publikacja zawierająca portfolio wszystkich artystów biorących udział w projekcie.
W CSW I ZACHĘCIE
Na koniec chciałbym jeszcze wymienić dwie wystawy, które odbiły się najszerszym echem w Polsce. Pierwsza z nich to wystawa w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie Efekt czerwonych oczu. Fotografia polska XXI wiek . Prezentacja ta stanowiąca zbiór fotografów młodego i średniego pokolenia przygotowana została przez Adama Mazura. Drugą wyjątkową fotograficzną odsłoną 2008 roku była przekrojowa wystawa Dokumentalistki. Polskie fotografki XX wieku w Narodowej Galerii Sztuki Zachęta. Przed tą wystawą niewiele wiedzieliśmy o polskich fotografkach. Dzięki Karolinie Lewandowskiej, która przygotowała tę wystawę i towarzyszący jej album, mogliśmy dogłębnie zapoznać się z pracami 50 polskich dokumentalistek.
NA KONIEC
Ale rok 2008 to nie tylko rok artystycznych uniesień i sukcesów. To również rok w którym środowisko związane z fotografią poniosło wielką stratę. Było nią odejście Ireneusza Zjeżdżałki, osoby bliskiej mi duchowo, mentalnie i światopoglądowo. "Eryk" był wyjątkowo zdolnym redaktorem, ciekawym świata artystą i przede wszystkim wszechstronnym propagatorem sztuki fotograficznej.
Krzysztof Candrowicz
Od ponad roku w pewnym sensie współtworzę to co podlega ocenie we wszelkich podsumowaniach, rankingach konkursach ect, jest mi niezręcznie samej oceniać to co się wydarzyło. Tyle, że nadal mam swoje zdanie i znowu zostałam zaproszona do podsumowania. A zatem krótka subiektywna lista co mi smakowało a co nie.
Trzy w jednym: Muzeum Sztuki w Łodzi (!!!!!!!!!!!!!!!!!), CSW w Toruniu i nadal MSN w Warszawie (a ściślej działalność wystawowa a nie konkursowo-budowalana, gdyż w tym temacie zgubiłam się już dawno i go nie śledzę - w końcu Muzeum to ludzie a nie budynek więc mi jest już wszytko jedno gdzie, ważne żeby efektywnie). Okazuje się, że w Polsce są nowe instytucje zajmujące się sztuka współczesną i okazało się, że się da. A jednak. To, że ruszenie instytucji zależy tylko od konkretnych osób czy nawet osobowości wiadomo od zawsze. Natomiast w naszej "branży" natomiast widać jak ścisła jest to zależność. Dowodem jest np. Muzeum Sztuki w Łodzi, w którym bez Jarka Suchana przez następne 20 lat spałyby nawet muchy. To samo dotyczy kilku innych osób z pozostałych instytucji. Podziwiam i gratuluję.
ABC Krasińskiego w Bunkrze Sztuki. Bardzo klarowna wystawa, która nie zabiła legendy erudycyjną nudą. Wręcz przeciwnie: pokazała legendę jako człowieka i to z dużym poczuciem humoru a ponad wszystko znakomitego artystę, jeszcze bardziej nowatorskiego i pomysłowego, niż sama legenda głosiła. Na dodatek - jak na dostępne warunki wystawa zrobiona bardzo efektownie wizualnie. Jako antytezę do tejże wystawy wymienię ekspozycję Zofii Stryjeńskiej w MNK w Krakowie. Mimo, że przygotowywana chyba z ruski rok (podobno 7 lat czy coś koło tego, ale mogę się mylić), mimo, że interesująca postać artystki była wielkim potencjałem do wykorzystania, to jednak z wystawy dowiedziałam się że ze Stryjeńskiej artystka była nudna i sztampowa. A szkoda. Wyjątkiem jest naprawdę imponujący katalog. (PS. W tym samym czasie co Krasiński była w Bunkrze wystawa Pawła Książka, która też mi się bardzo podobała, choć może nie powinnam o tym pisać.)
Interesujące było ponowne (po wcześniejszej książce wydanej przez FGF) odkurzenie drugiej legendy - czyli kilka różnych wydarzeń wokół Henryka Stażewskiego, z czego ostatnim był warszawski pokaz jego wrocławskiej pracy z 1970 r. zorganizowanym przez MSN. Albo to moja słabość do Stażewskiego albo ta legenda niejednym nas jeszcze zaskoczy.
Bardzo pyszny deser na zakończenie roku: wystawa Political/Minimal - wystawa w Kunst-Werke w Berlinie. Klarowny popis - salto mortale Klausa Biesenbacha.
Uklański w Gagosian Gallery. Chapeau bas!
Przyjemność sprawiła mi obserwacja zamieszania wokół BB5. Tak się przypadkowo złożyło, że moja galeria mieści się w pobliżu Skulpturenparku, zatem co i rusz wpadał ktoś i czuł się w obowiązku składania mi zeznań w temacie "Biennale a sprawa polska". A mi - ponownie w przeciwieństwie do większości - "się podobało" z uwagi na przewrotność i przekłucie balona "megaoczekiwań" wobec "megawydarzeń" Brak fajerwerków, fleszów, dywanów i piruetów w zamian za zmuszenie widza do cierpliwości i uwagi był zabawnym gestem Kozakiewicza dla art-celebities. Na BB5 sztuka znów pokazała swoje elitarne wcielenie: zwolennicy sportów masowych (bieg przez muzealne bramki) musieli odejść rozczarowani i w ubłoconych butach. I odeszli.
Z rozczarowań roku wymienię Biennale architektury w Wenecji. Podobno architektura ma być królową sztuk - ale w Wenecji ze sztuką nie miała nic wspólnego. Do tego wręcz obciachowe przywiązanie architektów do prastarych sposobów ekspozycji (model z tektury plus plastikowe drzewka, rysunek techniczny, symulacja komputerowa, wykresy statystyczne etc.) sprawiły ze czułam się jak na wystawie projektów SARP-u (oddział w Pcimiu). Rzeczywiście najlepsze pawilony to pawilon polski i belgijski.
Jako antytezę do Biennale Architektury wymienię wystawę MEGASTRUCTURE RELOADED Sabriny van der Ley i Markusa Richtera na wystawie w Berlinie. To coś w rodzaju kontynuacji wystawy Ideal City Invisibles Cities sprzed kilku lat. Dla mnie wielka przyjemność, a dla tych wizjonerów od siedmiu boleści z większości weneckich pawilonów narodowych (jasne, że na biennale było kilka wyjątków jak Zaha Hadid itd., ale nie mówię tu o gwiazdach) - wystawa berlińska powinna być lekturą obowiązkową.
Berlińskim absurdem roku jest otwarcie Temporare Kunsthalle w Berlinie. Do dziś nie rozumiem po co powstała, skoro lada moment szykuje się budowa właściwej Kunsthalle. Są aż 3 propozycje gdzie ma stanąć i te irytujące kłótnie wokół tematu też nie mają sensu. Na dodatek postawa prezydenta Wowereita który nikomu nie chce się narazić też nie pomaga. Dla mnie najoczywistszą jest decyzja o budowie Kunsthalle tam gdzie jest to możliwe do zrobienia najszybciej i najtaniej. Na otwarcie przygotowano wszędzie już pokazywane prace Candice Breitz. Dopiero druga część jej wystawy przyniosła coś nowego (świetny Jack Nicolson). Z gatunku rozczarowań - było ich jeszcze kilka i to takich, że nawet żenada o nich pisać więc pomijam milczeniem.
Dużo interesujących dla mnie wydarzeń miało charakter prywatny. Jedną z większych satysfakcji przyniosła mi obserwacja reakcji na video Katarzyny Kozyry na wystawie Art Berlin Contemporary.
Żałuję, że nie widziałam Manifesta.
Ważniejsze niż podsumowanie 2008 roku wydaj mi się refleksja na temat roku następnego. Rok 2008 w sensie ekonomicznym zakończył się spektakularnym śpiewem łabędzia czyli aukcją prac Damiena Hirsta, która na dodatek miała miejsce dzień po upadku firmy braci Lehmannów. Wszystko wyglądało jak pożar w składzie fajerwerków, popiół po tym pożarze zbierać będziemy dość długo. Gdy świat (sztuki) się z tego wykaraska, pejzaż po burzy będzie wyglądał zupełnie inaczej. Huragan oczyści teren, przeczesze las sztuki i da miejsce nowym zjawiskom. Stan na dzisiaj: dominująca figuracja, od 3 lat w wersji wszelkich odmian depresji, czarnowidztwa, melancholii, (stan ten przypomina przełom XIX i XX w.) właśnie przechodzi w fazę końcową - surrealizującą. Tam gdzie figuracja par excellence nie wystarcza, zmęczeni artyści zagadają do gabinetu luster bo gdzie rozum śpi budzą się upiory... i tak dalej, wiadomo. To potrwa jednak niedługo bo neofici i nowi koryfeusze w większości nie mają pojęcia co robili ich dziadkowie i wyważają otwarte drzwi. Wkrótce schorowaną duszę i zmutowaną wyobraźnię - po raz kolejny zresztą - uratuje czysta abstrakcja i to często w wersji najbardziej radykalnej. Już skrada się za winklem, już tu i ówdzie znów słychać głosy - a gdzie się podziała rewolucja? Duch logiki, prostoty - niczym postulaty Unovisu czy Bauhausu przyjdą uratować "zgniły" świat końca 2008 roku. Za dwa lata nikt nie będzie chciał słyszeć o chorobliwej melancholii introwertycznego ego artysty. Znów zbudujemy wizję przyszłości, a sztuka skieruje się w stronę społeczeństwa i szerokiego odbiorcy (jako konsekwencja upadku wyśrubowanego rynku sztuki). To będzie czas, który przyniesie pewne przewartościowania: z jednej strony oczyści przerośnięte pole artworldu (mniej targów sztuki, mniej galerii) z drugiej - mam nadzieje - da impuls do nowych działań.
Co należy zatem życzyć art worldowi na rok 2009?
- artystom - zwolnienia w galopie do kariery, a więcej przemyśleń na temat celu do którego dążą.
- instytucjom - przetrwania wobec upadku systemów finansowania.
- krytykom - opamiętania w pochopnym wyszukiwaniu nowych gwiazd i trendów (to naprawdę zdumiewiające...)
- galeriom - wytrwałości. Będzie bolało.
- kolekcjonerom -przewrotnie dla nich będzie to czas najlepszy. Powodzenia!
Monika Branicka
Poniższe uwagi piszę bez dostępu do Internetu (mogą się pojawić faktograficzne niedokładności etc.), w zasypanej śniegiem górskiej okolicy, która nieźle weryfikuje ważność wydarzeń. Dodać warto, że roczna periodyzacja nie zawsze daje rzeczywisty obraz temu, co się wydarzyło...
Instytucje
W podsumowaniach roku na pierwszy plan wysuwają się zagadnienia instytucjonalne. Przy kryzysie dawnych monopolistów np. Zamku Ujazdowskiego (czas zadać sobie pytanie czym ma być w przyszłości, na dziś jest tylko "filtrem" projektów), otwarcie nowej siedziby Muzeum Sztuki w Łodzi i CSW Znaki Czasu w Toruniu może być widziane jako światło w tunelu. Jestem daleki od tego optymizmu, jeżeli zachwyt nad powstaniem siedzib sztuki bierze górę nad ich strategiami i przemyślaną ideową tożsamością i jej uświadomieniem. W dylemacie hardware czy software stoję po stronie tego drugiego. I tak: nie ujmując obu instytucjom świetnych początków i przemyślanego startu oraz życząc konsekwencji, sukces widzę w programowym starcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, dysponującym dziś ledwie byłym sklepem meblowym. Brak odpowiedniej siedziby i samorządowe problemy z realizacją postminimalistycznego projektu Kereza nie zawęziły tu pola działania, czego efektem: budowanie najlepszego chyba teamu, przemyślane eventy, działanie w terenie, sprawne projekty (także w terenie) i wystawy, konsekwentna praca nad identyfikacją wizualną, wreszcie pismo dające znać, że instytucja żyje i myśli, a nie tylko realizuje zobowiązany płodozmian wystaw. Czyli bardziej software niż hardware! Wynosząc lekcję z weneckiego projektu "Hotel Polonia" (team: Jarosław Trybuś, Grzegorz Piątek, Kobas Laksa, Nicolas Grospierre) losy architektury i jej potencjału bywają zdradliwe. Stymulujące.
Wracając do wspomnianych dwóch otwartych siedzib, jawić się wreszcie zaczynają odrębne role, które poszczególne instytucje mogą/mają spełniać na gruncie polskim. Duże instytucje mogą tu zmienić najwięcej - brak dziś w Polsce prawdziwych kombinatów sztuki i jeżeli powstaną, one wyznaczą stabilne struktury sztuki w Polsce i polskiej sztuki za granicą, niezależnie od zmieniających się boomów i zapotrzebowania za granicą. Komercyjne instytucje będą oczywiście rzeczywistymi beneficjentami takiej sytuacji. Z kolei mniejsze miejsca, peryferyjne mają szansę realnie dostarczać ukształtowany materiał, dane dla "central" i tym samym stanowić istotną część silnej całości. To na nich powinno spoczywać zadanie eksploracji artystów, szukania nowych strategii (zwłaszcza ryzykownych), sensownej krytyki systemu sztuki, wreszcie last but not least edukacji.
W zachwycie "normalizacji" widzę jednak pewne zagrożenie. Sen polskiego prowincjusza, zachwyconego logicznością i obowiązującym stanem infrastruktury sztuki na Zachodzie, czego przykładem beznamiętne przyjęcie konieczności prymatu rynku sztuki, legitymizowanego ostatnim rankingiem "Art Review" (być może już kompletnie nieistotnym w obliczu światowego kryzysu), nie przekłada się, niestety, do polskich warunków. Rzecz nie leży jednak w "polskiej specyfice" ile w, mam nadzieję, chwilowym przyjęciem ról odpowiednich "kopii" w "drugim planie". W minionym roku zabrakło "gorączki", tego, że coś się tli "pod spodem", o coś chodzi...
Problem jest nieusuwalny i poza przymusem robienia wystaw, stoi za nim ważniejszy: produkowania wiedzy. Jak mówi René Pollesch: w dzisiejszym kapitalizmie "narzucany przez dzisiejszą ekonomię przymus nieustannej produkcji idei należy także objąć refleksją". Przy marnej kondycji instytucjonalnej stoimy zatem przed pytaniem o charakter, cel i tempo naszej pracy.
Z pozainstytucjonalnych zjawisk słowa uznania dla zawiązania się inicjatywy Indeks 73.
Wystawy
Rok 2008 nie imponował ilością szczególnych projektów, zapadających w pamięć na dłużej. Te które odłożyły mi się pozytywnie ("zapładniająco"): tzw. "polskie", "reorientujące" 5 Berlin Biennale, nieco zdeprecjonowane przez krytykę (brak narzędzi?), którego strategia zostanie jeszcze doceniona; wystawa Edwarda Krasińskiego w krakowskim Bunkrze Sztuki (kurator: Andrzej Przywara), będąca rzeczywistą syntezą, imponującą merytorycznym przygotowaniem, a nie zbiorem-przekrojem; wystawa fotografii Gurdowej na krakowskim Miesiącu Fotografii; Luc Tuymans w Zachęcie; wystawa "Something Must Break" (kurator: Sebastian Cichocki) przy Off festiwalu (współorganizowana przez Kronikę) pomyślana jako nadpisana ścieżka dźwiękowa miasta; "85% abstrakcji" Rafała Bujnowskiego w Rastrze.
Z projektów Kroniki zadowolony jestem z ostatnich projektów, m.in. "Camping" Joanny Rajkowskiej czy "Archeologie" Jerzego Lewczyńskiego (jest tyle rzeczy do przemyślenia z archiwum Lwa) i Mikołaja Długosza powinny mieć swoje następstwa.
Główne porażki ("niekonstruktywne"): "Mediations Biennale" w Poznaniu - od poprzednich prób biennalowych w Polsce różniło się finansowymi możliwościami. Merytorycznie: niekonsekwencje, chaos konceptu i partyzantka (w złym słowa znaczeniu) ekspozycyjna, czyli w sumie kolejne pobożne życzenie szybkiego znalezienia się na mapie istotnych miejsc artystycznych w Europie. Nie wierzę w powodzenie dużych fast eksperymentów.
Kolejna to wystawa "Establishment" w CSW Zamek Ujazdowski składająca się z osobnych miniwystaw (nie zawsze udanych) kilkunastu artystów, niekoniecznie odpowiadających założeniom projektu (praktycznie dało się tam "włożyć" cokolwiek).
Książki
Ton debat, nowych tematów był nadawany na innych terytoriach (sztuka w Polsce dalej cieszy się wygodna autonomią - odrabia lekcję, ale nie wprowadza jej w życie). W impasie wydają się być jednak również inne dziedziny np. teatr (nie powstały jakieś naprawdę ważne teksty), literatura czy film.
Impuls na gruncie idei nadal nadaje Krytyka Polityczna. Myślę tu zwłaszcza o przewodnikach: "Polityczności" Chantal Mouffe i "Żuławskim" (podobny kij w mrowisko przydałby się polskiej sztuce; problem leży w znalezieniu bohatera). Z odrabianych lekcji: "Gender Trouble" Judith Butler.
Z wydawnictw, które zapadły mi w pamięć/zaskoczyły: "Warsaw doesn't exist" (własciwie wystawa o książkowym charakterze), "Real foto" Mikołaja Długosza, "Stadion X" Joanny Warszy, zbiór tekstów Jakuba Banasiaka "Rewolucjoniści są zmęczeni" (mówi znacznie więcej o "młodej sztuce" niż wystawa "Establishment"). Podobał mi się też "kolekcjonerski" numer "notesu na 6 tygodni" (pomimo mojej nieufności do rynku sztuki) oraz książka o "innych" kolekcjach wydana przez toruńskie CSW Znaki Czasu.
Dizajnersko chapeau bas dla Wojtka Kucharczyka (summa MikMusik wydana przez Ars Cameralis oraz "Raport Kroniki").
Miniony rok nie przyniósł też potwierdzenia zasadności wydawania katalogów wystaw. Poza katalogiem towarzyszącym wystawie Krasińskiego po inne najprawdopodobniej, bez zawodowego powodu, raczej długo nie sięgnę.
A prywatnie w 2008 roku? Poza terenem wąsko rozumianych tzw. sztuk wizualnych: ostatnia płyta Meredith Monk "Impermanence", "Na krańcach świata" Wernera Herzoga, seria "Liberatura" Ha!artu w całości, kilka marokańskich miast, w których nikt nie wie co to sztuka współczesna; jazda rowerem po Barcelonie i w ogóle smakowanie tam dobrej kuchni.
Stanisław Ruksza
Od pewnego czasu krajowe życie fotograficzne funkcjonuje w cieniu wielkich festiwali, których rozmach wywołuje zainteresowanie mediów i szerokiej publiczności. Nie miejsce to na recenzje nawet tych najważniejszych, jak Miesiąc Fotografii w Krakowie czy Fotofestiwal w Łodzi, jednak trzeba z satysfakcją zaznaczyć, że wiek dziecięcy tych imprez szczęśliwie mamy już za sobą, a ich oferta jest coraz ciekawsza i bardziej spójna. Z tej perspektywy szczególnie udany w minionym roku okazał się łódzki festiwal. W cieniu wspomnianych, rozgrywających się corocznie wydarzeń, zachodzi od pewnego czasu interesujący proces rewizji dotychczasowego spojrzenia na historię polskiej fotografii. Jest on wynikiem budzącego się wśród teoretyków i historyków sztuki zainteresowania fotografią, która do niedawna była niemal całkowicie wyrugowana poza nawias refleksji historyczno-artystycznej. Ostatni rok nie był pod tym względem przełomowy, ale co trzeba zaznaczyć, dobra passa trwa. Wpisującym się w ów proces wydarzeniem, obok którego nie można przejść obojętnym, była europejska odsłona niezmiernie ważnej wystawy pt. Foto. Modernity in Central Europe, 1918-1945, której autorem jest Matthew Witkowsky, kurator waszyngtońskiej National Gallery of Art. Ekspozycja była prezentowana od czerwca do sierpnia w Scottish National Gallery of Modern Art w Edynburgu. Monumentalny katalog wystawy, przygotowany przez jej kuratora, jest bodaj największym do tej pory opracowaniem dotyczącym historii fotografii w Europie Środkowo-Wschodniej. Z naszej perspektywy katalog wystawy jest wydarzeniem niemal epokowym, bo wprowadzającym do światowego obiegu twórczość czołowych polskich fotografów tamtego okresu, takich jak: Jan Bułhak, Witold Romer, Edward Hartwig, Władysław Bednarczuk, Antoni Wieczorek czy Kazimierz Lelewicz. Problem to niebagatelny, bowiem wcześniej do obiegu światowego udało się przebić zaledwie Witkacemu i polskim fotomontażystom (zresztą ich obecność również została zaakcentowana na wystawie). Zasługą Witkowsky`ego jest nie tylko przypomnienie zmarginalizowanych poza granicami Polski fotografów, ale przede zawarta w katalogu wystawy głęboka refleksja nad ich twórczością, widzianą w szerokim społeczno-historycznym kontekście, w którym uwzględniono tak istotne czynniki jak rozwój kultury masowej, instytucjonalizacje życia artystycznego czy wreszcie wzrost zainteresowania ideami nacjonalistycznymi w latach 30. XX wieku. Zdziwienie może budzić jedynie fakt, że takie wydawnictwo powstało za oceanem. Natomiast w Polsce wydarzeniem stała się bez wątpienia wystawa przygotowana przez Karolinę Lewandowską pt. Dokumentalistki. Polskie fotografki XX wieku, która trwała w okresie od marca do maja w warszawskiej Zachęcie. Uchylając się w tym miejscu od szczegółowej oceny merytorycznej wystawy i jej katalogu, należy podkreślić, iż przyniosła ona bardzo ciekawy i niekiedy odkrywczy materiał wizualny, uświadamiając jak bardzo potrzebne są tego rodzaju inicjatywy. Podobny cel przyświecał organizatorom innej historycznej prezentacji pt. Polska lat 70., zorganizowanej w sierpniu w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Próba przypomnienia twórczości fotoreporterów działających w dekadzie lat 70. wydaje się słuszna biorąc pod uwagę choćby wysoki poziom prac tego środowiska fotoreporterskiego. Sama jednak wystawa, oparta o stosunkowo skromne prezentacje wybranych autorów, nie przyniosła niestety wyczerpującej oceny i refleksji nad specyfiką ówczesnego fotoreportażu. Innym ważnym podsumowaniem, tym razem bieżącej produkcji artystycznej, była monumentalna wystawa pt. Efekt czerwonych oczu przygotowana przez Adama Mazura w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie (czerwiec-wrzesień), prezentująca twórców młodego i średniego pokolenia.
Podsumowując - warto zauważyć, że wzrastające zainteresowanie fotografią nie ogranicza się do produkcji wystaw, ale przejawia się również w coraz liczniej drukowanych tekstach. Symptomatyczny jest dla mnie fakt, że tak nobliwe czasopismo jak Rocznik Historii Sztuki drugi numer z rzędu poświeciło tematyce związanej z historią fotografii. Natomiast Oddział Warszawski Stowarzyszenia Historyków Sztuki rozpoczął druk serii książek złożonych z materiałów powstałych przy okazji organizowanych od kilku lat sesji, dotyczących historii i teorii fotografii. Należy mieć nadzieję, że proces krytycznego rozpoznania historii polskiej fotografii dopiero się zaczął i kolejny rok przyniesie następne odkrycia.
Maciej Szymanowicz
W mojej pamięci mijający rok 2008, zapisze się jako rok pamiętnych wystaw malarskich, ale także rok otwarcia ms2. Na łamach Obiegu pisałem o znakomitych zachętowskich wystawach Luca Tuymansa i Wilhelma Sasnala. Do tez zawartych tam, teraz już nie będę wracał. Świetnie, że do tych wystaw doszło, bo mogliśmy oglądać malarstwo takie, jakie dziś powstaje i co więcej sprawuje intelektualną i niepodzielną władzę nad pędzlem. Obaj malarze są intelektualistami i ludźmi zaangażowanymi. Malują obrazy ważkie i intrygujące. Trzecią znakomitą wystawą minionego roku, była pierwsza tak rozległa indywidualna wystawa Włodzimierza Pawlaka "Autoportret w powidokach". Obszerny na jej temat tekst zamieściłem na łamach "Aspiracji", więc zainteresowanych tam właśnie odsyłam. Próbując jednym zdaniem opisać doświadczenie wizyty w Zachęcie na wystawie Pawlaka, można powiedzieć, że wchodząc na tę wystawę znaliśmy innego malarza, niż ten, który w naszej świadomości rodzi się po jej zobaczeniu. Bez najmniejszych wątpliwości ostateczne potwierdzenie istnienia wielkiego malarza i silnej osobowości.
Otwarcie ms2 w nowej siedzibie zmienia artystyczną jakość i sposób okazywania sztuki nowoczesnej w Polsce, a jeśli nie zmienia, to źle, bo powinno i to na trwale. Po tej ekspozycji nieodwracalnie zawitało w naszym muzealnictwie nowe i niech już z nami pozostanie na zawsze. Nie sugeruję, że to jedyny możliwy sposób na pokazywanie sztuki, ale przyznaję, że nad wyraz udany i godny naśladowania co do otwartości myślenia i swobody zestawiania. Nic przypadkowego, choć wątki skojarzeń nie zawsze do rozszyfrowania od razu. Łódzkie Muzeum jest w uprzywilejowanej sytuacji, bo jako jedyne ma tak bogate zbiory międzynarodowe. Oczywiście, że daleko im do kompletności, ale trudno nie pomyśleć bez wzruszenia o ich twórcy, czyli Ryszardzie Stanisławskim, który w odległych i niepomyślnych czasach myślał o przyszłości i kształcie kolekcji. Można już się cieszyć na kolejne odsłony tej kolekcji. W tej odsłonie na szczególną uwagę zasługuje próba rekonstrukcji wystawy Wojciecha Fangora z 1958 roku z Salonu Nowej Kultury w przestrzennej oprawie Stanisława Zamecznika. To może najbardziej zaskakujący dla mnie fragment w nowym ms2.
Z najmłodszych malarzy szczególną uwagę zwróciły dwie wystawy Sławomira Pawszaka w CSW Zamek Ujazdowski i Rafała Zura w Galerii Leto. Propozycje stojące zupełnie na antypodach wobec siebie, i może tym lepsze do zobaczenia w tej niemalże wykluczającej się perspektywie. Pawszak to ostateczne konsekwencje redukcyjnego malowania, tak nie zostało nic lub prawie nic. Obrazy enigmatyczne z dużą ilością bieli i wolnego miejsca, a przez to szalenie eleganckie, kuszące, uwodzicielskie i szalenie sprawne.
Rafał Zur bardzo konsekwentnie buduje swoje nieco zakazane światy przemocy i to może wcale nie takie delikatne, jak to by sugerowała obecność sarenek czy innych miłych zwierzątek. W tych gładko wymalowanych, jasnych, zamkniętych, kompozycjach czai się sporo zła, jak to które znaleźć tak łatwo w wielu z nas. Strachu nie ma, ale pewien dyskomfort na pewno tak.
Ciekaw jestem jak potoczą malarskie przygody Bartka Kiełbowicza, studenta z pracowni Modzelewskiego, który również zwrócił mą uwagę w roku 2008. Czekam na jego nowe obrazy i pomysły z nadzieją.
Rok 2008 to także rok dwudziestej rocznicy śmierci Henryka Stażewskiego. Kilka wystaw przypomniało, ale może nie dość, tę wielką postać w dziejach naszej sztuki XX wieku.
O sukcesie na Biennale Architektury w Wenecji nie będę pisać, bo zapewne zrobią to za mnie inni, ale niewątpliwie, w jakimś sensie, to fakt przełomowy.
Nie było natomiast przełomu w instytucjach. Dwa najważniejsze polskie Muzea Narodowe trwają w kryzysie i ten zdaje się trwać na przyszłość. Podobnie jak brak decyzji wokół budowy warszawskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Sytuacja patowa nikomu nie służy, po za tymi, którym na tym muzeum nie zależy. Rok 2008 na pewno nie był najgorszy, ale pozostawił wszystkich w lekkim niedosycie, ale być może to lepszy stan niż przesyt.
Bogusław Deptuła
Jest jakaś ironia w tym, że w roku poprzedzającym dwudziestą rocznicę niepodległości, którą obecnie przedstawia się jako coś radykalnie antyrewolucyjnego, sytuacja dojrzała do tego, by podjąć próbę odtworzenia rewolucyjnego doświadczenia. Sytuacja dojrzała do próby przywrócenia czegoś, czego doznanie miało być nam odmówione na lata jeśli nie na zawsze. Najwyraźniej niepodległość nie może się obyć bez rewolucji.
Przez cały rok w wielu miejscach wiele było mowy o 1968, ale najważniejszym elementem "rocznicowych obchodów" była zdecydowanie prezentowana w Zachęcie wystawa Rewolucje 1968 r., której kuratorkami były Maria Brewińska i Hanna Wróblewska. Była to nie tylko fascynująca prezentacja wielości. Przede wszystkim wystawa rozszerzała naszą, wąską wciąż, świadomość historyczną, określoną w istocie rzeczy przez dwa miesiące '68: marzec i maj, na wydarzenia obejmujące całą dekadę oraz uzupełniała bardzo jednowymiarowe rozumienie wyzwolenia o wszystkie inne wymiary wolności, o które toczyły się ówczesne rewolucje. A co ważniejsze przekształcała historię w aktualne doświadczenie. Z jednej strony rewolucyjny ferment stał się odczuwalny, a z drugiej wydany został na refleksję (być może redukującą się do jednego pytania: czy dziś potrafilibyśmy tak mocno uwierzyć w jakąkolwiek wizję wyzwolenia). Trudno wyobrazić sobie lepsze wykorzystanie potencjału oferowanego przez wystawę sztuki współczesnej.
Niemalże wszystko na tej wystawie było fascynujące, z jednym niepokojącym wyjątkiem, jaki stanowiła równoczesna prezentacja filmów Guy Deborda na równi z pozostałymi artefaktami. Jeśli sztuka realizuje się przez mistrzostwo sztuczności, iluzji, fikcji i zapośredniczenia, jeśli jest to nieodzowny warunek jej autentyczności, to zestawienie jej z Debordowskim objawieniem rodzi nieusuwalną sprzeczność. Można powiedzieć, że w tym zestawieniu historia (analizy Deborda z jednej strony ujawniają to, przeciw czemu kierowały się rewolucje, ilustrują sprzeczności, które wywołały wybuch, a z drugiej są jednym z zapalników, które tenże wybuch zdetonowały) wchodzi konflikt z aktualizacją - radykalizm Debordowskiej filipiki zostaje rozbrojony, gdy zostaje ona umieszczona wśród artystycznych działań stając się siłą rzeczy jedną z nich. Postrzegana z innej perspektywy wystawa Rewolucje 1968 r. rodzi zatem pytanie o samą możliwość historycznego doświadczenia (to znaczy o autentyczność tego, co jest w dane w tym doświadczeniu) - skoro nie może ono być przekazane inaczej niż tylko w formie fikcji.
To wystawa Rewolucje 1968 r. uczyniła rocznicę wielką i przyćmiła wszelkie inne wydarzenia, ale niektóre na pewno warte są uwagi:
Narodowy Rok Młodzieży
Już nie rocznicowe obchody, ale raczej ogólnopolska celebracja młodej sztuki zaczęła się od 5 Biennale Sztuki Młodych Rybie Oko w BGSW w Słupsku i Ustce, by przez 5 Triennale Młodych w CRP w Orońsku, dotrzeć do warszawskich: CSW (Establishment jako źródło cierpień) i MSN (Nie ma sorry!). I co? I nic, a w każdym razie niewiele. Wprawdzie wyczuwalne są jakieś drgnienia młodej sztuki, pewne przemieszczenia poetyki i estetyki, innowacje w strategiach działania, objawiania się i oddziaływania. Ale wyczekiwanej rewolucji nie było. Rozpoznani lub choćby zauważeni już artyści jak Zorka Wollny czy Anna Molska, Marzena Zawojska, Olaf Brzeski, Truth, Mariusz Tarkawian potwierdzili swój potencjał. Szersze uznanie zyskał zasłużenie Wojciech Bąkowski i odkryci zostali, oby równie zasłużenie Agnieszka Polska, Paul Destieu. Ale jak na rozmiar i rozmach wystaw, ogrom wysiłku włożonych przez kuratorskie kolegia wynik to raczej mizerny. Czyżby kryzys?
Świat bez cieni czyli fatamorgana sztuki współczesnej
Trudno jest zobaczyć rzeczy, gdy nie mają one rzucać cienia - pozostaje mniej lub bardziej wyraźne wspomnienie czegoś tak ulotnego jak atmosfera wystawy. Niezależnie czy wynika to z maestrii kuratorskiej i artystycznej gry z samą substancją wystawy, czy zaniku zdolności do poruszania treścią czy emocją to przygotowane przez Adama Szymczyka i Elenę Filipovic 5th Berlin Biennial for Contemporary Art: When Things Cast No Shadow zdaje się precyzyjnie obrazować sztukę doby niematerialnej ekonomii - zdematerializowana sztuka zdaje się rozwiewać jak miraż, co wcale nie zakłóca jej nadprodukcji.
Boom i kryzys
Polska scena artystyczna została zdominowana przez instytucjonalny boom. Dwóch polskich kuratorów w międzynarodowych prestiżowych i ważnych wystawach tego jeszcze nie było i to na pewno sukces. Kolejne sukcesy to instytucje w trakcie budowy, rozbudowy (Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Muzeum Sztuki Współczesnej w Radomiu i Krakowie) lub co więcej - mniej lub bardziej efektownie otwarte - wrocławskie WRO Art Center, toruńskie CSW Znaki Czasu i ms2 łódzkiego Muzeum Sztuki. Już jednak nowy rok pokaże czy ten instytucjonalny boom nie był spekulacyjną bańką, która pęknie z hukiem jeszcze większym niż humbug zapowiedzi i otwarć i czy muzealniczo-galeryjno-wystawienniczy spektakl nie wpadnie w kryzys wraz z całą spekulacyjną ekonomią.
Jeśli tak modne ostatnio słowo kryzys zdaje się jednak wskazywać na pewne symptomy jak atrofia młodej sztuki, artystyczna nadprodukcja, instytucjonalna hipertrofia, to być może wielka rocznica miała nie tyle charakter historycznego przypomnienia, ile raczej historycznego zwiastuna.
Jarosław Lubiak
Z wiekiem tracę rachubę czasu, lata mi się mylą i zlewają, coraz trudniej robić podsumowania, a sztuka polska interesuje mnie już niestety trochę mniej. Young Polish Art nie spełniła niestety moich oczekiwań i utknęła w dziwnych i jałowych pseudo modernistycznych regresywnych powtórkach. Ale "show must go on". Oto zatem moje typy z minionego okresu. Są to jak zwykle w moim podejściu do sztuki subiektywne przyjemności, bez żadnych ambicji obiektywizmu lub "profesjonalizmu". Miało być krótko, więc ograniczę się do Polski.
Artystka/artysta roku to dla mnie Rafalala. Ta dziewczyna dotknęła mojej odwiecznej słabości do sztuki performance i charyzmatycznych performerek i performerów. Rafalala w 2007 roku w swojej sławnej "akcji wyborczej" przed kamerami telewizji, gdy nie pozwolono jej głosować ze względu na płciową maskaradę , dotknęła absolutnych szczytów politycznego performance w Polsce. W tym roku na genderowych festiwalach i spotkaniach triumfy święci jej inteligentny i dowcipny film "Bóg stworzył transwestytę" wypełniony mini performerskimi perełkami. Rafalala przygotowuje nowe filmy i cykle fotografii. Moje serce już podbiła, ze względu na humor, słodycz, seksapil, bezpośredniość, osobowość i progresywny przekaz. To jakby kulminacja cech, których wciąż mało w dość kostycznym i nudnawym polskim świecie sztuki. Oby tylko Rafalala chciała również i w nim świecić i nie znalazła lepszej sceny na swój show.
W tym roku na moim horyzoncie zarysowali się również - młodzi mężczyźni, którzy..... szybko "rysują" - Mariusz Tarkawian i Mariusz Waras. To ciekawa tendencja, która przywraca energię, spontaniczność i bezpośredniość, aby nie powiedzieć górnolotnie prostą i łatwą radości manualnego tworzenia. Tarkawian ma niezwykły talent oddania w kilka minut za pomocą swej kreski charakteru sytuacji i ludzi, którzy w niej uczestniczą. A przy okazji tworzy rysunkowy katalog obrazów i postaci sztuki i kultury współczesnej. Nazwisko Mariusza Warasa wymieniam jako przykład sztuki ulicy, nowego graffiti, które świetnie rozkwita alternatywą w różnych ośrodkach miejskich. Pora na jakąś wystawę podsumowującą ten wolnościowy nurt lub... chociaż książkę.
Kibicuję dwóm nowym interesującym instytucjom i przestrzeniom sztuki, które powstały i miały świetne wejście. Nowemu oddziałowi Muzeum Sztuki w Łodzi i CSW "Znaki Czasu" w Toruniu. W końcu mamy nową architekturę muzealną. Otwierające wystawy są ciekawymi propozycjami intelektualnymi i artystycznymi. Jarosławowi Suchanowi i jego zespołowi gratuluje świetnej kampanii PR. Muzeum Sztuki w Manufakturze. Moją szczególną uwagę zwróciła wystawa o kolekcjonowaniu pt Kwiaty mojego życia w "Znakach Czasu", kuratorowana przez Joannę Zielińską. Znakomity międzynarodowy wybór artystów, inscenizacja i postawienie problemu. No i dzięki tej wystawie mogłem w końcu zobaczyć umykającą mi instalację wideo Stefan's Room Kutlunga Atamana, jednego z moich ulubionych artystów.
Architekturę Kwiatów mojego życia robił Robert Rumas, który od wielu lat wykonuje w różnych muzeach bardzo dobre i fantazyjne inscenizacje. Uważam, że pora aby dostrzec i wyróżnić artystów- architektów wystaw, których uważam za specyficznych twórców totalnych instalacji. Tym bardziej, że na firmamencie tej sztuki w 2008 rozbłysł nowy talent, dar Białorusi dla Polski, Raman Tratsiuk, robiący architekturę wystaw dla Kulczyk Foundation i Zachęty. Jego malarskie i atmosferyczne inscenizacje wprowadzają tę sztukę na nowe terytoria, jeszcze nie do końca u nas odkryte.
Za najbardziej spektakularne przedsięwzięcie wystawiennicze roku w Polsce uważam wystawę - spektakl medialny She-Ona. Media Story Izabelli Gustowskiej w ramach Malty 2008 w Poznaniu. Opustoszałą monumentalną architekturę Starej Rzeźni w całości wypełniły i zdematerializowały ruchome obrazy wideo pokazujące różne stany kobiecości. Cała labiryntalna architektura wnętrza stała się ekranem, a widzowie znaleźli się w innym wymiarze płci, istnienia i wizualności. Trudno ogarnąć jak to w ogóle było możliwe, ze względu na ilość sprzętu technicznego i koordynacje ogromu projekcji.
Za biznesowy deal roku uważam Paulinę Ołowską "malującą" Zofię Stryjeńską. Idealny przykład globalizacji rynku i systemu sztuki i fenomenu "glocal" (global-local). Lokalnie absurdalna i egzotyczna słowiańszczyzna sprzedawana w "cool" formie amerykańskiej "appropriation art", spod znaku nowojorskiego Metro Pictures i Sherry Levine, z odrobiną feministycznego posmaku. Majstersztyk, nic dziwnego, że się błyskawicznie sprzedało. Radością mnie przepełnia, że "sztuka przywłaszczenia" w końcu może dotrzeć do Polski, bo ją uwielbiam, gdyż jest perwersyjna, kapitalistyczna i nie jest modernistyczna.
Ukłony dla kuratorów, którzy odnieśli zagraniczny sukces - Adama Budaka za Manifesta 7, Jarosława Trybusia i Grzegorza Piątka za Złotego Lwa na Międzynarodowym Biennale Architektury w Wenecji, oraz dla Tomasza Wendlanda za zorganizowanie największego międzynarodowego biennale sztuki współczesnej w historii Polski - Mediations w Poznaniu.
Pawel Leszkowicz
Trudno o oryginalność w podsumowaniach minionego roku. Można oczywiście wymienić wystawy Luca Tuymansa w Zachęcie i Edwarda Krasińskiego w krakowskim Bunkrze, Złotego Lwa dla Polskiego Pawilonu w Wenecji, wydanie Notesu dla kolekcjonerów opracowanego przez Piotra Bazylkę i Krzysztofa Masiewicza, prezentacje kolejnych roczników młodych twórców...* To wszystko było ważnymi wydarzeniami. A jednak pozostanę przy najbardziej oczywistym wyborze: listopadowym otwarciu nowej siedziby Muzeum Sztuki w Łodzi. Udostępnienie publiczności ms² to coś więcej niż sukces jednej instytucji. Wcześniej, bo w czerwcu ubiegłego roku otwarto gmach Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu. Jesienią ogłoszono rozwiązanie konkursu na budynek wrocławskiego Muzeum Sztuki Współczesnej, a lutym w tym samym mieście otwarto siedzibę Centrum Sztuki WRO.
2008 był rokiem instytucji publicznych. Może lepiej powiedzieć: szans, jakie się dla nich pojawiają. Wreszcie, miejmy nadzieję, przychodzi na nie czas - po boomie na polską sztukę, zaistnieniu nowych, ciekawych artystów, powstaniu licznych prywatnych galerii sztuki oraz stworzeniu zrębów rynku sztuki.
Po 1989 roku instytucje publiczne pełniły istotne funkcje. Nie raz pisano nawet o ich dominacji w polskim życiu artystycznym, wymieniając najczęściej przykłady Zachęty czy Zamku Ujazdowskiego. Jednocześnie były słabo finansowane, nie wspominając już o braku inwestycji. W pewnym momencie stało się nawet modne ich niedoceniana, ignorowane, wyśmiewane (by przypomnieć dziś już zapomniane grepsy "ZUJ" czy "Zniechęta"). Oczywiście, to grube uproszenie, ale można powiedzieć: małe, prywatne - i poddane regułom rynku - miało być piękne. Tego uroku nie miały dawne galerie i muzea, często przytłoczone dziedzictwem poprzedniego systemu, mniej sprawne i ociężałe. Chociaż także podlegały zmianom, to zdawały się pozostawać w tyle. Ostatnie inwestycje poczynione w instytucje publiczne to ważna zmiana. Bo to one - chcemy tego, czy też nie - pełnią funkcje, których nie przejmą nawet najbardziej sprawne prywatne galerie, fundacje czy stowarzyszenia. Nie na też potrzeby wyboru "albo prywatne", albo publiczne".
Jednak do istotnego przełomu, radykalnego przełomu (by nie naużywać słowa "rewolucja") wiele musi się jeszcze wydarzyć. Ogromne są zaległości inwestycyjne, a rozstrzygniecie jednego, czy drugiego konkursu architektonicznego nie gwarantuje powstania budynku. Dobrym przykładem jest przypadek warszawskiego Muzeum Sztuki Współczesne. Spory miasta z architektem, mnożące się komplikacje, kolejne warunku stawiane przez stołeczny Ratusz, to wszystko wystarczy, by uznać całą sprawę za anty-wydarzenie 2008 roku (przy okazji jednemu z wiceprezydentów miasta przyznać tytuł aroganta całej dekady - ale przynajmniej dzięki kilku wypowiedzianym zdaniom zostanie zapamiętamy; innych powodów póki co nie dostarczył).
Nie tylko o chodzi o powstanie nowych gmachów. Za poszczególnymi przykładami instytucji, nawet tych, które otrzymały lub przyszłości otrzymają nowe siedziby, idzie pytanie o środki, jakie zostaną przeznaczone na ich działanie, program wystawienniczy, a także na tworzenie kolekcji. Póki co w większość instytucji publicznych cierpi na chroniczne niedofinansowanie, a ich budżetowanie polega na mechanicznym przepisywaniu, rok po roku tych samych kwot, bez pytania o potrzeby, ale też sensowność dotychczas wydatkowanych. Jak celnie zauważyła Hanna Wróblewska: w 1989 roku "Został zniszczony pewien dotychczasowy system, doszło do dekompozycji. I następnie w ciągu następnych 20 lat nie pojawiło się ze strony Państwa nic w zamian, żaden nowy oficjalny system działania czy finansowania instytucji... Nic, co można by nazwać długofalową polityką kulturalna. Długofalową tj. trwająca ponad jedną ministerialna kadencję. Tak jakby nie było takiej potrzeby." ("Kresy", 2008, nr 1-2).
Problemem nie są zresztą jedynie pieniądze. W Toruniu powstał imponujący gmach. CSW otrzymało ma ponad 4000 m² nieźle wyposażonej przestrzeni wystawienniczej. Na otwarcie przygotowano dwie ekspozycje Jak się rzeczy mają... z pracami z wiedeńskiej kolekcji Thyssen-Bornemisza Art Contemporary oraz - co było chyba ważniejszym wydarzeniem - Kwiaty naszego życia poświęconą fenomenowi kolekcjonerstwa (kurator Joanna Zielińska, aranżacja Robert Rumas). Można by sądzić, że sukces. Szybko się okazało, że nie dla miejscowego środowiska. Program toruńskiego CSW jest podważany, w zamian proponuje się organizacje wystaw lokalnych artystów (wcześniej, do zbiorów nowej instytucji dzieła aż 52 - sic! - twórców pochodzących z regionu kujawska-pomorskiego).
Oczywiście, otwarcie ms² to nie tylko poważna zmiana instytucjonalna w polskim świecie sztuki - 3000 m² przeznaczonych na stałą ekspozycję i kolejne 600 m² na wystawy czasowe, nowoczesna infrastruktura, itp. Przygotowano bowiem nową ekspozycję stałą sztuki XX i XXI wieku, która być może - podobnie jak przed laty galeria polskiej sztuki od XVI do pocz. XX wieku Muzeum Narodowego w Warszawie, przełamie dotychczasowe przyzwyczajenia wystawiennicze. Jarosław Suchan wraz z zespołem zaproponował odejście od chronologicznego klucza. Powstała wystawa, która stawia pytania o związki i wzajemne powiązania dzieł i artystów oraz o ich znaczenie dla współczesnego widza, podważająca utarte wyobrażenia o sztuce, proponująca alternatywne odczytania.
Nie mniej ważny był sam proces dochodzenia do ostatecznego kształtu wystawy w nowym gmachu. W 2007 roku muzeum przygotowało dwie ekspozycje. Pierwsza pokazywała sztukę w kontekście polityki. Druga przyglądała się jej pod kontem formy, bliskości zastosowanych chwytów artystycznych, tego, w jaki sposób bywa konstruowane dzieło sztuki, ale też opowiadała o formalizmie jako odrębnym nurcie artystycznym. W 2008 roku otwarto trzecią - Poza zasadą rzeczywistości poświęconą związkom sztuki aż po psychoanalizę. Każda z nich była formą zaproszenia do dyskusji, próbą dialogu z publicznością.
Stała ekspozycja w ms² to także postawienie pytania o funkcje kolekcji muzealnej, tego, jak ma być kształtowana i czemu służyć. Podobną próbą była ciekawa wystawa zbiorów Fundacji Zbiorów Sztuki Współczesnej przy warszawskim Muzeum Narodowego przygotowana przez Dorotę Monkiewicz (Punkty odniesienia, lipiec-wrzesień 2008). Nie ograniczyła się do zaprezentowania stworzonej przez siebie kolekcji, lecz próbowała pokazać relacje zachodzące między poszczególnymi artystami i ich dziełami, a jednocześnie opowiedzieć o sztuce polskiej po 1989 roku. Obiekty nabyte przez Fundację zostały zderzone z innymi, pochodzącymi ze zbiorów samego muzeum. Podobną próbą zmierzenia się z problemem kolekcji jest pokaz prac zebranych przez stołeczne Muzeum Sztuki Nowoczesnej (Sztuka cenniejsza niż złoto, grudzień 2008-styczeń 2009). To zaledwie drobne początki, ale już teraz widać kierunku, w których ma powstawać przyszła kolekcja, punkt wyjścia do poważnej rozmowy. Oby podobnych powodów było jak najwięcej.
Piotr Kosiewski
* Tekst jest rozbudowaną wersją podsumowania 2008 roku, które ukazało się w "Tygodniku Powszechnym" - 4-11 stycznia 2009.
Najlepsza wystawa:
Kilka, ale wszystkie młodszych i starszych klasyków. ABC Edwarda Krasińskiego (Bunkier Sztuki), Idź i patrz Luca Tuymansa (Zachęta), pierwsza po 1945 r. retrospektywa Zofii Stryjeńskiej (w krakowskim Muzeum Narodowym), Mirosława Bałki i Nam June Paika w Centrum Sztuki WRO (tej ostatniej nie widziałem, nie oceniam, odnotowuję). Znamienne.
Do tego Berlin Biennale 5: anty-gigant bez złudzeń; biennale finezyjne i nowatorskie. Zdumiewające. Ponadto olśniewali (mnie) Monika Sosnowska w Schaulager i Jakub Julian Ziółkowski w Hauser&Wirth.
Najgorsza wystawa:
Nie tyle najgorsza, co najbardziej nijaka - Establishment (jako źródło cierpień) autorstwa Stacha Szabłowskiego i Marcina Krasnego. Bez polotu, przewidywalna, nieoryginalna, szkolna. Ale przede wszystkim schizofreniczna: w warstwie werbalnej Establishment zapowiadał prezentację najnowszych tendencji w polskiej sztuce, a w praktyce był typowym składakiem doskonale znanych nazwisk. Szkoda, bo moment na pokaz tego typu był wymarzony.
I do pary Nie ma sorry - dobra wystawa bardzo średnich prac.
Ale ten duet to dla mnie przede wszystkim fiasko pokazów "pokoleniowych", czy też po prostu takich, które mają ambicję sproblematyzować stan, w jakim znajduje się obecnie polska sztuka. Zamiast tego dostaliśmy dwie kuratorskie skrajności: klasycyzm i awangardę spod znaku Adama Szymczyka. A spójnego, intrygującego rozpoznania sytuacji - brak.
Rozczarowanie roku:
Recepcja The Krasnals i rozczarowanie osobiste: fakt, że musiałem usunąć możliwość komentowania tekstów na Krytykancie. To zresztą w moim odczuciu jeden i ten sam problem: brutalizacja języka debaty o sztuce będąca wynikiem dojścia do głosu osób, które najogólniej można nazwać "rozczarowanymi". Trudno ujednolicać ich motywacje, ale z licznych internetowych wpisów można wywnioskować, że są to ludzie, które nie rozumieją co się właściwie wydarzyło. To znaczy wydarzył się sukces, również materialny - ale dlaczego akurat takiej sztuki, tych osób i tych instytucji? Kto za tym stoi?
Taki dyskurs to w polskiej sztuce coś nowego. The Krasnals dostrzegli i wykorzystali te emocje, stając się nieformalnymi trybunami "odrzuconych przez establishment": wszystkich tych artystów pełnych dobrych intencji, których prac nie chciały pokazać uznane galerie. Tryumf świętoszkowatej retoryki The Krasnals to tryumf artystycznego populizmu. To potworne spłaszczenie złożonych procesów, demagogiczna "teoria wszystkiego" i zbiorowy wróg - a także zbiorowy (i anonimowy) sędzia.
Ale największe rozczarowanie nie dotyczy samego pojawienia się The Krasnals, lecz odzewu ze strony profesjonalnych krytyków, jakim cieszyła się ta formacja. O The Krasnals napisano tak niewyobrażalne, infantylne bzdury i użyto tak bezzasadnych porównań (Banksy, artystyczni kontestatorzy i odszczepieńcy wszelkich epok), że aż trudno w to uwierzyć. Jednocześnie na The Krasnals rzucono się z tak dziką rozkoszą i z tak zerowym namysłem odnośnie ich działalności, że emocje dotyczące "spisku warszawki" i "lansowania Sasnala" są najwyraźniej udziałem także części środowiska artystycznego. Tak czy siak mleko się rozlało, a populizm i inwektywa zostały zaakceptowane jako pełnoprawny głos krytyczny.
Pouczające.
Wydarzenie:
Muszę się powtórzyć, ale co zrobić: rzeczywiście, młodzi są nadrealistami. "Zmęczenie rzeczywistością" to najbardziej wyraźny nurt w polskiej sztuce od czasu popbanalizmu i sztuki krytycznej. "Zmęczonych" nie interesuje zwietrzały język artystycznej kontestacji spod znaku sztuki krytycznej ani realistyczne odwzorowanie polskiej rzeczywistości czy też zbiorowy portret młodych. Kto jest zmęczony? Nie oceniając i nie porównując, a tylko dostrzegając wyraźny trend: Przemysław Matecki, Tomek Kowalski, Mulan, Paweł Dunal, Jakub Julian Ziółkowski, Olaf Brzeski, Tymek Borowski, Paweł Śliwiński... Nawet Raster skonsumował "Zmęczenie..." Balladami i Romansami. Co z tego wyniknie w sensie artystycznych jakości przez duże "j"? Za wcześnie orzekać, ale fakt jest faktem.
Ale wydarzeniem jest też zespół wydarzeń, które pojawiają się przy okazji wszelkich podsumowań: nowe przestrzenie publiczne dla sztuki współczesnej, kolekcjonerstwo na salonach (także medialnych), Złote Lwy dla Trybusia/Piątka/Grospierre'a/Laksy, "sasnalomania"... Jednak to wszystko składa się na jedno: olbrzymi wzrost zainteresowania sztuką współczesną. To dobra, ale także i zła nowina. Dobra, bo powoli osiągamy stan normalności, w którym sztuka najnowsza nie jest aberracją, ale jednym z wielu elementów kultury. Można już chyba powiedzieć, że jej specyficzny język zaakceptowała zarówno szeroka publiczność, jak i elity (co nie jest wcale takie oczywiste). A dlaczego minus? Ponieważ popularność szybko przeradza się w masowość i banalizację. I choć do artystycznej nadprodukcji Zachodu jeszcze nam trochę brakuje, warto po raz enty przywołać bon mot Jeana Baudrillarda: "Sztuka nie umiera dlatego, że jej już nie ma, umiera dlatego, że jest jej aż nazbyt wiele".
Książka roku:
Katalog Berlin Biennale 5 projektu Ludovica Ballanda za absolutne, skończone piękno i edytorski perfekcjonizm. Teraz Balland pracuje dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Brawo!
Piotr Bazylko i Krzysztof Masiewicz, Przewodnik kolekcjonera sztuki najnowszej (Ha!art & Fundacja Bęc Zmiana 2008). Za odzyskanie dla dyskursu polskiej sztuki problematyki kolekcjonerstwa i okolic. I od razu za ucywilizowanie tego tematu: dzięki Bazylko i Masiewiczowi kolekcjoner nie gryzie i nie kojarzy się z - nomen omen - rekinem finansjery inwestującym w sztukę. Wręcz przeciwnie.
Epigon roku:
"Arteon". Na koniec roku niebywale oryginalny pomysł: ranking dotyczący polskiego świata sztuki zilustrowany przez Mariusza Tarkawiana.
Jaskółki:
Bo hasło "debiut roku" to jednak w wypadku 2008 za wiele.
Paweł Sysiak za wielowątkową, wymykającą się wszelkim klasyfikacjom, urzekającą, świeżą, szczerą i bezprecedensową pracę Bez tytułu - niewątpliwie najjaśniejszy punkt Nie ma sorry.
Norman Leto za wymykającą się wszelkim klasyfikacjom, urzekającą, świeżą, szczerą i bezprecedensową pracę Buttex Monteaux 2 - niewątpliwie najjaśniejszy punkt Establishmentu.
Jakub Banasiak
Miniony rok przypomina mi się całkiem świeżym pasmem celebracji i ogólnie dobrego samopoczucia. Nie ma tu ironii, wygląda na to, że sztuka, ciężką wspólną pracą jej twórców i organizatorów, znalazła miejsce w przestrzeni "oficjalnej" kultury. Nie stało się to oczywiście dokładnie w 2008, ale rok ten, poprzez kilka zdarzeń, wydaje się być podsumowującym długotrwały proces normalizacji. Otwarcie dwóch zupełnie nowych przestrzeni wystawienniczych, CSW w Toruniu i ms² w Łodzi, pokazało że politycy zauważyli siłę i znaczenie sztuki, jej przydatność dla autopromocji. Mimo wszystkich kontrowersji okazało się, że współczesna demokracja wchłania wszystko i łagodzi ostre kanty. Nie mówię "to dobrze" ani nie mówię "to źle". Jeśli już, to raczej "to oczywiste". W wypadku obu instytucji poziom lansu zaprezentowanego przez władzę był w jakości odwrotnie proporcjonalny do wysokiego poziomu ekspozycji, ale to już detal. Kwestia stylu jest drugorzędna, politycy nigdy nie byli tu mistrzami. A Jarosław Suchan jest dla mnie Człowiekiem Roku polskiej sztuki!
Następne miejsca szykują się niebawem (sprawnie zrealizowany konkurs na projekt budynku Muzeum Sztuki Współczesnej we Wrocławiu dobrze rokuje, jeśli chodzi o szybkość powstania instytucji!). Jasne też, że lekko nie będzie, bo publiczność dla sztuki niedawno się urodziła i dosłownie i metaforycznie; trzeba teraz zadbać o jej edukację i tu chyba jest najwięcej pracy. Bolesny styk polityki i sztuki ciągle jednak czasem ropieje np. w postaci kołomyji wokół nowego budynku dla MSN w Warszawie. Jeszcze nie raz będziemy się zastanawiać nad czystością intencji jednej strony i poziomem ustępstw drugiej. Wiadomo tylko, że powrotu do podziału my - oni nie ma. Argument o podatkach i podatnikach działa w obie strony. Okazało się też, że zmiana polityczna i praktyczne zniknięcie z przestrzeni publicznego dyskursu skrajnych partii, zaowocowały oczyszczeniem powietrza wokół sztuki; uważałbym jednak z samouspokojeniem, wiem.
Wystawa Wilhelma Sasnala w Zachęcie, towarzyszący jej komentarz medialny, poziom emocji jaki wzbudziła, każe zaliczyć to zdarzenie do bardzo ważnych, z artystycznego, ale może przede wszystkim, socjologicznego punktu widzenia. Po raz kolejny okazało się, jak daleko nam jeszcze do codzienności sztuki na świecie, codzienności rozumianej jako swobodny przepływ idei, gdzie aspekt intelektualny i komercyjny płynnie się przenikają, czy nam się to podoba, czy niekoniecznie...Jednak, paradoksalnie, dużo mówiło się o sztuce i choć przy okazji wylazło na światło dzienne wiele niezwyczajnych potworów, to jednak sztuka wygrała. Aspekt finansowy zaczął powoli normalnieć i powszednieć, miniony rok był tu dla tego procesu istotny.
Poznańskie "Mediations Biennale" to przykład ważnego zdarzenia, zakrojonego na naprawdę dużą skalę. Przy wszystkich wątpliwościach, które tu się pojawiają (wielkie nie zawsze znaczy dobre), warto docenić odwagę i operatywność organizatorów. Wiele świetnych prac, niekoniecznie widoczna idea, balans między oficjalnym a offowym, nie zawsze wyważony, dobry początek jednak zrobiony i czekamy na MB 2010. A może by tak z polską nazwą nieśmiało zawnioskuję...
Był to też kolejny bardzo dobry rok najbardziej niedocenionej z dużych polskich galerii - BWA Awangarda we Wrocławiu. Szczególnie "Out of sth", to przykład wystawy modelowo pokazującej, czym może być dziś sztuka w przestrzeni miasta. Towarzyszący jej katalog dopełnia wysokiej jakości tego przedsięwzięcia. Imponującego. Przy okazji widać, jak owocuje praca ze stałą załogą kuratorską.
Bardzo ciekawe były też działania wokół istnienia i likwidacji Stadionu X-lecia, podsumowane książką. O książkach trzeba by więcej (tłumaczenia Ranciere'a na język polski chociażby!), ale nie chcę nudzić o kwestiach oczywistych.
Przy całej radości z sukcesów i dobrego sampoczucia pragnę przypomnieć, że w roku 2008 minęło 6 lat od pierwszej rozprawy ciągle toczącego się procesu Doroty Nieznalskiej.
Wojciech Kozłowski
" - Nie wolno ufać nikomu, kto ma ponad trzydzieści lat. Sam nam mówiłeś. / - Ale to było pięć lat temu, kiedy miałem dwadzieścia pięć. Powinniśmy tę granicę podnieść do trzydziestu pięciu". Ten cytat z tekstu Arta Buchwalda jest jednym z dwóch mott otwierających wydaną w tym roku książkę Konrada Klejsy Filmowe oblicza kontestacji (Wydawnictwo Trio, Warszawa). Autor prezentuje w niej ulokowane w szerszym kontekście kulturowym spojrzenie na Kino Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej wobec kultury protestu przełomu lat 60/70 (to podtytuł), już na samym wstępie podkreślając, że pierwsza z wymienionych dekad XX wieku to "niewątpliwie jedna z najbardziej zmitologizowanych dekad nowoczesnego świata". Tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie w zeszłym roku, kiedy to z okazji okrągłej, 40-tej już rocznicy 68' co i rusz "wybuchały" niczym rzucane z barykady koktajle Mołotowa (wspomnijmy tu prezentowaną w Zachęcie wystawę Rewolucje 1968, której kuratorki Maria Brewińska i Hanna Wróblewska, dały nam cenną okazję do obcowania w jednej przestrzeni i w jednym czasie z dość sporą liczbą pochodzących z tamtego okresu dzieł sztuki, wypuszczając przy tym kilka linków do czasów nam współczesnych) - miałam niezwykłą okazję, aby poznać jedną z legendarnych postaci kultury przełomu lat 60/70. Paul Morrissey, bo właśnie o nim mowa, reżyser niezależnych awangardowych filmów, jeden ze stałych bywalców Fabryki, bliski współpracownik samego diabła - Andy Warhola i gwiazda krakowskiego festiwalu kina niezależnego Off Camera okazał się odrobinę gderliwym, zgorzkniałym starszym panem dodającym czasem do rozmowy dość niespodziewanie krytyczne słowo na temat aborcji ... W ostatnich wyborach z pewnością nie głosował na Baracka Obamę. Modern Art Means No Art, Rock'n'roll is Big Crap - oto, co wyjawił mi Paul po 40. latach.
Cóż, tegoroczne podsumowanie jest dla mnie nie lada wyzwaniem. W końcu o wszystkim, co się przez te ostatnie miesiące działo starałam się na bieżąco informować, pisząc co chwilę słabo opłacany tekst do Obiegu - pisma, z którego "wszyscy" podobno się śmieją i śmiejąc się tak, z wypiekami na twarzy czytają. I niech czytają - śmiech to zdrowie!
Biorąc pod uwagę obecność na tych łamach owych wcześniejszych wypowiedzi, jak i przeryty już bez litości kontekst kontestacji, a zarazem, aby spiąć wszystko jakąś efektowną klamrą dającą możliwość przemycenia kilku osobistych refleksji nad umykającym nieubłaganie czasem, pragnę przypomnieć pewną niedocenianą raczej w Polsce postać (tutaj nigdy nie było surrealizmu w sztuce, tutaj zawsze surrealizm był w życiu): Ladies and Gentlemen! Frank Zappa has just left the building!
Frank Zappa urodził się w 1940 roku, we wspominanym, słynnym 68' miał więc dokładnie 28 lat. Piękny wiek, aby wziąć udział w rewolcie! "Nie biorę narkotyków, wstaję wcześnie rano, jestem pracoholikiem, prowadzę własną firmę... Fałszywym założeniem jest, że trzeba wieść szalone życie by mieć oryginalne pomysły i także fałszywe jest założenie, że prowadzenie normalnego życia oznacza dostosowanie się do większości" opowiadał kiedyś o sobie w wywiadzie dla Playboya. Ten wiodący spokojne rodzinne życie tytan pracy nie tracił czasu, aby po koncertach demolować hotelowe apartamenty. Wracał tam po to, by nagrać kolejną płytę. Okładka jednej z nich, wydanego właśnie w 1968 trzeciego albumu jego grupy The Mothers of Invention, do złudzenia przypomina o rok wcześniejszy Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band Beatlesów, zaś tytuł to: We're Only in It for the Money. Ponieważ, jak już wspomniano, czas był mitotwórczy, także i wokół skromnej postaci Zappy narosło wiele legend. Jak opowiada w książce Takiego mnie nie znacie: "W lutym 1967 lub 1968 roku byłem w Londynie w klubie Speak Easy. Podszedł do mnie członek grupy Flock, nagrywającej wówczas dla Columbii, i powiedział: <<Jesteś fantastyczny. Kiedy usłyszałem, że zjadłeś to gówno na scenie, pomyślałem: no ten facet to naprawdę ma odjazd>>. Odpowiedziałem: <<Nigdy nie zjadłem gówna na scenie>>. Gość wyglądał na załamanego, jakby pękło mu serce". Zappa, nieufny wobec systemu masowej edukacji, pożegnał się z nim bardzo szybko, swoje dzieci zaś zabrał bezpowrotnie ze szkoły i spod jej odmóżdżającego wpływu, kiedy ukończyły 15. rok życia. Doskonały instrumentalista i kompozytor, wirtuoz obdarzony niezwykłą wyobraźnią i humorem, bez trudu poruszający się po wielu gatunkach muzyczny erudyta, pracowity i utalentowany. Jednak, jak sam zauważył we wspomnianej już książce: "Większość ludzi nie poznałaby dobrej muzyki nawet, gdyby podeszła ona do nich i ugryzła ich w dupę". I to zdanie niestety można również bez trudu przenieść w interesujący nas obszar sztuki. A cóż miał do powiedzenia na temat studenckiej rewolty? "[...] studenci powinni się lepiej skoncentrować na swoich studiach zamiast marnować czas na marsze protestacyjne i strajki. Z tej prostej przyczyny, że gdy już zostaną prawnikami, lekarzami czy politykami, to będą mogli o wiele skuteczniej walczyć o zmiany w świecie, niż teraz, będąc długowłosymi studentami".
Tyle o rewolucji. Powróćmy do podsumowań. Ponieważ zaczęłam od książki, dodam jeszcze kilka tytułów. Wydawnictwo Naukowe UAM opublikowało monografię Aliny Szapocznikow autorstwa Agaty Jakubowskiej. Również tutaj mamy do czynienia z próbą demitologizacji, w Portrecie wielokrotnym dzieła Aliny Szapocznikow autorka podejmuje się bowiem zdekonstruowania spójnego obrazu twórczości tej artystki, obrazu wytworzonego głównie poprzez dominujące dotychczas ujęcie biograficzne. Jak powiada Jakubowska: "Chodziłoby w dużej mierze o rozbicie tego spójnego obrazu, jaki się wytworzył, i pokazanie wielowarstwowości dzieła artystki - przede wszystkim przez wskazanie, nazwanie, rozwinięcie refleksji o tych jego aspektach, które przebijają się nieśmiało w niektórych interpretacjach". Przyznaję się szczerze, że nie przeczytałam jeszcze wydanej już jakiś czas temu książki Piotra Piotrowskiego Sztuka według polityki: Od melancholii do pasji (krakowski Universitas). Wydawnictwo Ha!art to w zeszłym roku przede wszystkim Olbrzymki Ewy Toniak, czyli Kobiety i socrealizm. Książka ta nie tylko w pasjonujący sposób opowiada o sposobach obrazowania kobiet w sztuce doby PRL-u i ich późniejszych konsekwencjach widocznych między innymi w twórczości wybranych współczesnych artystek. Znalazłam w niej również prawdopodobnie odpowiedź na pytanie, gdzie tkwi istota problemu Mężczyzny Polskiego. Otóż, jak pisze Toniak rekonstruując relację pomiędzy robotnikiem i robotnicą na obrazie Postaci Fangora (1950): "[...] w konkurencji z burżuazyjną kokietką robotnica nie mogła poradzić sobie bez silnego ramienia mężczyzny. Ten zaś, wchodząc w rolę mentora, kompensuje sobie własną kastrację i przymus podporządkowania bardziej świadomym i doświadczonym towarzyszom radzieckim".
I tu dygresja dotyczącą bliższych nam już czasów - jakoś nie mogę się opanować. Przeskoczę więc gładko z PRL-u do epoki post-transformacyjnej, a alibi mam mocne - to już przecież kolejna okrągła rocznica, tym razem wydarzeń 89'. Wydaje mi się łatwo dostrzegalny fakt, że osobnicy płci męskiej o wiele gorzej od swoich koleżanek znieśli trudy i niespodzianki owej transformacji. Objawia się to niestety zazwyczaj postawą raczej agresywną, niż bierną, raczej poprzez atak, niż wycofanie. Przeniosłabym wytworzenie owej specyficznej relacji, o której pisze Toniak w czasy jeszcze bardziej zamierzchłe, przywołując zakorzeniony w kulturze polskiej obraz buńczucznego sarmaty-pieniacza - odpowiednika zachodniego rycerza wyposażonego w angielski kodeks i francuskie mydełko - którego domorosłe PAN-owanie zakończyło się wraz utraceniem przez Polskę niepodległości i narzuceniem hańbiącego podporządkowania władzy mężczyzny-zaborcy. Pomyślmy w tym momencie o matejkowskim Rejtanie pokazującym cycki! Postać, jaka wytworzyła się w wyniku gmatwanin historycznych, czyni w większości wypadków niemożliwym nawiązanie jakiejkolwiek normalnej relacji z istotą ludzką o średniej wrażliwości i normalnych ambicjach zawodowych zwaną kobietą (tak właśnie drodzy panowie - w swym własnym gronie radzicie sobie doskonale). Ciekawe byłoby też moim zdaniem prześledzenie, w jaki sposób owa perwersyjna gra podporządkowania, kompleksów i sublimacji rozwija się i umacnia w nowych, lecz przecież również naznaczonych piętnem neofickiej niższości warunkach kapitalistyczno-korporacyjnych i silnie zhierarchizowanych układów. Tyle refleksji na temat historycznych uwikłań dnia codziennego inspirowanych lekturą.
Wracając do książek A.D. 2008, dodajmy jeszcze tylko w kontekście mitu i demitologizacji, iż warszawska Aletheia wydała Białą Boginię Roberta Gravesa, czyli Gramatykę historyczną mitu poetyckiego, zaś autorzy Polskiej Nowej Fali przyglądali się Historii zjawiska, którego nie było. Z pozycji oferowanych przez słowo/obraz terytoria moją uwagę przykuł nowy przekład (dokonany przez Małgorzatę Łukasiewicz) Radosnej wiedzy Fryderyka Nietzschego plus (jakby do kompletu) Franza Overbecka Nietzsche. Zapiski przyjaciela, a także wznowienie wydanego kilka lat temu Wampira Marii Janion.
Ogólnie jakoś markotno. Czas "małej stabilizacji" i asekuranckie konserwowanie "zdobyczy".
Znaleźli się jak zwykle i tacy, którzy uczciwie pracowali nad poszerzaniem pola absurdu i legitymizacją nonsensu. Kto to - oczywiście nie powiem. Po co robić niepotrzebna reklamę? Nieco niepokojące - i świadczące zarazem o pewnej martwocie w polskiej refleksji o sztuce - wydaje się to, że - jak wynika z moich obserwacji - w ciągu ostatnich miesięcy nie pojawiły się żadne nowe, modne i chętnie używane słowa-z trawy zrobione-wytrychy-do otwartych drzwi do lasu, a także, niestety: nie objawił się w zupie dyskursu żaden "świeży" autor, z którego można by sobie starą chochlą skwapliwie to samo, co zawsze zaczerpnąć. A mógłby to być na przykład Frank Zappa, który powiada: "Polityka jest jedną z gałęzi przemysłu rozrywkowego".
A jeśli już przy przemyśle rozrywkowym jesteśmy, kilka słów o filmie. W kinie polskim przede wszystkim 33 sceny z życia Małgorzaty Szumowskiej, która w jednym z wywiadów powiedziała: "Jest to przede wszystkim film o ostatecznej utracie dzieciństwa, o końcu pewnej epoki w życiu i strachu, który się z tym wiąże. Giną nasze kolejne światy - dzieciństwo, to prawdziwe, potem to już dojrzałe, potem zostajemy rodzicami, a potem opuszczają nas nasze dzieci, mamy mężów i kochanków, którzy też znikają, a potem znikamy my sami. Tak powstają kolejne światy". W wymiarze globalnym kinowy faworyt to In Search of the Midnight Kiss Alexa Holdridge'a, niezależnego filmowca z Los Angeles.
Wychodzi też ostatnio trochę klasyki na dvd, między innymi Jodorowsky. Moim osobistym hitem są jednak Policjanci z Miami, wielki przebój lat 80., do którego mam ogromny sentyment, gdyż jako dziecko byłam przekonana, że kręcony jest w mojej rodzinnej Gdyni - u nas też dziewczyny chodzą latem po ulicach w kostiumach kąpielowych. Teledyskowo montowane perypetie policjantów-kolekcjonerów ("kolekcjonują piękne kobiety i włoskie samochody") okraszone są udziałem wielkich gwiazd kina i nie tylko. Z utęsknieniem czekam na 19 odcinek 2 sezonu, w którym epizod gra nie kto inny, jak sam Frank Zappa!
Wśród wystaw niekwestionowanym wydarzeniem było otwarcie nowej siedziby Muzeum Sztuki w Łodzi obchodzone dość hucznie pod koniec listopada. Przygotowanej w ekspresowym tempie przez "załogę" Jarosława Suchana nowej prezentacji kolekcji muzeum towarzyszyła wspólna wystawa Katarzyny Kobro i Ligii Clark, o której już zresztą więcej pisałam. Dodatkowo w tym samym czasie i w tym samym mieście w Atlasie Sztuki miało miejsce otwarcie wystawy Zofii Kulik. Próbuję przypomnieć sobie początek roku... Oto moja rekonstrukcja, tego co się wydarzyło. W styczniu odbyła się w Zamku Ujazdowskim wystawa Waleriana Borowczyka połączona z retrospektywą jego filmów oraz międzynarodową konferencją, w której miałam wielką przyjemność wziąć udział. Kuratorami byli Pascal Vimenet i Bertrand Mandico, a ze strony CSW Urszula Śniegowska. Wystawie History Will Repeat Itself, Inke Arns i Gabriele Horn poświęciłam dość obszerny tekst na łamach Obiegu. Prezentacji twórczości Mary Kelly przygotowanej w Zamku przez Miladę Ślizińską, towarzyszyła również konferencja z udziałem między innymi Griseldy Pollock, która ku przerażeniu moich koleżanek apelowała o to, abyśmy my - młode kobiety skwapliwie się rozmnażały, aby uniknąć katastrofy cywilizacyjnej. W Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie Ana Janevski zaprezentowała eksperyment w sztuce jugosłowiańskiej lat 60 i 70. Otwartego niedawno pokazu kolekcji tej instytucji nie miałam jeszcze okazji zobaczyć. Wiosną był Krasiński Andrzeja Przywary w krakowskim Bunkrze oraz Luc Tuymans w Zachęcie kuratorowany przez Magdę Kardasz. Latem zajęta byłam przerabianiem pobliskiego muzealnego parku na egzotyczną wyspę pełną rokokowych pudelków. Jesienią zaś znowu wyprawy - m. in. Libera w nowej galerii Bożeny Czubak Fundacja Profile oraz Biennale w Brukseli, o którym wieści nie dotarły jakoś do odległej Polski. Czubak była też kuratorką demitologizującej wystawy Opowiedziane inaczej... z okazji 10-lecia działalności CSW Łaźnia w Gdańsku. O Rewolucjach już wspomniałam. Jesień to również filmy Bogny Burskiej pokazane przez Anetę Szyłak na Wyspie - dodajmy, że świetnie "zagrały" w postoczniowych, mrocznych wnętrzach. Dawno już nie widziałam takiego wernisażu jak ten - na którym zamiast rozmów, lansowania i pozowania do kroniki ogląda się po prostu prace artystki. I to nie bynajmniej dlatego, że - jak mógłby pomyśleć jakiś przyjezdny np. z Warszawy - jesteśmy na Polskiej Riwierze wszyscy totalnie skłóceni.
No i oczywiście polscy kuratorzy w panteonie międzynarodowych imprez - o Berlińskim Biennale współkuratorowanym przez Adama Szymczyka już pisałam i choć redaktorzy Obiegu skazali mnie na samotną banicję w dziale Felietony, to jednak wydaje mi się, że pomimo trochę nietypowej formy mojej wypowiedzi, udało mi się wówczas dość dobrze scharakteryzować to, co zostało tam zaprezentowane. I znowu muszę się do czegoś uczciwie przyznać - nie pojechałam w tamtym roku na Manifesta, którego jednym z kuratorów był Adam Budak. Powód prozaiczny - brak kasy. Na autostopową przygodę z carabinieri jakoś nie miałam ochoty. Może to wątek zbyt osobisty, ale wydaje mi się, że jednak również coś mówi o kondycji sztuki polskiej. Możemy sobie tylko pomarzyć o sytuacji naszych rówieśników "z Zachodu", którym wystarcza do życia tygodniowo trzy dni pracy w instytucji (plus egzotyczne research-e na koszt firmy). Wtedy zapewne ma się trochę czasu na pisanie, a pisanie jest jak wiadomo najważniejsze. Cóż, zaciśnijmy pasa i zęby i poczekajmy kolejne 20 lat! Na Wschodzie wszystko ciągle jeszcze się zmienia. Na Zachodzie wciąż jeszcze bez zmian. Nie wiem, czy o czymś ważnym nie zapomniałam. Żałuję, że nie widziałam wszystkiego. Pracujcie ciężko i bez wytchnienia, tak jak ja teraz, w noc sylwestrową, podczas gdy większość z was spędza bezproduktywnie czas na różnych balach. Powodzenia w 2009. Yes, yes, yes we can!
A skoro jesteśmy już przy okrągłych rocznicach: w lipcu tego roku skończę 30 lat. Zostało więc pół roku http://pl.youtube.com/watch?v=tKydLy3ZrC0
Kamila Wielebska
2008 to miał być piękny rok. Pierwszego kwietnia Kuba Banasiak na swoim blogu zadeklarował nastanie nadwiślańskiej wersji regano-taczeryzmu w postaci "małej stabilizacji" tuskizmu1. Nie był to bynajmniej primaaprilisowy żart. Sam Donald Tusk łaskawie obdzielił początkujących kolekcjonerów sztuki nowoczesnej obniżeniem stawki podatku dochodowego. W 2009 skorzysta na tym parę procent najbogatszych podatników, w ich kieszeniach zostanie nawet około 8 miliardów złotych. Na pewno pomyślą oni o zakupie dóbr luksusowych, w tym sztuki. Biedniejsi swoją biedę utopią w alkoholu i papierosowym dymie, na które akcyzę akurat podniesiono. Zamiast kupowania używek narodowi umożliwiono więc bezpośrednie wspieranie artystów. Niestety zniknięcie takiej ilości pieniędzy z budżetu pewnie jeszcze bardziej pognębi publiczne instytucje sztuki.2 Tym istotniejszy stanie się rynek, co w końcu przybliży nas do upragnionego anglosaskiego raju. Już teraz zaowocowało to erupcją młodej, sprzedającej się na pniu twórczości. Parafrazując Hansa Haacke "w latach 80' najważniejsze było, co jest hot a co jest (k)not". Stąd też grupy wzajemnie wspierających się krytyków, kuratorów, kolekcjonerów próbowały już w 2008 nadać kierunek pędu młodemu peletonowi. W końcu ten, kto wywęszy trend, zgarnie nie tylko symboliczne zyski. Wiadomo - każdy chce: od "eF" do "Fee", choćby nawet przez "Gieee". Blogosfera aż huczała od spiskowych teorii, resentyment królował. Według forumowiczów establishment skrystalizował się w kolejną szarą sieć, potworny układ, prywatno - publiczne grupy trzymające władzę i głaszczące się po plecach.3 Kuratorzy otwierają jak mogą artystom (i sobie) drogi do kariery, pchają się gdzie popadnie nawet tylnim wejściem. W świecie sztuki nie ma przebacz.4 Niektórzy z młodszych artystów zareagowali na to ruchem wsobnym, uciekając do przodu podążali w głąb. Skoro im jest dobrze, to w ogóle jest dobrze, a zaangażowanie i tak nie ma sensu.5 W odruchu buntu przeciwko rzeczywistości w ogóle, a swoim poprzednikom w szczególności, stwierdzili, że zaczną malować po prostu to, co mają w głowach. Równolegle weterani walk o uznanie odmienności odkrywali w sobie (neo-) liberałów, stwierdzając, że nie ma to jak wolna miłość na wolnym rynku.6 Niespodziewanie na czoło peletonu pod koniec roku wysforowała się banda krasnali. Oprócz sprzedaży (nie)swoich obrazów na aukcjach znani są m.in. z podrzucenia świni kuratorowi Berlin Biennale, który w obronie czystej formy swojego bezforemnego przedsięwzięcia wezwał na pomoc strażników i rottweilera.7
Na innym froncie Muzeum Sztuki Nowoczesnej wciąż walczyło o swoje powstanie. Nerwy dzielnej załogi były wystawione na takie napięcia, że do aktów obywatelskiej histerii doprowadzał ich nawet przelot małego ptaszka. Nic dziwnego, historia MSN-u w 2008 roku była ciągiem pokazów arogancji lokalnej władzy. Przy tej okazji vice-prezydent Warszawy w krótkim zdaniu ujął źródła wszystkich bolączek drążących świat sztuki: "Z doświadczenia wiem, że takie środowiska zwykle nie potrafią zapanować nad emocjami. Może tak działa brak gabinetu i fotela."8.
Niektórzy powstają, a inni znikają. Poza peletonem znalazła się ta część stawki, której trudno było odnaleźć się 40 lat po ostatniej porządnej rewolucji. Przynajmniej okrągła rocznica 1968 zaowocowała dobrą książką i nie tak złą wystawą.9 O ile wcześniej w życiu rozpływała się sztuka, to teraz z pola widzenia znikać zaczynają sami artyści, co niektórym krytykom sprawia dość duże trudności interpretacyjne. Niektórzy zamiast biec razem z peletonem, kręcą się dookoła własnej osi i czekają aż peleton ponownie przybiegnie w to miejsce, z którego oni sami nigdy się nie ruszyli / nie ruszą. Ćwiczą strategie życiowych zaników, jak chociażby Mateusz Kula, Romek Dziadkiewicz, Zorka Wolny i Przemysław Kwiek, którzy rozpłynęli się we "Mgle".10 Robert Rumas i Daniel Muzyczuk postanowili pójść do Croatan.11 Joanna Warsza błąkała się po miejscu, którego nie było12. Joanna Rajkowska urządziła sobie kemping w Dżeninie13. Zbigniew Libera buduje pod Jelenią Górą swój własny Tanger14 . Kamila Wielebska udała się na Cyterę15. Łukasz Ronduda razem z prof. Andrzejem Nowakiem i Krzysztofem Wodiczko, ukryci w zacisznych murach warszawskiego SWPS-u, zastanawiali się nad łączeniem sztuki i nauki16 . Znad morza zaczęła operować grupa graficznych terrorystów, z pozdrowieniami dla systemu wysyłając instytucjom sztuki woreczki z mąką braną opacznie za wąglika17. W Krakowie otwarto nową spółdzielnię - kopalnię złota Goldex Poldex. W Warszawie Agnieszka Kurant ćwiczyła papugi, jak w jidysz szczekać "chał macz!". Następne atrakcje zapowiadają się już na początek nowego roku. Młodzi kuratorzy wyruszają do Bytomia w poszukiwaniu "Piekła rzeczy". Przy okazji wytworzyli bon mot 2008 roku: "Całkowita pustka może być równie przerażająca jak jej brak"18.
No właśnie - miało być tak pięknie, a tu klapa. Nagle - podążając za naszymi artystycznymi marginesami, w globalnym obiegu rozpłynęło się paręset bilionów (i tak nieistniejących) dolarów. Rozmyślanie nad pustką, różnicą pomiędzy istnieniem i jego brakiem, którego i tak nie można przecież pomyśleć, niech nam towarzyszy w czasach, o których Immanuel Wallerstein mówił, że są momentem bifurkacji. Wtedy niewidzialne marginesy potrafią mieć większe znaczenie niż największe nawet peletony i strumienie wirtualnej gotówki.
Zamiast postanowień noworocznych cytat z Jacquesa Ranciera. Poniższy fragment polecam przede wszystkim tym, którzy z lektury tego radykalnego demokraty wynieśli jedynie przeświadczenie, że "rynek to wszystko": "Nieegalitarne społeczeństwo nie nosi w sobie żadnego społeczeństwa egalitarnego. Społeczeństwo równych może być wyłącznie zbiorem egalitarnych stosunków, kreślonych w danym miejscu i czasie poprzez pojedyncze i tymczasowe działania. Demokracja jest (...) naga w swoim stosunku wobec władzy bogactwa. (...) Może przez to wywoływać strach (...) i nienawiść tych, którzy przyzwyczajeni są do sprawowania rządów dusz. Ale tym, którzy wiedzą, jak dzielić z kimkolwiek i z każdym równo rozdzieloną władzę inteligencji może, na odwrót, dodawać odwagi i być dla nich źródłem radości"19.
Kuba Szreder
Podsumowanie 2007
Podsumowanie 2006
Podsumowanie 2005