Często słyszy się opinie, że ustalanie artystycznych rankingów, cezur czy hierarchii powinniśmy zostawić tym, którzy będą mieli należytą - czytaj: liczoną co najmniej w latach - perspektywę czasową. Być może, jednak konsekwencją takiej praktyki byłoby stanowisko urzędnika, który odfajkowuje tylko bezdyskusyjne już sukcesy i klęski. Na szczęście nawet ci puryści, którzy twierdzą, że ocena to coś z gruntu zbędnego (niebezpiecznego nawet), mają wentyl bezpieczeństwa - podsumowania. Tu można dokonać oceny w stanie czystym i to bezkarnie - wszak zobowiązuje do tego gatunek... Co było zatem wydarzeniem ubiegłego roku, a co klapą, którzy artyści szybowali, a którzy pikowali w dół, jakie instytucje wybijały się ponad przeciętną, a jakie sprawiły, że zasypialiśmy na wystawach? Zapraszamy do lektury podsumowania mijającego roku, które specjalnie dla Obiegu.pl przygotowali przedstawiciele najważniejszych środowisk artystycznych w Polsce. Czytaj opinie: K.Wielebskiej, P. Leszkowicza, P.Stasiowskiego, J. Warszy, S. Cichockiego, E. M. Tatar i D. Kuryłka, B. Deptuły, I. Kowalczyk, A. Szymczyka, P. Bernatowicza, W. Kozłowskiego, M. Branickiej, W. Wilczyka, K. Hordzieja, J. Banasiaka, E. Majewskiej i K. Szredera, A. Araszkiewicz, P. Mareckiego, M. Pustoły...
2007 był to dziwny rok. Strange days have found us - Strange days have tracked us down... jak śpiewał w 1968 zespół The Doors. Nie wspominam o tym bez przyczyny, gdyż przewiduję, że w obecnym - 2008 - wszystko będzie się nam kojarzyć nieuchronnie z magiczną datą '68. Nie zapominajmy jednak, szczególnie jeśli mówimy w polskim kontekście, że w kalendarzu obok maja są jeszcze takie miesiące, jak marzec czy sierpień. Szkoda by było, jak już się to nieraz w sztuce polskiej i towarzyszącej jej refleksji zdarzało, (o czym pisze między innymi Piotr Piotrowski w swej słynnej książce Awangarda w cieniu Jałty) zagubić nasz ciekawy, lokalny kontekst i dać się ponieść łatającemu narodowo-kulturowe kompleksy uniwersalistycznemu sposobowi widzenia sztuki. Choćby dlatego, że jest to po prostu nudne i "przycinając" wszystko do owych kosmopolitycznych, uniwersalnych foremek, stwarza się zdeformowany i nic tak naprawdę ważnego niemówiący kaleki zakalec. Szukając przykładu, wystarczy porównać dwie duże międzynarodowe imprezy, spośród tych, które latem 2007 roku "pogrupowały się" w produkt sprzedawany pod nazwą Grand Tour, układając się na mapie Europy w zachęcająco wyglądający szlak pielgrzymkowy.
Kolejne weneckie Biennale (kurator Robert Storr) serwowane pod tyleż kuszącym, co niebezpiecznie pojemnym tytułem Think with the senses - feel with the mind. Art in the present tense okazało się typowym wyrobem zglobalizowanego świata, w którym wszystko - począwszy od wymiarów zwykłego pisuaru a na dziele sztuki skończywszy - poddane zostaje tym samym, ogólnie przyjętym normom i zasadom. Na szczęście była tam jeszcze wystawa Artempo w Palazzo Fortuny - ukazująca świat jedności w wielości (i przepływający swą mnogością w nieskończoność), co było niejako przeciwstawieniem wizji uniwersalnej bylejakości lansowanej na głównej wystawie w Arsenale. Z tego też zapewne powodu niezwykłą popularnością cieszyły się bardziej "dzikie" pawilony rozsiane w różnych zakamarkach miasta i na okolicznych wyspach. Dla kontrastu przywołajmy documenta12 w Kassel, których kuratorzy (Roger M. Buergel i Ruth Noack) próbowali wyraźnie odciąć się od takiej właśnie unifikującej i ustanawiającej hierarchiczną opozycję centrum - peryferia wizji sztuki i kładąc nacisk na bardziej lokalne (a czasem nawet indywidualne) konteksty, nie próbowali ich przy tym, co często się zdarza, nachalnie uniwersalizować. Jednak to, w jakim stopniu im się to wyszło i czy na przykład, jak postuluje we wspomnianej już książce Piotr Piotrowski, udało im się poruszyć kwestię stosunków pomiędzy poszczególnymi, odrębnymi ośrodkami sztuki (i czy w ogóle mieli takie ambicje) pozostaje już oczywiście tematem na osobny, obszerny esej. Potrafili oni jednak mówić o sztuce współczesnym (niemodernistycznym) językiem, co w Polsce jest chyba jednak dość rzadko praktykowane. Documenta12 to przede wszystkim dużo bardzo dobrej sztuki, pokazanej często w naprawdę świetny sposób. Pozostawmy jednak wielkie, międzynarodowe wystawy i wróćmy całkowicie na nasze "podwórko".
To, co wydaje się dość charakterystyczne w ostatnich podróżach w czasie i sięgnięciach w głąb PRLu, to zainteresowanie, jakie wzbudzają "odkopywane" po dziesięcioleciach sylwetki twórców nie tylko zapomnianych, ale i, powiedzmy, dość nietuzinkowych**. Jest więc przypomniany przez wydawnictwo Korporacja Ha!art Krzysztof Niemczyk, autor ekstrawaganckiej, przepełnionej symbolami i metaforami (przy)powieści, a także prowokator i kontynuator wielowiekowej tradycji pokazywania w miejscach publicznych gołych pośladków, tradycji kultywowanej zazwyczaj przez różnego rodzaju straceńców, wizjonerów, natchnionych magusów i wszelkiej maści freaków. Jak pisał onegdaj Tadeusz Miciński: "Z grot czarnych, które rzeźbi sen i obłąkanie, z podziemi, gdzie wśród ognia żyje płaz - potok łez moich w zamęcie i pianie zapada w głuche bezdźwięczne otchłanie, gdzie Bóg się wyparł nas. Zębate wieże i skaliste grody, księżyce krwawe, zatopione w mgle - miraże świateł, lodowe ogrody i widm okropnych wyjące narody, co szarpią mnie". I fragment ten można sobie również po cichu zanucić w Zachęcie, oglądając późne rysunki Aliny Ślesińskiej, pokazywane obok innych prac - rzeźb, archiwaliów i komputerowych wizualizacji jej architektonicznych wizji na przygotowanej przez Ewę Toniak wystawie poświęconej twórczości tej zapomnianej artystki. Ekspozycji towarzyszy też ciekawy katalog, zaś dzień po wernisażu odbyła się sesja naukowa Kobiety i sztuka około 1960. Co sprawia, że fascynują nas dzisiaj tego typu "odgrzebane" z mroków historii postacie? Być może przepracowujemy w ten sposób ciasny świat PRL-u, który jawił się nam nazbyt często pod postacią czarno-białej szachownicy o dość ograniczonej ilości ruchów. Teraz, kiedy minął już pewien czas i zdążyliśmy trochę to wszystko "przetrawić" nasze zainteresowanie przyciąga pełna niuansów i niejasności "szara strefa" ówczesnego życia, to wszystko, co w jakiś sposób wymykało się spod kontroli systemu, dominujących tendencji, a czasem nawet władzy zdrowego rozsądku. Myślę, że Niemczyk i Ślesińska to dopiero początek...
W kontekście uprawiania swoistej archeologii pomyślałam też sobie o najnowszych pracach Zofii Kulik pokazywanych w Galerii Le Guern. Artystka ta dokonała czegoś, co można by nazwać subtelnym recyclingiem jej własnych prac z lat 90. Fragmenty znanych i dość wyrazistych (także treściowo) przedstawień stały się dla niej surowcem, z którego utkała na pierwszy rzut oka niewinne, lecz, jak się wydaje, dość przewrotne desenie.
W duchu rewizjonizmu i rozliczeń z dawnymi czasami została napisana książka Artura Żmijewskiego nawiązująca tytułem do jednego z filmów znanego hiszpańskiego reżysera. W składających się na jej treść wywiadach z artystami z wrodzonym sobie ku temu talentem "wyciągnął" od przesłuchiwanych osób bardzo ciekawe, a często i kontrowersyjne, wyznania. Tego widocznie było mało, gdyż postanowił wpisać owe, często pochodzące sprzed wielu lat, rozmowy w głoszoną przez siebie teorię. Na uwagę zasługuje fakt doskonałej promocji, jaka towarzyszyła tej publikacji - przemyślana i wykorzystująca wiele marketingowych chwytów strategia, w skład której weszły nie tylko praktykowane zazwyczaj liczne spotkania z publicznością, ale i opublikowany niemal równocześnie żywo w środowisku komentowany Manifest. To wyraźny znak, że artyści polscy chcą wreszcie świadomie brać udział w mechanizmach kapitalistycznej gospodarki i odnaleźć na generowanym przez nią rynku swe miejsce.
Sięgnę teraz w głąb 2007 roku, aby napisać kilka słów o pewnej wystawie, która choć niepozbawiona atrakcyjności wizualnej, prezentowana w dwóch znanych instytucjach zajmujących się sztuką współczesną, nie doczekała się jednak zbyt dużego odzewu w postaci powystawowych recenzji. Dlaczego tak się stało? Pokazywana jeszcze wcześniej w Pradze Manipulacje. O ekonomii kłamstwa Adama Budaka gościła najpierw CSW Łaźnia (przełom 2006/2007 roku), a następnie CSW Zamek Ujazdowski (wiosna 2007 roku). W czasie przenosin zmienił się (przynajmniej w moim odczuciu) nie tylko sens poszczególnych, zaaranżowanych w nowy sposób prac. Warszawska ekspozycja pozwalała odczytać zawarte w niej treści w o wiele szerszym kontekście. Niektórzy biorący udział w wystawie prezentowali tu coś innego, niż w Gdańsku. Zastanawiało mnie działanie Huberta Czerepoka, który w Manipulacjach pokazał dwie prace uderzająco podobne do tych, jakie w 2006 roku zrobił na organizowaną przeze mnie wystawę Policja. Tym razem nadał im także inne tytuły. Cytując za Hansem Richterem: "Suszarka mówi: <<Sztuka to bzdura>>. Pisuar odpowiada: <<Sztuka to szwindel>>". Czy to wszystko było zamierzone? Czy może wyszło tak jakoś, przypadkiem? Co to wszystko tak naprawdę ma znaczyć? Jakże często wychodzimy z wystaw sztuki współczesnej z takimi właśnie (zadawanymi po cichu) pytaniami. Zastanawiam się również nad tym, czy kurator nawiązał świadomie do napisanej w 1975 roku Manipulacji Ireneusza Iredyńskiego. A może jest to mój indywidualny całkiem trop, skojarzenie przypadkowych faktów przez osobę, która ponad dwadzieścia lat temu dowiedziała się z tej właśnie lektury o istnieniu sztuki współczesnej, uprawiających ją artystów, wernisaży, galerii i piszących o tym wszystkim krytyków?
Na rynku wydawniczym zaś coraz ciekawszą ofertę prezentuje krakowska Korporacja Ha!art. Do akcji ponownie wkroczył (teraz właśnie pod sztandarem owej Korporacji) wytrawny znawca oraz tłumacz twórczości Guy Deborda - Mateusz Kwaterko. Tym razem Dzieła filmowe. Poza tym Zniewolony umysł 2 pod redakcją Ewy Majewskiej i Janka Sowy (przy okazji warto też sobie odświeżyć książkę Miłosza). Nakładem tego wydawnictwa ukazała się wreszcie w Polsce słynna książka Jacques'a Ranciere'a Dzielenie postrzegalnego. Estetyka i polityka. Korporacja jest też współwydawcą Imhibition, o której pisałam już tutaj kiedyś obszerniej. Na deser polecam rysunki Franciszki Themerson - niewielka książeczka prezentująca wybór prac tej artystki wydana w setną rocznicę jej urodzin. Z radością sięgnęłam też niedawno do wydanych przez gdańskie słowo/obraz Spiskowców wyobraźni Agnieszki Taborskiej. Cóż: "Jeśli kochasz miłość, pokochasz surrealizm".
W 2007 roku byliśmy też świadkami szeroko komentowanych wydarzeń z pierwszych stron gazet - rozstrzygnięto konkurs na koncepcję architektoniczną Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, którego dyrekcję objęła Joanna Mytkowska i ruszyła działalność programowa tej instytucji. Zaś w Zachęcie Narodowej Galerii Sztuki otwarto wystawę indywidualną Wilhelma Sasnala (kuratorka Maria Brewińska).
Nieodłącznym składnikiem wszelkich podsumowań jest poczucie żalu, w tym wypadku będzie to żal za tym, czego nie udało się zobaczyć. Jest tego, niestety, trochę. Nie udało mi się na przykład w tym roku zobaczyć żadnej z wystaw przygotowanych przez absolwentki Studiów Kuratorskich w Krakowie. Za kilka dni skończą się też dwie retrospektywy: Louise Bourgeois w londyńskim Tate Modern i Andy Warhola w amsterdamskim Stedelijk Museum. Właśnie skończyła się też w Rotterdamie wystawa Surreal Things, ale ją będzie można jeszcze na szczęście obejrzeć latem w Bilbao.
A ponieważ najbardziej wywrotową rzeczą na świecie jest miłość,
z noworocznymi pozdrowieniami przesyłam:
pl.youtube.com/ (odpalać z dźwiękiem)
* Gorzki smak czekolady Lucullus to tytuł tomu opowiadań Leopolda Tyrmanda wydanych w 1957.
** Dziękuję Ewie Toniak za zwrócenie mi uwagi na ten trop.
Oto moja eklektyczna lista przyjemności, refleksji i osiągnięć w sztuce minionego roku. Kolejność nie ma znaczenia.
Wielki powrót Barbary Falender, retrospektywą w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, trwającą jeszcze do 31 stycznia 2008 roku. Wystawa jest największym dotychczas przeglądem sztuki rzeźbiarki, który daje unikalną szansę zobaczenia dzieł rozproszonych w prywatnych kolekcjach i muzealnych magazynach. Jest to twórczość, która pozwala na pisanie nowej i innej historii seksualności i polskiej sztuki nowoczesnej, oraz jej miejsca w sztuce zachodniej. Eksplozja rzeźbiarskich poszukiwać, plus nowe arcydzieło rzeźba-instalacja Rok 2001 z brązu, ziemi i granitu, sztuka ciała na miarę wieczności.
Retrospektywa Izabelli Gustowskiej w Muzeum Narodowym w Poznaniu, ukazująca nieustanny eksperyment w nowych mediach sztuki i przesuwanie granic wizerunku w trzeci wymiar. Fascynująca praca nad zobrazowaniem czym jest życie wewnętrzne w epoce wszechobecnej dominacji masowej kultury wizualnej. Plus nowe arcydzieło , totalna instalacja wideo Sztuka wyboru - ukoronowanie poszukiwań artystycznych, które łączą nowe technologie ruchomego obrazu, studia nad kulturą wizualną i psychiczną introspekcję.
Karol Radziszewski, za wystawę Zawsze chciałem w CSW w Warszawie, ponieważ zawsze chciałem zobaczyć taką wystawę w Polsce! Najbardziej autentyczny psychologicznie artysta w kraju, znakomity przykład współczesnej sztuki konfesyjnej. Plus, niesamowicie przenikliwa artystyczna ekspresja różnych stron gejowskiego życia, od religii, rodziny i miłości po seks, przemoc i samotność.
Wojciech Ćwiertniewicz, za konsekwentnie i na marginesie, tworzoną od 2000 roku monumentalną serię wielkich akrylowych aktów męskich. Pierwszy artysta w całej historii polskiego malarstwa, który naprawdę widzi, czuje i oddaje męskie ciało. Ważny punkt na mapie współczesnego gatunku tzw. “nagiego portretu", jak i post-fotograficznego malarstwa.
Zofia Kulik, za to, że wreszcie znalazła swoje właściwe miejsce w historii sztuki, koło autoportretów Rembrandta na Documentach 12. Najbardziej znaczący i niezależny międzynarodowy sukces polskiej sztuki.
Pracujący w tym kraju wszyscy kuratorzy i galernicy, za to, że czynią sztukę współczesną świetną, eksponowaną i promowaną, a krytycy i historycy sztuki za tworzenie znaczeń, bez których to wszystko nie miałoby sensu.
W sztuce zagranicznej:
Znakomite, przeglądowe wystawy historii i współczesności sztuki feministycznej zorganizowane w USA, które świadczą o jej wadze, roli i aktualności, wciąż w opozycji do politycznego i artystycznego patriarchatu oraz dyskryminacji w wielu częściach świata. Wystawy wyraźnie pokazują, że nie byłoby sztuki współczesnej bez sztuki feministycznej i jej wielu linii rozwoju. Z najważniejszych projektów można wymienić: Role Play: Feminist Art Revisited 1960-1980, Galerie Lelong, New York, From the Inside Out: Feminist Art Then and Now, St.John's University, Queens, Wack! Art and the Feminist Revolution, Museum of Contemporary Art, Los Angeles, Global Feminism, Brooklyn Museum, Nowym Jorku. W tej ostatniej wystawie brały ponadto udział polskie artystki Katarzyna Kozyra, Elżbieta Jabłońska, Anna Baumgart. Drugi po Zofii Kulik ważny sukces polskiej sztuki na międzynarodowej arenie.
Doris Salcedo Shibboleth czyli jej interwencja w podłogę Hali Turbin Tate Modern. Pękająca szczelina, która podważa fundamenty monumentalnej architektury, testuje granice muzeów i jest metaforą podziałów współczesnego świata. Arcydzieło kolumbijskiej artystki łączącej sztukę z etyką.
Dwie znakomite retrospektywy gwiazd sztuki współczesnej. Louise Bourgeois w Tate Modern w Londynie i Gregory Crewdson w Palazzo Delle Esposizioni w Rzymie. Wciąż otwarte.
2007 rok obfitował w liczne imprezy mające charakter przeglądu i potwierdzania dotychczasowych osiągnięć. Poszczególne wydarzenia, wystawy czy wystąpienia polskich artystów na zagranicznych wystawach nie zaskakiwały, ale też nie sprawiały zawodu. Udało się utrzymać wypracowane we wcześniejszych latach status quo, to zaś pozwoliło spojrzeć na rodzimą sztukę w kontekście rynku i różnego rodzaju porównań. Tym służyły chociażby "Tekstylia bis" czy "Nowe zjawiska w sztuce polskiej" oraz liczne konkursy - "Spojrzenia 2007", "Konkurs im. Eugeniusza Gepperta", szczeciński "Przeciąg", "Bielska Jesień" i inne. Pomimo swego splendoru i starań w wyłanianiu nowych gwiazd polskiej sztuki, wydarzenia te nie potrafiły wskazać na interesujące, nowe dyskusje czy próby spojrzeń artystycznych, a jedynie stały się realnym potwierdzeniem tego, co już dobrze znamy i co udało się nam przepracować.
Specjalne znaczenie zyskały trzy duże wystawy artystów, którzy posiadają ustaloną, wysoką pozycję w sztuce nie tylko polskiej, ale też światowej. Całościowe ujęcie projektu "W sztuce marzenia stają się rzeczywistością" Katarzyny Kozyry w BWA Wrocław, wystawa "Lata walki" Wilhelma Sasnala w Zachęcie oraz łącząca różne wątki w twórczości Izabeli Gustowskiej prezentacja "Life is a story" pokazywana w Muzeum Narodowym w Poznaniu były nie lada gratką dla tych z widzów, którzy nie mieli dotąd okazji zobaczyć w jednym miejscu tak wiele prac tego samego, cenionego twórcy. Jednocześnie, charakter doniosłego wydarzenia ostudził potrzebę krytycznej dyskusji wobec tak stwarzanych ekspozycji - nie można było bowiem pisać źle o tak uznanych artystach. Ta sytuacja potwierdza z pewnością jedną rzecz - udało się nam stworzyć rodzaj panteonu naszych rodzimych twórców, pierwszą ligę polskiej sztuki. Czy dołączy do nich Monika Sosnowska, która prezentowała swoją świetną pracę na tegorocznym biennale weneckim?
Inną zgoła oznaką konstytuowania się polskiego art worldu stała się pierwsza odsłona prac z kolekcji Grażyny Kulczyk. Poznańska ekspozycja była mocno komentowana w branży, nie zawsze pozytywnie. Myślę jednak, że zakrojony na tak dużą skalę udział prywatnego inwestora - kolekcjonera w prezentowaniu sztuki współczesnej może odnieść pozytywny skutek i zbliżyć nas jeszcze bardziej do standardów zagranicznych. Życzyłbym sobie i innym, żeby w 2008 roku pokazywanych było więcej prac z licznych kolekcji lokalnych "Zachęt", wokół których zrobiło się jakby ciszej; pokaz zbiorów pani Kulczyk udowodnił, że przy dobrej marketingowej oprawie i ciekawym pomyśle kuratorskim takie wystawy mogą cieszyć się dużym zainteresowaniem.
Dla ścisłości należałoby tutaj odnotować kilka ciekawych wystaw, które niestety również nie miały szansy stać się przełomowymi, choć z pewnością zostały dobrze pomyślane i dopracowane przez ich kuratorów. Mam tu na myśli kolejne odsłony dyplomów krakowskich studiów kuratorskich - "Manual CC" w Kronice oraz "Odczarowanie" w Zielonej Górze. Być może jednak ich wartość nie polega właśnie na przełomowym podejściu do tematu, a na stawianiu i przybliżaniu konkretnego problemu czy wątku w sztuce. Zbyt często zapomina się, że materią wystawy jest przede wszystkim praca konkretnego artysty; podciąganie tematyki prac pod z góry ustalane wątki nosi w sobie piętno nadużycia i potrafi w prosty sposób wyrwać się pierwotnemu zamysłowi kuratora. Mimo to sądzę, że zarówno "Manual CC" jak i "Odczarowanie" odniosły się do ciekawych zagadnień, nie ogranych wcześniej dostatecznie w rodzimej sztuce, czekających wciąż na podjęcie zarówno przez artystów, jak i kuratorów.
Jeśli w wystawiennictwie trudno się było w tym roku doszukać czegoś elektryzującego, tak pod względem artystycznej literatury sytuacja przedstawia się inaczej. Wspomniałem już o dwóch pozycjach mających charakter przeglądu stajni - "Tekstyliach bis" oraz "Nowych zjawiskach...". Oczywiście były wybiórcze, niesprawiedliwe, mało skrupulatne, ale oczywiście dobrze, że powstały. Inną zgoła pozycją stały się "Drżące ciała" Artura Żmijewskiego. Książka zawiera artystyczne credo tegoż twórcy i rozbudziła dużą dyskusję nad postawą twórczą jako taką. Jak bumerang powróciła przy tej okazji kwestia lewicowości współczesnego doświadczenia sztuki. Pomarudzono trochę, pokłócono się i spokojnie można dalej robić swoje. Inaczej sprawa ma się z "Imhibition", książką stanowiącą podsumowanie ponad rocznego studium na temat tego, co niewidzialne, choć oddziałujące w sztuce. Powstała pod redakcją Romana Dziadkiewicza i Ewy Małgorzaty Tatar pozycja podjęła lacanowski wątek immaterialności. To z pewnością jedna z ciekawszych publikacji powstałych w 2007 roku, dopracowana zarówno artystycznie, jak i intelektualnie.
Czy jako najważniejsze wydarzenie 2007 roku w polskiej sztuce współczesnej zapisze się spór wokół nagrodzonego w konkursie na Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie projektu Kereza? Byłoby miałko.
Zastanawiam się natomiast, czy potrzebujemy w najbliższym roku zjawiska formatu niegdysiejszej grupy Ładnie? Jakiegoś ożywczego wiatru, który potrafiłby skupić na sobie uwagę, rozbudzić nowe dyskusje na temat sztuki. Stać się kolejnym l'enfant terrible polskiej sztuki. Być może takie wydarzenie nie jest nam już potrzebne, w chwili gdy możemy zacząć z zadowoleniem klepać się po brzuszkach. Być może tym bardziej jest więc nam potrzebne.
- Galeria Kronika w Bytomiu (prowadzona przez Sebastiana Cichockiego) - odważna i niezależna (mimo nacisków instytucjonalnych i politycznych), pionierska, interdyscyplinarna, pluralistyczna, silna, radykalna, lekka - więc niestety ustawicznie i ustawowo zagrożona. Więcej niż instytucja, centrum sztuki właściwie, klub i ośrodek myśli w jednym.
- "1,2,3 Awangarda" - wystawa miała co prawda swoją premierę w grudniu 2006 - wspominam jednak o niej, bo jej promieniowanie było odczuwalne przez cały 2007 (odbyły się także jej kolejne odsłony w Stuttgarcie i Bilbao). Gruntowna, koronkowa robota kuratorów Łukasza Rondudy i Floriana Zeyfanga oraz żywy obraz tego, jak może wyglądać ekspozycja dyskursywnie, merytorycznie, architektonicznie, komunikacyjnie dojrzała (a do tego dwujęzyczny katalog wydany przez prestiżowe Lukas and Sternberg, dystrybuowany na całym świecie).
- Aneta Szyłak napisała o sobie na popularnym Facebooku: "I'm working for the future of Wyspa" - to pozytywistyczno-ironiczne stwierdzenie przekłada się na wielowymiarowość, pluralizm i profesjonalizm Instytutu Sztuki Wyspa, który kuratorka prowadzi razem z artystą Grzegorzem Klamanem. Wyspa coraz wyraźniej ambitnie łączy wymiar lokalny (m.in. cykle ćwiczenia obywatelskie, młode miasto) z międzynarodowym think-tankiem (ostatnio wystawa "Nic nie poczujesz"; udział w izraelsko-palestyńskim projekcie Liminal Spaces). Wyspa jest odśrodkową i niezależną (działa jako fundacja) instytucją zaangażowaną społecznie, nie popada jednak w polityczną dosłowność i serwilizm, a przede wszystkim "nie zakochuje się we władzy" (cytuję Foucault za Magdą Pustołą ze wstępu do "Dzielenia postrzegalnego" Ranciere'a)
Jako, że ten rok był to dla mnie niesłychanie pracowity, postanowiłem odpowiedzieć na ankietę z osobistej perspektywy, skupiając się przede wszystkim na rzeczach w które byłem zaangażowany. I to raczej tych, które się udały, powstrzymując się od narzekania. Bardzo ważnym doświadczeniem była dla mnie praca z Moniką Sosnowską nad weneckim "1:1". Tak jak projekt Żmijewskiego na poprzednim biennale wpisał się idealnie w toczącą się wówczas dyskusję na temat historycznego powtórzenia/ re-enactment poprzez sztukę (wystawa "Life Once More", projekty Dickinsona, Dellera czy Fasta), tak Sosnowska odniosła się w świadomy i bardzo przemyślany sposób do problematyki architektonicznego dziedzictwa modernizmu i jego społeczno-politycznych konsekwencji. Jak istotny był to w ostatnich miesiącach temat dla sztuki, świadczyć mogą (oprócz wcześniejszych prac Patersona czy Gonzales-Foerster) wystawy na biennale w pawilonach portugalskim, litewskim czy rumuńskim, ale także liczne polskie projekty "Betonowe dziedzictwo" czy album Gomulickiego o Warszawie etc. Dla mnie bardzo interesujące w "1:1" były przede wszystkim kwestie autorstwa, ewolucji projektu, podlegającego negocjacjom ze specjalistami z innych dziedzin, swego rodzaju "kooperacyjna kreatywność". Konsekwencją realizacji w Wenecji i dobrych recenzji (szczególnie w prasie niemieckiej, która wyraźnie faworyzowała polski pawilon) jest indywidualna wystawa Moniki w Schaulager, która jak przypuszczam, będzie jednym z ważniejszych wydarzeń artystycznych w 2008.
Drugie bardzo pozytywne doświadczenie z 2007 roku to wydanie przez Kronikę i Ha!art, włączonej do serii Krytyki Politycznej, książki "Drżące ciała" Żmijewskiego. Nie pamiętam książki o sztuce, której towarzyszyłoby tyle debat i obszernych omówień - w mediach od lewej do prawej strony (w tym drugim przypadku ujęło mnie i oczarowało określenie, iż oto mamy do czynienia z opublikowaniem "czarnej biblii sztuką polskiej"!). Przyznam, że nie czytałem tej książki już po jej wydrukowaniu, jako czytelnik nie mogąc zdystansować się do tekstów nad którymi wcześniej spędziliśmy tyle godzin. Ale kilka dni temu musiałem po tą książkę sięgnąć przy pisaniu jakiegoś nowego tekstu, i muszę przyznać, że całkowicie mnie pochłonęła. Niesie ona ogromny ładunek emocjonalny, masę istotnych faktów i szczegółów, ale i elementy sensacyjne. Nie ma wątpliwości, że jest to, jak pisał Artur, "godne pożegnanie ze sztuką krytyczną".
Kolejna tegoroczna satysfakcja to "Sieroty, legendy i bohaterowie sztuki" - mój faworyt jeśli chodzi o nasze tegoroczne przedsięwzięcia wystawiennicze w Kronice. Było to zamknięcie pewnego etapu badań prowadzonych razem z Yane Calovskim i Hristiną Ivanoską od 2005 roku nad muzeum sztuki w Skopje. Postanowiliśmy ożywić niezrealizowany projekt Oskara Hansena zaproponowany przez niego po trzęsieniu ziemi z lipca 1963 roku. Propozycja Hansena to słynne parasolowate platformy, składane i zanurzane pod ziemią - architektura, która nie miała służyć eksponowaniu sztuki, ale "ośmielaniu i prowokowaniu jej narodzin". Zaprezentowaliśmy (najpierw w Bytomiu, później w Ljubljanie i Skopje, w przyszłym roku w Berlinie) wycinek programu muzeum, które nigdy nie zostało zbudowane - plakaty z wystaw m.in. Paula Theka, Mladena Stlinovica, Any Mendiety i Andrzeja Szewczyka. Temu projektowi towarzyszy publikacja, którą zaprojektowała (tak jak i same plakaty z wystawy) fantastyczna berlińska dizajnerka Ariane Spanier.
Myślę, że warto też wspomnieć o efektach pracy drugiego rocznika Studiów Kuratorskich UJ, czyli projekcie "Manual CC". Grupa dwunastu dziewczyn-kuratorek złożyła udany hołd strategiom konceptualnym lat 60. i 70., jednocześnie przeprowadzając dosyć odważną operację na samym medium wystawy. Manual jest rodzajem "oprogramowania do wystawy" na licencji Creative Commons, pozwalającego projektowi rozwijać się bez końca (rosnące archiwum prac-instrukcji, w tej chwili około stu prac) i mutować, wcielając się w zależności od potrzeb w książkę, wykład, wkładkę do czasopisma, plik pdf etc. Powoli tracę ten projekt z oczu, dowiadując się o jego kolejnych odsłonach, co jest dobrym znakiem i miarą sukcesu tego przedsięwzięcia.
A z rzeczy, które oglądałem w tym roku jako widz i które najmocniej zapadły mi w pamięć w 2007 roku, wymieniłbym przede wszystkim documenta 12. Odczułem ogromny dysonans poznawczy (i to zdecydowanie na korzyść wizji Buergela i Noack) konfrontując recenzje osób, które widziały d12 wcześniej, a tym co zastałem na miejscu w Kassel. Opisałem to rozdarcie później w eseju, diagnozując je nawet, nieco cynicznie (od nazwiska znienawidzonego przez polskich recenzentów amerykańskiego pop-minimalisty) jako "szczelinę McCrackena". Z wystaw, które widziałem w tym roku, a było ich dosyć dużo, wymieniłbym jeszcze prawdziwie perwersyjną retrospektywę Paula McCarthy'ego w gandawskim S.M.A.K., holenderski pawilon Aernouta Mika w Wenecji, może jeszcze Steingrimur Eyfjörd też w odsłonie weneckiej, "Malarstwo z chłopów" Szewczyka w Muzeum Górnośląskim ... Ach, zapomniałbym jeszcze o dwóch projektach w Bytomiu: "A-Z (Gabloty edukacyjne)" Andrzeja Tobisa i przeglądzie filmów Sharon Lockhart, zorganizowanym przez Basię Piwowarską.
Poza tym rok 2007 był też przecież rokiem wielu dobrych książek o sztuce, ba, rokiem wydawniczej klęski obfitości. Najciekawsze to "Imhibition" (rewelacyjna antologia tekstów o ekonomii niewidzialności, wokół projektu Romka Dziadkiewicza), dwuksiąg poświęcony Krzysztofowi Niemczykowi, "Spiskowcy wyobraźni. Surrealizm" Taborskiej, no i cały ciąg sukcesów książek Krytyki Politycznej z Ranciere'owskim katechizmem "Estetyka jako polityka" i wspomnianymi "Drżącymi ciałami" na czele.
Tym, co najbardziej zasmuciło w 2007 roku na polskim podwórku artystycznym, był brak dogłębnych analiz, niedosyt poszukiwać i badań, zbyt pospieszne kierowanie się łatwymi skojarzeniami, dezynwolturą techniczną czy intelektualną, co owocowało najczęściej spaleniem na panewce bardzo ciekawych i potencjalnych pomysłów, a nierzadko wręcz artystycznymi czy intelektualnymi "wyłupieniami". W Nowym Roku życzymy zatem wszystkim kuratorom, krytykom, historykom sztuki i artystom w Polsce, aby 2008 upłynął pod hasłem "studium" (na marginesie dodamy, że jest to ulubione słowo Romka Dziadkiewicza).
Niestety zabrakło w tym roku wystaw, które by wzruszały, intelektualnie pobudzały, czy też wprowadzały w odmienne stany świadomości. Najciekawsze, a właściwie jedyne, które zwróciły naszą uwagę (oczywiście nie wszystko widzieliśmy, nie wszędzie byliśmy i z racji małego obycia w świecie koncentrujemy się jedynie na tym, co w Polsce), to dwie historyczne retrospekcje-rekonstrukcje: wystawa Aliny Ślesińskiej w warszawskiej Zachęcie (kuratorka: Ewa Toniak) i Andrzeja Wróblewskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie (kuratorka: Joanna Kordjak). Obydwie wskazują na tabu ciągle obecne w polskiej historii sztuki.
Wystawa Ślesińskiej skonstruowana została niezwykle precyzyjnie, z dbałością o szczegół merytoryczny i scenograficzny (autorką aranżacji jest Małgorzata Szczęśniak), z naciskiem na pustkę, na milczenie - czyli w duchu tego, jak (nie)obecna czy może nawet źle! obecna jest bohaterka całego zdarzenia w dzisiejszej i niedawnej historii sztuki. Co więcej, jakby wbrew poprawności politycznej, ale po to żeby właśnie wsadzić kij w mrowisko, Toniak świadomie idąc z prądem pomówień i oskarżeń padających pod adresem zmarłej w zapomnieniu Ślesińskiej, proponuje nam czytanie jej dzieła życia z perspektywy male gaze: artystki właściwie nie ma na tej wystawie, są tylko jej odbicia. Ta propozycja jest kuratorskim sukcesem zapewne nie tylko tego roku! Bardzo odważna, rewizjonistyczna. Szkoda tylko, że ani wystawa, ani towarzyszący jej katalog (śmiało zarysowana i konsekwentna propozycja czytania sztuki postodwilżowej!) czy zorganizowana w ramach wystawy konferencja nie zostały dotychczas skomentowane w mediach tym samym co one językiem. Widać tu dokładnie jak brak krytyce narzędzi, by zmierzyć się z niesztampowym czytaniem, jak łatwo wpadamy w koleiny wytartych frazesów.
Druga z wymienionych wystaw - retrospektywa Andrzeja Wróblewskiego, choć nie jest tak odważna, zaskakuje śmiałością w swoich demaskatorskich rozczytaniach ideologicznych czy lepiej ideowych inspiracji artysty. Chociaż prace socrealistyczne oddzielono od reszty czerwoną ścianą, to jednak była ona przezroczysta! Wydaje nam się, że wystawa ta była nieśmiałą próbą przedyskutowania panującej nieprzerwanie w polskiej sztuce od 60 lat (zdiagnozowanej przez Andrzeja Turowskiego) ideozy! Bardzo ciekawa i ważna, tu także, jest publikacja towarzysząca wystawie. Co prawda nie znajdziemy w niej nowego ujęcia twórczości Wróblewskiego, jakiejś zaskakującej reinterpretacji, przedstawienia znaczenia artysty dla sztuki współczesnej, chociażby dla członków grupy Ładnie, ale zrekompensować to może obszerny, szczegółowy katalog.
W tej kategorii warto wymienić także zupełnie niesłusznie niezauważoną, zorganizowaną w podziemiach Bunkra Sztuki w Krakowie, wystawę Marii Pinińskiej Bereś, (kuratorki: Monika Kozień i Beata Seweryn) - artystki jakże mało i sztampowo obecnej w historii sztuki. Kuratorki, ukazując tworzone od lat 70. performance'y, zwróciły uwagę przede wszystkim na zagadnienie dokumentacji i dokumentu w sztuce efemerycznej (wystawa w ramach Dekady Fotografii). Być może ich pomysł uznano za niedostatecznie nowatorski, niemniej jednak włożyły mnóstwo pracy w dotarcie do, renowację i rekonstrukcję (była nawet wizja lokalna) dorobku Pinińskiej. O wystawie nie pisano, nie mówiono... Czy to kolejny dowód na to, że brak krytyce narzędzi? A może wiedzy? Albo powstają potakujące eposy, albo szukające sensacji kawałki, albo krytykanckie prztyczki, niestety często chybione merytorycznie. Brakuje nam nie tylko sporu - co postuluje Krytykant, brakuje nam przede wszystkim rzetelnej i pogłębionej krytyki towarzyszącej. I to jest też niestety zarzut do krakowskiej realizacji. Chociaż wystawie towarzyszyła świetnie skonstruowana dokumentacja w formie CD, kuratorki nie zadbały należycie o wyeksponowanie swoich racji w formie mini-rozprawy. A to wydaje nam się co najmniej tak ważne, jak sprawna wizualizacja prezentowanych tez artysty.
W kategorii przedsięwzięć sygnowanych solowo, niewątpliwie palma pierwszeństwa należy się Joannie Rajkowskiej!!! Jej Dotleniacz bezsprzecznie przejdzie do historii sztuki i tezy tej udowadniać chyba nie potrzebujemy!
Pozostając w duchu wskrzeszania duchów, chcieliśmy wyrazić swój szczery zachwyt nagłym rozkwitem polskiego rynku wydawniczego, oczywiście w polu sztuk wizualnych. Pojawiła się długo obiecywana i wyczekiwana Kurtyzana i pisklęta Krzysztofa Niemczyka, połączona z obszerną dokumentacją jego innych działań. Teraz czekamy na monografię. O innych pozycjach pewnego krakowskiego wydawnictwa pisać nie będziemy, gdyż to zbyt nasze podwórko. Natomiast chcemy zauważyć, że konkurencja nie śpi i kilka tomów zasługuje na przypomnienie. Przede wszystkim monumentalne tomiszcze zaproponowane przez CSW Zamek Ujazdowski - Nowe Zjawiska. Choć niekoniecznie się z postawionymi tam tezami zgadzamy, doceniamy nakład pracy no i sam wygląd tej książki!!! Warto zwrócić także uwagę na Sasnalowy reader wydany przez "Krytykę Polityczną" - wprawdzie większość tekstów już znana, a te nieznane podążają często zbyt oczywistymi tropami, to KP udało się wreszcie odwrócić uwagę od rynkowych sukcesów artysty, a wskazać potencjał jego twórczości. Co niestety nie udało się wystawie retrospektywnej w Zachęcie. Ale o tym, co nam nie przypadło do gustu, pisać nie zamierzamy.
Na pewno niewątpliwym wydarzeniem roku, była publikacja tomu Drżące ciała Artura Żmijewskiego i debata toczona z tej okazji o powinnościach sztuki! Jest to też świetny przykład tego, jak można subiektywizować historię sztuki najnowszej. Czekamy teraz na kolejne propozycje i wizje, bo ta Żmijewskiego, choć cenna, niekoniecznie musi być jedyną.
Cieszy pączkująca w Polsce refleksja metakuratorska i krytyczno-instytucjonalna. W tym roku ukazały się chociażby The Mousetrap Book. On dealing with Art. Institutions in Contemporary Curatorial Practice (red. Aneta Szyłak i Andrzej Szczerski, wyd. IS Wyspa i Revolver); Oskar Hansen's Museum of Modern Art (projekt Yane Calovski & Hristiny Ivanosky zrealizowany w bytomskiej Kronice); Muzem jako świetlany przedmiot pożądania (katalog wystawy kuratorowanej przez Jarosława Lubiaka w Muzeum Sztuki w Łodzi). A najbardziej cieszy spór wokół definicji politycznego ujawniony poprzez wydania i zawłaszczenia myśli Ranciere'owskiej. Szczegółów kuluarowych zdradzać nie będziemy, natomiast liczymy, że kolejne idee adaptowane na rodzime podwórko sztuk wywołają co najmniej taki ferment!
Na koniec chcemy zwrócić tylko uwagę na niemniej ważne kwestie instytucjonalne, które zdominowały dyskusje środowiska w 2007 roku. Joanna Mytkowska została dyrektorką Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, a Joanna Zielińska wygrała konkurs na kuratora i autora koncepcji ideowej CSW w Toruniu. Pierwsza z nominacji nie dziwi i nie zaskakuje. Pozostaje nam tylko trzymać kciuki za otwartość i konsekwencję postawy dyrektorskiej, co może doprowadzi wreszcie do stworzenia (absolutni nie jednego!, za monopolem na historyczno-sztuczne wizje nie jesteśmy) sprawnego ośrodka muzealniczego w Polsce. Druga - tym razem wygrana - zaskoczyła, bo Joanna Zielińska dotychczas definiowała pejzaż kuratorski Krakowa i jej decyzja na pewno wiąże się ze stratą dla tego miasta. Ale gorąco kibicujemy! Liczymy na to, że kierowana przez nią instytucja stanie się kolejnym ważnym ośrodkiem kultury, a może nawet rozrzedzi nieco zagęszczoną atmosferę wokół Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, a także wpłynie na poziom nieco zbyt okrzepłych polskich instytucji.
Tym, co zasmuciło nas najbardziej w 2007 roku to decyzja Sebastiana Cichockiego o rychłym odejściu z bytomskiej Kroniki (nie trzeba tu wspominać, że jednego z nielicznych konsekwentnie prowadzonych ośrodków wymiany intelektualnej w Polsce) i rozstanie Moniki Weychert-Waluszko (tu z kolei mamy nadzieję, ze nie trzeba nikogo uświadamiać jak heroiczną wręcz pracę u podstaw wykonywała kuratorka) z prowadzonym dotychczas przez nią toruńskim klubem NRD (wprawdzie Galeria DLA... ma stać się bytem wizytującym, ale...). Czyżby te dwie decyzje świadczyły o centralizacji polskiego świata sztuki, niemożności działania z perspektywy "mysiej dziury", nieudolności zarządzania i finansowania instytucji działających w oparciu o administrację lokalną? Smutne... Na szczęście jak grzyby po deszczu wyrastają kolejni entuzjaści, np. krakowski Artpol - ciało artystyczno-kuratorskie, które zaproponowało najbardziej radykalną strategię kuratorską tego roku i przeniosło trwającą pół roku wystawę Huberta Czerepoka z Galerii Potocka kilka ulic dalej! A nasze małe radości, którymi chcemy się tu, być może nieskromnie, z czytelnikami podzielić, to nagrody dla nominowanych przez nas artystów: Wojtka Doroszuka, Moniki Szwed i Zorki Wollny w ramach wrocławskiego konkursu im. E. Gepperta; stworzony w ramach Korporacji Ha!art słownik Tekstylia Bis i możliwość pracy i współpracy przy projekcie Romka Dziadkiewicza Imhibition. Za te doświadczenia chcieliśmy korzystając z łamów życzliwego nam "Obiegu" serdecznie wam podziękować!
W 2007 zdarzyła się wystawa, która ma wartość odnawiania znaczeń i zmieniania naszej świadomości. Mam na myśli oczywiście pokaz Wilhelma Sasnala w Warszawskiej Zachęcie.
Chcąc, nie chcąc, wieszając obrazy w Sali Matejkowskiej warszawskiej Zachęty, na ścianie przeznaczonej dla "Bitwy pod Grunwaldem", Sasnal podjął dialog z tradycją polskiego patriotyzmu. W miejscu, w którym miała być głoszona potęga polskiego oręża i narodu, Sasnal zawiesił obrazy inspirowane "Mausem" Spiegelmana i "Shoah" Lanzmana. Trudno to wyzwanie pominąć i trudno uchylić się od namysłu nad taką decyzją.
Co więcej prace Sasnala to także przede wszystkim znakomite, malarstwo, o nieprzewidywalnej sile rażenia i jak się zdaje niekończącej inwencji i rewelatorskiej mocy. Trudno uchwycić drogę inspiracji tych obrazów, a także ich ostateczny kształt. I tak powinno być, bo malarstwo musi pozostać domeną niezgłębialnej intuicji i tajemnicy. Sztuka Sasnala zdaje się w całości owej tajemnicy bronić i co więcej, kontynuować jej tradycję.
To była wystawa niezmiernie potrzebna i bardzo oczekiwana, dobrze więc że jeszcze długo powisi w salach Zachęty.
Innym, nie mniej ważkim intelektualnie zamierzeniem okazało się "Betonowe dziedzictwo" w warszawskim CSW. Kultura polskich blokowisk objawia swą wielką siłę i inspiracyjny potencjał, coś co powstaje, żartobliwie ujmując, w spotkaniu inżyniera Karwowskiego i poety Białoszewskiego. Z wielką niecierpliwością oczekuję na katalog, który może stać się dodatkową okazją, by do wystawy powrócić, a co więcej, by pozostał po niej trwały ślad.
*
Kontakt z dokonaniami sztuki światowej na najwyższym poziomie dała wystawa Bila Violi w Zachęcie. To wystawa, która przywraca wiarę w emocjonalną siłę sprawczą sztuki, która wzrusza, porusza i oczyszcza.
*
Na uwagę zasługuje na pewno wystawa ze świetnie działającej Galerii Arsenał w Białymstoku. "Depresja", to ważna i ciekawa propozycja z niezwykle interesującego pogranicza psychologii, medycyny i sztuki. Psychosomatyczny splot zawsze dla sztuki był ważny i inspirujący. W tym przypadku czekamy także na katalog, który pozwoli na dłużej zachować w pamięci to wydarzenie.
*
Mijający rok, to także dwie wielkie okrągłe rocznice: 100 lecie śmierci Wyspiańskiego i 50 Wróblewskiego. Warszawska wystawa Wróblewskiego w Muzeum Narodowym, próbująca wpisać jego sztukę w szerszy światowy kontekst, była ciekawie pomyślana, ale nie najlepiej zrealizowana.
Natomiast kwestia wielkiej rocznicy Wyspiańskiego, to sprawa poważniejszego kalibru. Wystawa w warszawskim Muzeum Narodowym, starannie przygotowana, miała nieco studyjny charakter, ale zaowocowała pełnym katalogiem warszawskich zbiorów. Z kolei wystawa "Widok z okna pracowni artysty na Kopiec Kościuszki" w krakowskim Muzeum Mangha, skupiała się na kwestii inspiracji sztuką japońską. Starannie przygotowana i pięknie zrealizowana, przyniosła również katalog, co warto podkreślić, bo jak widać nie jest to zawsze sprawa oczywista.
W tym kontekście jeszcze dziwaczniej wypada realizacja z Krakowskiego Muzeum Narodowego, "Stanisława Wyspiańskiego teatr ogromny". Jakby wbrew tytułowi, wystawa mająca na celu wydobycie i podkreślenie wizjonerskiej siły Wypiańskiego, stała się tej wizyjności parodią. Ilość nieporozumień, niekonsekwencji towarzyszących temu projektowi idzie o lepsze z realizacyjną tandetą i wystawienniczym kiczem. Na pewno nie tak miałby wglądać teatr ogromny Wyspiańskiego. I tak, w roku rocznicy nie zrealizowano wielkiej wystawy Wyspiańskiego, której dodajmy, artysta jeszcze nie miał.
Nie lubię podsumowań, bo są wybiórcze, subiektywne, dyktowane preferencjami danego krytyka, pisane z własnego podwórka (co raczej jest nie do uniknięcia), niekiedy kierowane przypadkiem (bo przecież nie sposób zobaczyć wszystkiego). Ponadto podsumowania sprawiają wrażenie zamknięcia czegoś, tymczasem sytuacja w sztuce współczesnej jest zawsze sytuacją otwartą.
Tym niemniej postaram się napisać o tym, co w 2007 roku najbardziej mnie zafascynowało i zainteresowało, a co zirytowało i rozczarowało.
Z imprez międzynarodowych, hitem były dla mnie Documenta XII w Kassel - ze względu na odejście od sztampy wystawienniczej i zaproponowanie nowego spojrzenia na sztukę. Te Documenta osadzały współczesne prace w tradycji historii sztuki, pokazały, w jaki sposób aktualna twórczość odwołuje się do dawnej ikonografii, jak żongluje dawnymi formami wyrazowymi. Nacisk położony był na międzyobrazowość, intertekstualność, ale zarazem ta wystawa bardzo mocno akcentowała aktualne problemy społeczno-polityczne. Najciekawsze było dla mnie właśnie to, że sztuka mówiąca o Innych, sztuka feministyczna, postkolonialna czy queerowa nie była tu traktowana jako coś, co jest na zewnątrz głównego nurtu sztuki współczesnej, co jest jego antytezą, albo alternatywą wobec niego, ale wręcz odwrotnie - jako sztuka, która jest głęboko zakorzeniona w tradycji historii sztuki, podejmuje z nią krytyczny dialog, a przede wszystkim znajduje się w obrębie głównych nurtów i współtworzy znaczenia sztuki współczesnej.
Zarazem jednak te Documenta przyniosły mi jedno z największych rozczarowań, jakim był film "Oni" Artura Żmijewskiego. Film wydaje się realizować (podobnie jak "Polak w szafie") tezy manifestu Żmijewskiego ogłoszonego w "Krytyce Politycznej". Dla mnie ten film jest zbyt schematyczny. Zamiarem artysty było między innymi ukazanie potrzeby wzajemnej konfrontacji, doprowadzenie do sytuacji, kiedy zantagonizowane grupy (lewica, młodzi polscy Żydzi, Młodzież Wszechpolska, "Moherowe Berety") zaczynają wzajemnie rozmawiać. Jednak film pozostawił przede wszystkim wrażenie niemożności zmiany sytuacji (a więc znalezienia możliwości wzajemnego dialogu i porozumienia). Niczego nowego nie powiedział mi język wizualny użyty w tym filmie - język haseł i symboli używanych na manifestacjach czy szerzej - w sferze społeczno-politycznej. Ideologiczne wojny, zamazywanie jednych haseł i wpisywanie w ich miejsce drugich, podobnie jak zamalowywanie jednych symboli drugimi ma wciąż miejsce w naszej rzeczywistości i zdążyło się już mocno opatrzyć, wątpię więc, żeby mogło nas w jakikolwiek sposób poruszyć. Zawodzi tym samym sztuka mająca, według Żmijewskiego, możliwość generowania skutku, sztuka uproszczona, pozbawiona wieloznaczności, przycięta do ideologicznych założeń. Artysta z gaśnicą wydał mi się tu jedynie figurą tragikomiczną.
Sama jestem rozpoznawana jako zwolenniczka sztuki Żmijewskiego (Dorota Jarecka w "Kresach" napisała nawet, że doprowadziłam do sytuacji, że krytycy wypowiadający się negatywnie o pracach tego artysty, zostają zrównywani ze zwolennikami Rydzyka!). Tymczasem, mam dużo wątpliwości, co do ostatnich prac Żmijewskiego oraz jego wypowiedzi spod znaku "Krytyki Politycznej". Mój niepokój wzbudził również wspomniany już Manifest, gdyż do końca nie wiem, co było jego celem. Czy chodziło artyście o bardziej sprawiedliwy porządek społeczny, o poprawę bytu poszczególnych jednostek, o tolerancję? Czy też była to jedna z wielu gier o władzę? Zabrakło mi pogłębionych rozważań na temat, czy sztuka może inaczej oddziaływać na sferę społeczną, aniżeli pobudzając do dyskusji, kierując na poszczególne problemy, ukazując to, co pozornie niewidoczne. I, jeśliby miałaby działać inaczej, to w jaki sposób? Dlatego też nie przekonuje mnie propozycja "stosowanych sztuk społecznych". Dużo bardziej inspirująca wydała mi się wypowiedź Artura Żmijewskiego o Rancierze (z eseju artysty otwierającego zbiór tekstów filozofa). Za bardzo ważną uważam też lekcję Ranciere'a, że polityczna wywrotowość w przypadku sztuki nie oznacza opowiadania politycznych treści, ale jest swego rodzaju wychodzeniem z ramy, zrywaniem konwencji, utratą struktury, dotykaniem tego, co niesamowite
Zastanawia mnie też ambiwalentna rola "Krytyki Politycznej" w kształtowaniu obrazu sztuki współczesnej w Polsce. Z jednej strony jest to rola chwalebna. "Krytyka" wydała kilka ważnych publikacji, między innymi "Drżące ciała" - wywiady Żmijewskiego z artystami, zbiór tekstów Ranciere'a (nota bene krótko po tym ukazał się drugi zbiór tekstów Ranciere'a wydany przez Ha!art, jakby z lepszymi tłumaczeniami), przewodnik dotyczący sztuki Sasnala. To, co jednak wydaje się niepokojące to dopisywanie do tego wszystkiego wywrotowych, lewicowych idei, a te, jak mi się wydaje, "Krytyka Polityczna" zatraciła. Ukoronowaniem tego jest właśnie Przewodnik o Sasnalu - książka niewątpliwie potrzebna, ale przede wszystkim niepotrzebnie dopisująca sztuce Sasnala wywrotowe treści, a zarazem doskonale wpasowująca się w czas i zapotrzebowanie rynkowe. Tematyka obrazów Sasnala to trochę za mało by mówić o lewicowości. Ostatnio zresztą modnie jest zajmować się polityką, modnie zajmować się rozliczeniami z historią, mówić o nieprzepracowanej traumie Zagłady. Prowokacyjnie można wręcz powiedzieć, że Holocaust jest trendy. Ale w żaden sposób nie wpływa to na zmianę sytuacji społeczno-politycznej! Obrazy Sasnala (które, jak wciąż podkreślają informatorzy osiągają zawrotne ceny, które znaleźć można na aukcjach - od tych najbardziej profesjonalnych po aukcje Allegro) i tak trafiają do bogaczy o wyrafinowanym guście. Nieco przypomina mi to sytuację, z której pokpiwał Andy Warhol, mówiąc, że ludzie zamawiali sobie jego krzesła elektryczne w takich kolorach, aby pasowały do ich sypialni. Nie twierdzę, że sztuka Sasnala jest zła, wręcz odwrotnie, uważam, że jest on znakomitym malarzem, (świetne są również jego filmy pokazywane na wystawie "Lata walki" w Zachęcie), ale pytam, gdzie w tym wszystkim jest ta wywrotowość i lewicowość, tak bardzo podkreślana przez autorów Przewodnika? Mógłby na przykład Sasnal wraz z zespołem "Krytyki Politycznej" zorganizować warsztaty artystyczne dla bezrobotnych w Nowej Hucie, mogliby zorganizować zespoły kształcenia artystycznego dla dzieci z ubogich rodzin, można by stworzyć ludowe uniwersytety kształcące podstaw społeczeństwa obywatelskiego, prezentujące teorie z zakresu nowej humanistyki, a wreszcie uczące krytycznego obcowania ze sztuką, itp., itd. Tymczasem wszystko, w ramach ostatnich działań "Krytyki Politycznej" bardzo ładnie wpisuje się w rynkowe mechanizmy promocji i pomnażania zysków (wydawanie modnych książek, wpisywanie się w zapotrzebowanie rynkowe, promocje, itp., itd.).
Tę tendencję łączę z pewnym neokonserwatywnym zwrotem, który ostatnio można obserwować na polskiej scenie artystycznej. To swego rodzaju backlash, rozmiękczanie wywrotowych treści, komercjalizacja idei (sama komercjalizacja nie jest zła, ale wydaje się dziwna, gdy zaczyna ona dotyczyć idei anty-komercyjnych). To silna dominacja rynku, neoliberalizmu, presja kariery i sukcesu (niekiedy za każdą cenę), przy jednoczesnym przebieraniu się w modne szmatki ideowości czy bycia wywrotowym, "offowym", nowatorskim, itp. To również niechęć do poddania krytyce "miejsca, z którego się mówi", a zarazem powrót swoistego podejścia "uniwersalnego". Dla mnie przykładem tego neokonserwatyzmu jest blog Kuby Banasiaka oraz inne jego teksty i wypowiedzi.
Wracając do Sasnala, w jakimś sensie rok 2007 był rokiem Sasnala. Sasnal jest wszędzie. Sasnal na Allegro i w "Krytyce Politycznej", Sasnal u blogerów piszących z wypiekami na twarzy o cenach jego obrazów i wśród ludzi roku 2007 "Polityki", Sasnal w Zachęcie na wystawie o szumnej nazwie "Lata walki", Sasnal trendy i Sasnal polityczny, Sasnal na święta i niepogodę... I niewątpliwie tworzący świetne obrazy. Zastanawia mnie tylko, na ile on sam dał się wpuścić w ten kanały politycznego zaangażowania (dla mnie jego sztuka, choć znakomita, w pewnym sensie odpowiada tym neokonserwatywnym tendencjom), a na ile gra im wszystkim na nosie. Mam nadzieję, że to drugie.
Ale nie samym Sasnalem żyliśmy w 2007 roku. Jeśli chodzi o wzloty, była nim niewątpliwie praca Moniki Sosnowskiej na Biennale w Wenecji (mimo, że całe Biennale było raczej nudne i rozczarowujące, z nielicznymi wyjątkami, jakimi były np. prace Tracey Emin).
Sosnowska w swojej pracy podjęła znakomitą grę z przestrzenią i naszą jej percepcją. "Pochyła" konstrukcja wprowadzała w stan niepewności, powodując, że niemal traciło się w niej równowagę. Pracę można było odczytywać na wielu płaszczyznach - m.in. analitycznej i metaforycznej. W tym ostatnim ujęciu, wydawała się być metaforą naszej polskiej skrzywionej rzeczywistości, braku równowagi, ciasnoty, opresji (ta konstrukcja była również swoistą klatką). Tego, że w tej rzeczywistości wszystko zdawało się coraz bardziej krzywe, tracące logikę i jasność. Jakby grunt usuwał się spod nóg, co dosłownie działo się w tej pracy. Jednakże duży minus dla opiekunów polskiego pawilonu za tak kuriozalne wydarzenia, jak parę razy zamknięte drzwi pawilonu w czasie normalnych godzin zwiedzania Biennale oraz brak podstawowych materiałów informacyjnych (to skandal, z którego nikt nie raczył się nawet wytłumaczyć!).
Następne sukcesy z polskiego podwórka: To znakomita wystawa Katarzyny Kozyry "W sztuce marzenia stają się rzeczywistością", w Polsce pokazywana jedynie w Galerii BWA Awangarda (luty/marzec). Tymczasem, żeby mówić o tym ostatnim cyklu filmów Kozyry, trzeba właśnie zobaczyć je wszystkie razem. Była to wystawa potwierdzająca geniusz artystki, jej konsekwencję artystyczną i poczucie humoru. Filmy z tego cyklu ukazują wielopoziomowe gry artystki z rolami. Odwołując się do estetyki campu, Kozyra pyta o (niepełną, mozaikową) tożsamość oraz o rolę fantazji w procesie kształtowania się naszej osobowości. Jest to również sztuka autotematyczna, sztuka o sztuce, teatr w teatrze. Te wszystkie filmy tworzyły opowieść o wciąż niedoskonałej artystce, ale zarazem o artystce, która może grać wszystkie role (na tym polega istota kobiecej Maskarady), wchodzić w skórę innych. Jest to zarazem opowieść, która zmusza nas do zastanowienia się, czym dla nas jest sztuka i czego od niej oczekujemy. Sukcesem jest również towarzysząca wystawie publikacja. Wielopoziomową grę ze zwierciadłami kultury popularnej podjęła też Bogna Burska w swoich najnowszych filmach pokazywanych na wystawie w Bunkrze Sztuki ("Zabawa z przemieszczającymi się zwierciadłami", listopad 2007 - styczeń 2008), a także częściowo w Galerii ON w Poznaniu ("Kawałek Jadelitu", listopad). Sukcesem była również fantastyczna wystawa Izabelli Gustowskiej "Life is a Story" w poznańskim Muzeum Narodowym (marzec/kwiecień). Sztuka tejże artystki ukazała się dla mnie jako cyborgiczna, a zarazem prywatna, a wręcz intymna narracja o życiu (zaryzykowałam nawet mówienie o niej w kontekście cyberfeminizmu). Ważna jest też wystawa niemalże całkowicie zapomnianej polskiej rzeźbiarki Aliny Ślesińskiej w warszawskiej Zachęcie (grudzień 2007 - luty 2008).
Wychodzi mi na to, że rok 2007 w sztuce był również rokiem kobiet (Documenta XII były w pewnym sensie wystawą wielkich mistrzyń).
Wzlotem był też "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej na Placu Grzybowskim, wnoszący na teren dawnego getta warszawskiego nie tylko magiczny, niecodzienny nastrój, ale również przywracający niejako historyczną pamięć miejsca.
W ogóle rok 2007 był rokiem historii w sztuce, czy raczej rokiem sztuki o historii (mam déja vu, bo chyba to samo pisałam rok temu!). To wspomniane już wystawa Sasnala i "Dotleniacz" Rajkowskiej. To świetna "Wartopia" Aleksandry Polisiewicz (grudzień 2006/luty 2007 w warszawskiej Galerii LeGuern). To bardzo ciekawy międzynarodowy projekt "Tektonika historii" - w Polsce prezentowany w Instytucie Sztuki Wyspa w Gdańsku (marzec/kwiecień) oraz ważna ekspozycja "Gustav Metzger Prace 1995-2007" (Zachęta, marzec-kwiecień). To także odwołujący się do dokonania symbolicznego pochówku projekt Karoliny Freino "Murki i piaskownice" zrealizowany w Szczecinie (Miejsce Sztuki Officyna, czerwiec/lipiec) oraz duża wystawa "Pamięć tej chwili z odległości lat, które miną" w dawnej Fabryce Schindlera w Krakowie w ramach Festiwalu Żydowskiego (czerwiec-lipiec). To również bardzo interesujące seminarium o sztuce i historii Zbigniewa Libery w Instytucie Historii UAM w Poznaniu zorganizowane przez Ewę Domańską (pażdziernik). I na koniec przekuwająca nadmuchany balon wystawa "Lustracja" w poznańskiej Galerii Piekary (listopad).
Mam też wrażenie, że duże znaczenie w tym roku odegrał problem międzyobrazowości, intertekstualności, migracji form (wspomniane już Documenta, a na polskim podwórku wystawa "Antyfotografie" w poznańskim Arsenale w ramach Biennale Fotografii, maj).
Jeśli chodzi o sukcesy, to, last but not least, należy wskazać na znakomicie przygotowany leksykon "Nowe zjawiska w sztuce polskiej" (CSW, red. G. Borkowski, M. Branicka, A. Mazur).
Jeśli zaś miałabym wskazać na swoje rozbudzone nadzieje, są to określeni artyści - Maurycy Gomulicki, Tomek Kozak, Ola Ska, Kubiak/Krawczyk, Marta Deskur. To również nowy projekt Libery i Foksa. Nie chcę jednak zdradzać w tej materii swoich motywacji. Czekam też z niecierpliwością na otwarcie CSW w Toruniu.
Porażki to przede wszystkim projekt smutnego Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz zamieszanie wokół niego. To także ocenzurowanie wystawy Petera Fussa "Jesus Christ King of Poland" w Koszalinie (koniec stycznia).
Ale generalnie w roku 2007 dużo się działo, dużo dobrego. Dla mnie osobiście rok 2007 był rokiem zmian na lepsze. Oby rok 2008 był jeszcze lepszy i jeszcze ciekawszy!
Najważniejszym zjawiskiem minionego roku było wyraźnie zwiększone zaangażowanie odbiorców w sztukę współczesną w Polsce i pojawienie się poważnej dyskusji wokół niej u schyłku rządów PiSu. Okazało się, że istnieje publiczność, która stawia pytania i ma wysokie wymagania. Istnienie tej publiczności w Polsce zawsze było formułowane w trybie warunkowym albo wręcz w nie wątpiono, tymczasem ona po prostu jest! Poruszenie wyczuwało się w podniesionej temperaturze sporów wokół tworzącego się Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie: przez wiele tygodni głos zabierali odbiorcy i krytycy, artyści i kuratorzy, architekci i politycy, którzy ostatecznie stanęli na wysokości zadania pokazując zielone światło dla zwycięskiego projektu. Ścierające się racje konfrontowano publicznie, w gazetach, na forach internetowych i w czasie publicznych spotkań, co skutecznie uniemożliwiło utrupienie sprawy Muzeum za zamkniętymi drzwiami, w wąskim gronie.
Nadzieje i zadania na rok przyszły to: pomyślne zakończenie negocjacji kontraktu pomiędzy zespołem negocjatorów powołanym przez miasto a architektem Christianem Kerezem, utrzymanie priorytetowej pozycji Muzeum pośród projektów Ministerstwa Kultury, dobra współpraca pomiędzy władzami Warszawy i Ministerstwem, zapewnienie właściwych środków na działalność Muzeum (bieżący program, skierowany do przyszłej publiczności Muzeum i do osób oraz instytucji wspierających, oraz oczywiście budżet na zakupy do kolekcji) - no i rozpoczęcie budowy.
Polityka artystyczna
Rosnące zainteresowanie sztuką częściowo bierze się z aktywności artystów, kuratorów, instytucji sztuki i wydawnictw w różnych miastach w Polsce, organizujących coraz ciekawsze wystawy i wydających publikacje na bardzo dobrym poziomie (w ostatnich latach np. "Imhibition" — książka i projekt Romana Dziadkiewicza i Ewy Małgorzaty Tatar w krakowskim Muzeum Narodowym, wystawa "Porządki urojone" w Muzeum Sztuki w Łodzi, program Audytorium CSW w Warszawie, wydanie książki Krzysztofa Niemczyka "Kurtyzana i pisklęta" przez Ha!art, kolejne numery i projekty "Piktogramu" i wiele innych wydarzeń) i od kilkunastu lat pracujących z myślą o nowej publiczności, ale też stąd, że w dyskusję zaangażowało się jakiś czas temu środowisko "Krytyki Politycznej", proponując nowe, nieco przesterowane parametry debaty. Współpracę z "Krytyką" podjął Artur Żmijewski - jego "Powtórzenie" spotkało się nieco wcześniej z niesamowitym społecznym odzewem, wobec którego "Krytyka" nie mogła pozostać obojętna. "Krytyka" wydała też antologię tekstów o Wilhelmie Sasnalu przy okazji pierwszej dużej wystawy tego artysty w Polsce, przechwytując w ten sposób sporą część zradykalizowanej młodzieży (i osób troszkę starszych). Ale na serio: dotąd nie mówiło się o sztuce w Polsce w odniesieniu do psychoanalizy lacanowskiej (choćby i filtrowanej przez filozofów i krytyków), nie zderzano sztuki z problematyką społeczną przy użyciu narzędzi współczesnej socjologii, nie angażowano artystów w dyskusję o odpowiedzialności Polaków za postawę części polskiego społeczeństwa wobec Holocaustu, nie szukanio powinowactw pomiędzy współczesną produkcją a praktykami neokonceptualnymi, czy anarchizującymi postawami ekscentrycznych jednostek czasów PRL-u. Dotychczasowa anegdotyczna i koniunkturalna "alternatywność" części młodych artystów (datująca się jeszcze z czasów, kiedy za alternatywne uważano pismo "Machina") i promujących je środowisk ustępuje miejsca dojrzałości i odpowiedzialności za polityczne wybory. Rodzi się coś w rodzaju nowej niepoprawności politycznej w sztuce. W swoistej sytuacji, kiedy sztuka w Polsce nie jest jeszcze najbardziej cenionym towarem rynkowym (prawdopodobnie będzie nim wkrótce, wraz z szybko postępującą profesjonalizacją rynku galeryjnego i aukcyjnego), staje się ona wyjątkowo atrakcyjnym towarem dla polityki.
Instytut na dachu
Wydarzeniem było, odnotowane też poza Polską, otwarcie Instytutu Awangardy w Warszawie. Pawilon, zbudowany na dachu bloku dzięki wysiłkom rodziny artysty i Fundacji Galerii Foksal, przylegający do studia zmarłego w 2004 r. Edwarda Krasińskiego, jest nowym miejscem sztuki w Warszawie, i pierwszym zbudowanym od zera. Inaugurująca działalność Instytutu międzynarodowa konferencja "Awangarda w bloku", poświęcona w zasadzie Krasińskiemu i Henrykowi Stażewskiemu, kończyła się euforycznym przewartościowaniem sporej części historii polskiej sztuki najnowszej oraz postawieniem szeregu ważnych pytań o miejsce artysty wobec rzeczywistości pozaartystycznej. Przy pełnym pasji i wiedzy zaangażowaniu najmłodszego pokolenia polskich badaczy, którzy umiejętnie korzystając z zaawansowanych narzędzi swojej dyscypliny nadawali ton konferencji, nowa historia sztuki nowoczesnej w Polsce jest kwestią najbliższych lat.
Desery
Polską sensacją zagraniczną jest trwająca jeszcze niewielka wystawa prac Aliny Szapocznikow w nowojorskiej galerii Broadway 1602, zorganizowana we współpracy z Polish Cultural Institute w Nowym Jorku. Na wystawie pokazano "Fotorzeźby" (1973), wybór rysunków (w tym stosunkowo mało znane rysunkowe autoportrety artystki z okresu jej choroby - ten z blizną po mastektomii jest jednym z najbardziej zapadających w pamięć) i kilka niewielkich rzeźb (w tym "Desery"). Wystawę entuzjastycznie zrecenzował New York Times i na tej recenzji sukces pierwszej amerykańskiej wystawy Szapocznikow z pewnością się nie kończy - najważniejsze muzea światowe kupiły bądź kupują prace artystki do swoich kolekcji, w przygotowaniu jest nowa monografia Szapocznikow - pierwsza poza Polską. Polskie media tradycyjnie przemilczały samą wystawę, oraz sprawę dalszego losu artystycznej spuścizny Aliny Szapocznikow. Dla polskich muzeów - w tym tego, które się właśnie tworzy - będzie to kwestia priorytetowa, podobnie jak sprawa pozyskania na nowo prac innych wybitnych polskich artystów XX w. w warunkach rynkowej konkurencji, w tym zagranicznej. Odkładanie trudnych pytań na później zaowocuje tylko zaległościami nie do odrobienia.
Przyszłość, która była
Drugim hitem międzynarodowym jest wydanie przez Magdę Ziółkowską, kuratorkę Van Abbemuseum w Eindhoven, a ostatnio współpracującą z Muzeum Sztuki w Łodzi, zbioru tekstów Jerzego Ludwińskiego w języku angielskim ("Notes from the future of art", Veenman Publishers, Rotterdam). Sensowne, solidnie zredagowane i bardzo na czasie.
Myślę, że najbardziej interesującym tekstem krytycznym z perspektywy ubiegłego roku (choć opublikowanym jeszcze w 2006) był esej Pawła Leszkowicza "Czy Twój umysł jest pełen dobroci". Paweł, idąc zresztą tropem Susan Sontag i jej książki "Regarding the Pain of Others", formułuje etyczne kryterium oceny współczesnej sztuki. Wskazuje przy tym na artystów, których prace nie spełniają tego kryterium - Artura Żmijewskiego ("80064") oraz Katrzynę Kozyry ("Łaźnia", "Łaźnia męska"). Nie chcę przytaczać całej argumentacji Leszkowicza - każdy może zapoznać się z tekstem w archiwum Obiegu.
Dlaczego uważam to za ważne? Jeśli oczekujemy od sztuki by była nie tylko intrygującą formą czy intelektualnym rebusem ale narzędziem zmiany rzeczywistości lub przynajmniej, by bezkompromisowo wskazywała na kluczowe problemy, w tym problemy etyczne, to kwestią jej wiarygodności jest również nie przekraczanie tej granicy, za którą artysta piętnując zło, staje się zarazem jego wspólnikiem. Rozpoczęcie takiej dyskusji nie jest łatwe, wymaga odwagi, tym większej, że artyści których trzeba ocenić należą do kluczowych figur polskiej sztuki współczesnej. Podjęcie tego tematu podkreśla też wciąż istotną rolę krytyki, zwłaszcza wobec coraz bardziej atrakcyjnej w naszym kraju pozycji kuratora.
No właśnie - żeby nie było tak słodko. Wydaje mi się, że kuratorzy w ostatnim czasie przysnęli. Niewątpliwie najbardziej sprawnie zrobioną wystawą, jaką widziałem, była ekspozycja kolekcji Grażyny Kulczyk w Starym Browarze w Poznaniu autorstwa wspomnianego już tutaj Pawła Leszkowicza. I tu pojawia się niestety pewien cień, który stawia pod znakiem zapytania podstawowe założenia przywołanego powyżej tekstu Pawła. Otóż Leszkowicz-krytyk przyglądając się pracy Katarzyny Kozyry "Łaźnia" z etycznego punktu widzenia określił ją jako "absolutny koszmar". Leszkowicz-kurator nie zawahał się jednak włączyć tej pracy do swojej wystawy. Artystkę, która dokonała zamachu na prywatność innych kobiet, może usprawiedliwiać - jak podkreśla Leszkowicz-krytyk - traumatyczne doświadczenie własnej choroby. Ale co może usprawiedliwiać decyzję kuratora, który jest całkowicie świadomy etycznych zastrzeżeń wobec tej pracy? Czy nie jest to podważenie zasadności stawiania etycznych wymagań wobec sztuki? Sama wystawa była zresztą precyzyjnie wyreżyserowanym spektaklem, gdzie prace w kolejnych pomieszczeniach zostały starannie dobrane i ciekawie zestawione, co nie było łatwe biorąc pod uwagę bardzo różnorodny materiał. Jednak fakt, że wystawa ta wybijała się na tle innych wynika nie z jej doniosłego przekazu, ile z tego, że w przypadkach innych, podobnych skalą wystaw, zabrakło podstawowych elementów kuratorskiego rzemiosła.
Tutaj dwa przykłady, dwie stracone szanse. "Asteizm" Kazimierza Piotrowskiego. Świetny pomysł na wystawę - pokazanie nurtu wyznaczającego tradycję dadaistyczną w polskiej sztuce powojennej. Bardzo ambitny projekt, który miała szanse zrewidować polską historię sztuki powojennej. Jednak z realizacją o wiele gorzej. Pierwsza - techniczna uwaga, z powodu olbrzymiego natłoku dzieł trudno było tą wystawę obejrzeć. Zestawione za blisko prace "przekrzykiwały się" i znosiły się wzajemnie. Po drugie - dobór prac był, oględnie mówiąc, dość niejasny. Na przykład nie dość wyeksponowano postać Włodzimierza Borowskiego, wg mnie kluczowej postaci dla tego rodzaju sztuki, a pojawił się na szwajcarski artysta Roman Signer (swoją drogą świetny artysta). Wystawa ta mogła stać się o niebo lepszą od poznańskiego pokazu, a nie była. Podobnie rzecz miała się z pokazem "Betonowe dziedzictwo" Stacha Szabłowskiego i Ewy Gorządek. Tu również interesujący temat, bardzo na czasie, atrakcyjny nie tylko dla wąskiego grona krytyków, kuratorów, artystów. Odniosłem jednak wrażenie, że kuratorzy zbytnio jednostronnie potraktowali temat. Trochę bez wyobraźni. Wystawa roiła się od bloków, mniejszych, większych, z włóczki, namalowanych i zdeformowanych. Nie wiem czy taki był zamiar, ale całość stała się równie monotonna, jak blokowiska o których mówiła.
Oczywiście był też prace, które wybijały się tym tle: m.in. Kuby Bąkowskiego oraz Jarosława Kozakiewicza.
Ten ostatni jest zresztą moim prywatnym odkryciem jeśli chodzi o mijający rok. Oczywiście znałem jego prace wcześniej, ale bliższe zainteresowanie jego twórczością "wymusił" na mnie ubiegłoroczny werdykt jury nagrody ARTeonu (skład: Waldemar Baraniewski, Sebastian Cichocki, Wojciech Müller, Piotr Sarzyński oraz autor tekstu bez prawa głosu). Nie będę streszczał tu moich poglądów na twórczość Kozakiewicza - można zapoznać się z nimi w tekście opublikowanym w 12 nr ARTeonu z ubiegłego roku. Artysta ten udowadnia, że nie tylko biologicznie młodzi artyści mają młodą wyobraźnię. Ukończony we wrześniu ubiegłego roku "Projekt mars" - olbrzymie ziemnie ucho z amfiteatrem w miejscowości Boxberg we wschodnich Niemczech jest - zgadzam się tu całkowicie z recenzentką Frieze Magazine, Cathryn Drake - najciekawszą realizacją rzeźbiarsko-architektoniczną roku 2007.
Jakoś trudno przyjąć mi rolę "wiedzącego", arbitralnie określającego, co w roku 2007 było najlepsze, kto odniósł sukces, a kto dołuje. Choć sam przecież lubię rankingi, to mam problem z pamięcią i rozdzieleniem emocjonalnego od rozumowego. Dlatego moje "podsumowanie" będzie raczej luźną impresją, próbą raczej a nie kategorycznym stwierdzeniem.
Praca Zofii Kulik, "tronująca" pośród obrazów Rembrandta w pałacu Wilhelmshöhe, była dla mnie przeżyciem bardzo silnym, choć jak się tak zastanowić, to stała się rzecz normalna. Zaprezentowano obiektywną wartość sztuki doskonałej. Więc moje emocje są tu trochę recepcją kompleksu, jaki wciąż się u mnie odzywa, gdy mówimy o polskiej sztuce w relacji do "zagranicznej". Także magii określenia "Kassel". Mimo wszystko, podobne, choć może nawet większe wzruszenie poczułem przy okazji zobaczenia w kontekście Documenta "Działań z Dobromierzem" KwieKulik. Historia w jakimś sensie okazała się sprawiedliwa. Co dobre, nie zginie. Rękopisy nie płoną.
Polski pawilon w Wenecji to również dobre doświadczenie, minimalistyczna a nacechowana emocjami praca Moniki Sosnowskiej nie ze względów patriotycznych zatrzymała mnie mocno.
Jakoś ten poprzedni rok wydaje być też czasem normowania roli sztuki w życiu społecznym. Jakby nawet dotychczasowi zdeklarowani wrogowie zaczęli doceniać jej potencjalną wartość. Może to tylko złudzenie, nie wiem. Może jest tak, że nasilenie bałwaństwa polityków powoduje, że nie mają czasu zajmować się marginaliami. Takim symbolicznym momentem pewnej zmiany był dla mnie wywiad-strumień udzielony Sławomirowi Sierakowskiemu przez Cezarego Michalskiego (Krytyka Polityczna 13/2007). Ów oczywiście nadal o sztuce nie wie nic, ale w końcu się do tego przyznaje. Naciskany przez pytającego rozbrajająco wyznaje - (o Kozyrze i Żmijewskim) "Za słabo ich być może wtedy znałem i nadal ich nie znam". Prawda, jaki postęp? I mówię to poważnie najzupełniej. Choć bez wiary w rozumne nawrócenie, w końcu jedynie tylko przekonał się, że nie tacy aż Wierchowieńscy, jak mu się, biedakowi, roiło. Żeby nie było nieporozumień, nie uwierzę, że politycy gremialnie docenią artystów, szczególnie tych zaangażowanych we współczesność; jeśli już, to tylko instrumentalnie, do pokazu manifestacyjnego liberalizmu, np. za granicą. Dobrze jednak, że dyskusja o sztuce wychodzi poza kręgi zainteresowanych, że Ha!Art i Krytyka Polityczna wydają ważne wydawnictwa ("Drżące ciała", "Sasnal", dwuksiąg o Krzysztofie Niemczyku, żeby wymienić najistotniejsze). Podobnie w wypadku Muzeum Sztuki Nowoczesnej - nagle okazało się sztuka tworzona dziś, ta znieważana i pogardzana przez ogół domena, jest ważna i godna refleksji. Ja wiem, że to wszystko początki, że jesteśmy na starcie, ale pierwszy krok, zamaszysty, już za nami. Co też nie zmienia faktu, że minął 5 rok procesu Doroty Nieznalskiej i hańba nam wszystkim, że tak spokojnie to znosimy!
Ważnym wydarzeniem była dla mnie również wystawa Izabelli Gustowskiej w poznańskim Muzeum Narodowym. Pokazująca jakość twórczości artystki, zarówno w formalnym jak ideowym sensie. Imponująca skalą i zaangażowaniem środków. Muzealna w dobrym tego słowa znaczeniu. Wielka pod każdym względem.
Wilhelm Sasnal - medialny sukces artysty, oparty o wysoką jakość tej twórczości, to kolejny powód do optymizmu. Powszechne docenienie zjawisk naprawdę ważnych, w powszechnym, medialnym dyskursie w Polsce zdarza się niezmiernie rzadko, zwłaszcza w wypadku sztuki. To, mam nadzieję, wyłom kończący złą tradycję pomijania istotnego, chwalenia złego. Mam przy tym też drobną satysfakcję, z własnych intuicji.
Prezentacja części zbiorów Grażyny Kulczyk pokazała coś, co wiedzieliśmy, że jest, ale wydawało się u nas długo jeszcze nie nastąpi. Oto prywatna kolekcja, dobrze pokazana (szczere ukłony dla Pawła Leszkowicza), może stać się istotnym zdarzeniem artystycznym, edukacyjnym i społecznym. Pomijając doraźne konteksty, to po prostu dobra wystawa - zastanawiać się nad zgrozą połączenia biznesu i sztuki powinniśmy zacząć wówczas, jak przestanie to przypominać spory o utratę dziewictwa, a stanie się refleksją nad małżeńską codziennością.
Przy okazji, do własnych miłych zdarzeń z obszaru nowego kolekcjonerstwa zaliczam tegoroczne spotkanie z młodym, dobrze sytuowanym człowiekiem, który choć deklaruje się jako konserwatysta, kolekcjonuje młodą współczesną sztukę. I traktuje to nie tyle jako lokatę kapitału, co jako istotny element swojego bycia. W dodatku dużo wie a się nie wymądrza. Lubi, dyskutuje, myśli, nie potępia, nawet jeśli się nie zgadza. Myślałem dotychczas, że istnienie takich osób jest jedynie naszym pobożnym życzeniem, a tu taka niespodzianka. Pojawianie się tego rodzaju postaw jest dla sztuki, jak sądzę ,ważne co najmniej tak, jak pojawianie się nowych, ciekawych artystów.
No i oczywiście Wielka Xięga - czyli Nowe zjawiska w sztuce polskiej po 2000 roku. Nareszcie doczekaliśmy się wydawnictwa potrzebnego, podsumowującego, przydatnego itd. itp. Wprawdzie nie rozumiem, czemu nie ma w nim omówienia twórczości Basi Bańdy albo Przemka Mateckiego, ale trudno. Mam nadzieję, że będzie to książka dyskutowana nie tylko w środowisku, że stanie się punktem odniesienia w dyskusji o polskiej sztuce dziś.
Nie wiem, na ile wystawa Malarstwo polskie XXI wieku jest z poprzedniego roku (bo otwarta była w grudniu 2006). Wspominam o niej, bo miała nie najlepszą prasę, a jednak wydaje mi się ważna w kontekście konieczności spektakularnych podsumowań. Pokazywała po prostu kondycję medium, czasem dychawiczną, czasem znakomitą. A o katalogu do tej wystawy napiszę jeszcze, bo to temat na zupełnie inne opowiadanie.
Przy okazji tematu galerii, cieszy mnie konsekwencja działań Zachęty, znakomite wypełnianie powinności Narodowej Galerii Sztuki.
A pojawianie się nowych galerii cieszy mnie równie mocno, jak dobre działania już istniejących. Podobnie cieszę się z działań młodych kuratorów, z którymi zresztą miałem przyjemność w tym roku współpracować. Trzy kuratorki, absolwentki Studiów Kuratorskich UJ, wystawą "Odczarowanie" w Zielonej Górze, dodały mi sił i wiary w sens tego, co robię. Ciągle jednak brak mi poszerzania "pola rażenia" sztuki współczesnej. Ciekawe galerie pojawiają się w miastach, gdzie są już inne. Tam gdzie nic się nie dzieje, nadal nie dzieje się nic.
Trochę smutków - martwi mnie definitywne zniknięcie "Rastra" jako obszaru kreacji intelektualnej i krytycznej. To nie pretensja, ja rozumiem, że stało się to, co musiało się stać. Nie zmienia to faktu, że bardzo mi brak atmosfery rzeczowej, ostrej, czasem agresywnej nieco dyskusji, którą w drugiej połowie lat 90-tych wprowadzili Łukasz i Michał. Internetowy "Raster" to naprawdę istotna część krytycznego dorobku pierwszych lat XXI wieku. Pocieszający jest tu fakt pojawienia się ciekawie (choć nieregularnie) prowadzonych blogów krytycznych. A jak bardzo tęsknimy do "rastrowego" tonu, pokazuje sukces bezkompromisowej działalności krytycznej Jakuba Banasiaka.
Nieuleczalny optymizm, jakim się cechuję, każe mi się generalnie cieszyć ze zdarzeń ubiegłego roku. Pewnie pominąłem przy okazji wiele spraw ważnych, niech mi ich twórcy wybaczą, pamięć już nie ta.
Rok 2007 to rok fajerwerków w sztuce świata - żeby wspomnieć Grand Tour. Trzeba było się naprawdę zmęczyć, żeby to wszystko obejrzeć. Siłą rzeczy trudno znaleźć coś, co mogłoby konkurować z tamtymi wydarzeniami, ich skala przesłoniła wszystkie inne. Potem przez dwa, trzy miesiące obficie wspominaliśmy jeszcze te wycieczki i cieszyliśmy się z sukcesu pawilonu polskiego Moniki Sosnowskiej. Mi podobało się bardzo Skulptur Projekte w Münster, miedzy innymi z uwagi na mniejszą niż gargantuiczna skalę, bo dało się to w ogóle zobaczyć i to tylko (!) w 1 dzień. Fizyczne ograniczenia, zrobienie z oglądania sztuki sportu wyczynowego spowodowały, że po powrocie z Grand Tour zaczęły mi się podobać wystawy małe i klarowne, o niewydumanej koncepcji, takie w sam raz "dla człowieka". Nie taka znowu mała, ale genialna w swojej prostocie była wystawa Cindy Sherman w Berlinie. I proszę, okazuje się że przez zwykłą narrację opartą o następstwo czasu też można wiele powiedzieć. Inną wystawą którą bardzo miło się oglądało (choć artystów było wielu, a i nieartystów sporo) było Artempo w Wenecji. Równie klarowna, mocna i przekonująca była History will repeat itself w Kunstwerke. To była chyba jedna z lepszych wystaw jakie ostatnio widziałam.
Oczekiwania i nadzieje
Jednocześnie 2007 rok był rokiem przejścia, oczekiwania na to co przyniesie 2008. W 2006 zapadły najważniejsze decyzje a realizacja (efekty) tamtych decyzji nastąpi w roku 2008. I to będą wielkie niespodzianki. Podczas gdy my wszyscy w napięciu obserwowaliśmy wydarzenia związane z MSN w Warszawie, z boku, po cichu kończy się budowa CSW w Toruniu, które będzie otwarte w czerwcu (tak, tak, już w czerwcu!!!) czekam też na Berlin Biennale kuratorowane przez Adama Szymczyka a później na Manifesta (m.in. Adam Budak)
Nastroje społeczne
Dla mnie bardzo ważne są społeczne nastroje wokół sztuki współczesnej, to, jak ona jest postrzegana. Dlatego bardzo pozytywnym zjawiskiem tego roku było to, że polscy prywatni kolekcjonerzy zaczynają się publicznie przyznawać do zbierania sztukę i zaczynają pokazywać swoje zbiory. Bez takiego kształtowania opinii publicznej, bez przekonywania o potrzebie kolekcjonowania sztuki, będzie nam bardzo trudno przekonywać o potrzebie wydawania pieniędzy publicznych na muzea i kolekcje państwowe. Zatem z tego punktu widzenia do ważniejszych pokazów uznaję Kolekcję Grażyny Kulczyk i Przemiany Krzysztofa Musiała (a chyba rok temu pokaz kolekcji braci Bieńkowskich). Za ich ciosem pójdą i zaczną zbierać sztukę następni, być może kiedyś i u nas zaczną powstawać prywatne muzea (mam nadzieję).
Ze społecznego punktu widzenia (no, nie tylko, wiadomo, ale o tym już wszyscy pisali, wiec nie będę się powtarzać) ważne oddziaływanie miała też wystawa Wilhelma Sasnala. Sława malarza, która rozniosła się po świecie i ceny jego prac rozbudziły tu wielkie apetyty społeczne. Po bilety ustawiały się kolejki, każda gazeta pisała o tym wydarzeniu. Dla mnie ciekawa była reakcja ludzi. Pamiętam jednego faceta (średniostarszy, w wyciągniętym swetrze, szara cera - zapewne malarz), który wychodząc autorytarnie głośno stwierdził do znajomych: "No! Ale o kolorze to on nie ma pojęcia". Czyli wie, że ma do czynienia z czymś ważnym, nie rozumie dlaczego jest to ważne, więc szuka klucza na oślep i próbuje nadszarpnąć ten autorytet. Ale dobre i to, że przynajmniej wie że to coś ważnego i przyszedł na wystawę ;-) Po drugie ciekawe było też to, że narodowa galeria szykując wystawę rodzimego artysty musiała sprowadzać tyle rzeczy z zagranicy i to z najlepszych kolekcji. Pouczające, zwłaszcza dla polskich muzeów.
Ważne też w tym roku było: otwarcie studia Krasińskiego, działalność Kroniki, totalne ożywienie środowiska Łódzkiego (muzeum sztuki!), dużo ważnych wydawnictw (seria Krytyki Politycznej). I pewnie dużo więcej. To był dobry rok dla polskiej sztuki.
Dwie imprezy zupełnie niezłe. Miesiąc Fotografii w Krakowie, który staje się wreszcie festiwalem na europejskim poziomie, oraz Krakowska Dekada Fotografii poświęcona w tym roku dokumentowi. Ta druga impreza, po zmianie kuratorów wyraźnie nabrała charakteru.
Dwie imprezy raczej średnie. Foto Art Festiwal w Bielsku-Białej, który niestety obniżył swój poziom (w porównaniu do edycji sprzed dwóch lat) oraz nudnawe przeważnie Biennale Fotografii w Poznaniu.
Jakieś ciekawe wystawy ściągnięte z zagranicy?
Owszem. Komplet zdjęć Augusta Sandera z książki "Antliz der Zeit", pokazany w ramach Miesiąca Fotografii w Krakowie (prezentacja Galerii Turleja). Bardzo starannie przygotowany zestaw współcześnie wykonanych odbitek z oryginalnych negatywów. Było co oglądać!
Wystawa współczesnej szwajcarskiej fotografii pokazywana w Bunkrze Sztuki. Pisałem o niej dla Obiegu.
Wystawy krajowe?
Na przykład wystawa pt. "Górny Śląsk w starej fotografii" w Muzeum Miejskim w Gliwicach przygotowana w kooperacji z Muzeum Śląskim w Görlitz. Ponad setka fotografii zaprezentowana w postaci profesjonalnie wykonanych lightboxów. Można było tutaj zobaczyć świetne zdjęcia industrialne, przeważnie anonimowych dzisiaj autorów. Szkoda, że kuratorzy tej ekspozycji nie zobaczyli w tych fotografiach nic więcej niż tylko "zdjęcia archiwalne" i nie ułożyli wyłącznie z posiadanych w muzealnej kolekcji "industriali" całej wystawy (katalog kolekcji fotografii dokumentujących życie gospodarcze Górnego Śląska w pierwszych trzech dekadach XX wieku liczy 1287 pozycji). Szkoda, bo zdjęcia świetne, daleko wychodzące swym wizualnym kształtem poza ramy doraźnej i sporządzanej z czysto użytkową intencją dokumentacji.
Wystawa "Jan Bułhak. Ziemia Śląska 1936" Muzeum Górnośląskie w Bytomiu pokazująca zestaw ponad 100 zdjęć wykonanych na terenie ówczesnego Województwa na zlecenie Oddziału Sztuki przy Śląskim Urzędzie Wojewódzkim oraz Wojewódzkiej Komisji Turystycznej. Ekspozycja ta, bardzo starannie przygotowana przez Marka Meschnika, nieco wbrew intencjom kuratora, pozwala nam zapoznać się z wszelkimi przypadłościami i niedomogami warsztatu mistrza Jana, który zresztą wyraźnie nie znosił industrialnych motywów, dominujących przecież w górnośląskim regionie.
O potrzebie przewartościowań
Przy okazji Bułhaka i jego dużej wystawy w Muzeum Narodowym w Warszawie oraz przygotowanej przez ZPAF ekspozycji "Polska fotografia w XX wieku", pokazanej w Pałacu Kultury i Nauki, powinna się właściwie pojawić jakaś dyskusja na temat kształtu i tradycji polskiej fotografii. Myślę o wyraźnej potrzebie dokonania pewnych przewartościowań w określaniu rangi poszczególnych autorów (i to nie tylko z uwzględnieniem Bułhaka oraz jego akolitów). Taka wymiana poglądów jednak nie nastąpiła. Żurnalistyczne omówienia w "działach kulturalnych" naszych czołowych dzienników, jeżeli w ogóle się pojawiły, ograniczyły się najczęściej do klepania okrągłych formułek (wklejanych do tekstów za pomocą metody "ctrl+c, ctrl+v" wprost z tzw. materiałów prasowych).
Adam Mazur w opublikowanej w internetowym wydaniu Obiegu recenzji z drugiej z przywołanych przeze mnie wystaw, wskazywał na pominięcie przez kuratorów tej prezentacji (w osobach Małgorzaty Plater-Zyberk i Adama Soboty) polskiej awangardy fotograficznej. Myślę jednak, że świeże krytyczne spojrzenie, i na tak lubiany przez środowiska zpafowskie piktoralizm, ale i też na nurt awangardowy, szczególnie z lat 60., 70. i 80. ubiegłego wieku, wreszcie także na rodzimy fotoreportaż, pozwoliłoby wreszcie (mam taką nadzieję!), uwolnić się polskiej fotografii z okowów prowincjonalizmu i wtórności. Oglądnięcie prac nagradzanych, właściwie w dowolnym konkursie fotograficznym, jakie organizuje się w naszym kraju, dobitnie może przekonać o potrzebie takiego zabiegu.
Na początek kilka optymistycznych refleksji z naszego podwórka. Mam wrażenie, że w tym roku pojawiły się oznaki budzącej się krytyki wielu zjawisk związanych z fotografią, które przez ostatnie lata pozostawały bez żadnej dyskusji. Mam na myśli choćby coraz liczniejsze festiwale, które jako pierwszy w odważny sposób podsumował Krzysztof Jurecki na łamach "Arteonu", zadając kilka podstawowych, ale konsekwentnie pomijanych w większości relacji pytań: po co? co do tej pory można uznać za osiągnięcia organizatorów? dlaczego brak publikacji i polemiki wokół podejmowanych tematów? Stworzenie płaszczyzny, na której mogłaby zaistnieć dyskusja wokół działania festiwali, galerii i różnego rodzaju instytucji, których celem jest promocja lub archiwizacja fotografii jest z pewnością jednym z pierwszych życzeń na nowy rok.
Dobry przykład dla innych instytucji dało Muzeum Narodowe we Wrocławiu, gdzie przy okazji wystawy "Fotografia - historia i sztuka" dzięki staraniom Adama Soboty powstał kompletny katalog kolekcji ponad 10.000 fotografii. Mam nadzieję, że w przyszłości śladem muzeum we Wrocławiu pójdą inne instytucje. Rozwinięcie świadomości historycznej naszej własnej tradycji fotograficznej jest koniecznym warunkiem nadania fotografii należnego jej miejsca w relacji do innych sztuk. Temat wartości fotografii i jej miejsca na światowym rynku sztuki pojawia się u nas coraz częściej w różnego rodzaju artykułach co także jest dobrym znakiem.
Z ulgą stwierdzam, że skończyła się mania produkowania wszystkiego w technice diasec, która w poprzednim roku zdominowała wystawy! Duże formaty i nowe technologie wystawiennicze oczywiście mają sens, przede wszystkim tam, gdzie fotografia istnieje w muzeach i musi stawić czoła muzealnym standardom i przestrzeniom, ale na naszej prowincji często było to tylko ślepe naśladownictwo.
Wyjazdy na festiwale zagraniczne nie były zbyt ciekawe, nie tylko Bratysława nie miała zbyt dużo do zaoferowania, ale nawet mający renomę najlepszego festiwal w Arles był na co najwyżej poprawnym poziomie i po prostu był nudny. Ze zdziwieniem muszę przyznać, że najciekawszym wydarzeniem artystycznym jeśli chodzi o fotografię była dla mnie wizyta na targach Paris Photo. Mimo komercyjnego charakteru pokazywane zdjęcia miały znacznie większą moc niż festiwalowa oferta.
Z racji swojej funkcji nie wypada mi porównywać polskich festiwali, powiem zatem tylko, że cieszę się z rozwoju Miesiąca Fotografii w Krakowie i wierzę, że po pierwszym obszernym katalogu uda nam się w przyszłości przygotować jeszcze lepsze i zawierające więcej krytycznych tekstów publikacje. Szczególne miejsce w programie festiwalu miały dla mnie zdjęcia Andersa Petersena, Herberta Webera i Przemysława Pokryckiego.
Wszędzie widać coraz większe zainteresowanie fotografią anonimową, amatorską i znalezioną, najciekawszą publikacją z tej dziedziny w minionym roku był dla mnie album "Strange and Singular" Michaela Abramsa, którego mottem są słowa Michela Foucault: "A readiness to find strange and singular what surrounds us". W Polsce w ten nurt wpisują się dwie wystawy: "Real Photo" pokazywana w ramach wystawy "Antyfotografie" oraz "Kto kradnie jajka w lesie" w Galerii
ZPAF i S-ka. Fotografia z krajów, które do tej pory były pomijane na fotograficznej mapie świata także wzbudza coraz większe zainteresowanie. Nagrodę Deutsche Börse Photography Prize w 2007 roku otrzymał Walid Raad, który w 1989 roku zainicjował projekt dokumentacji współczesnej historii Libanu zatytułowany "The Atlas Group Project". Zarówno tematyka jak i forma stworzonego archiwum (istniejące materiały autorskie, anonimowe oraz stworzone specjalnie do projektu) potwierdzają silną pozycję niedocenianych wcześniej źródeł fotografii oraz ciągły wzrost zainteresowania (nowym)dokumentem.
Trudno mi wskazać jakieś wielkie odkrycie minionego roku. Konkursy mające na celu połów młodych talentów, jak na przykład Sittcomm Award miały znaczne niższy poziom niż w latach poprzednich. Prawdopodobnie najbardziej pozytywnym zjawiskiem był projekt "Face2Face" zrealizowany z inicjatywy artysty ukrywającego się pod pseudonimem JR, którego portrety Palestyńczyków i Izraelitów zawisły na murach w obu miastach.
Niezapomniane wrażenie zrobiła na mnie wielka retrospektywa dzieł Edward Steichena prezentowana w Jeu de Paume w Paryżu. Po raz pierwszy zebrano tak liczną kolekcję oryginalnych odbitek, na których widać kolejne przemiany fotografa, który przez całe swoje długie życie pozostawał nowatorskim i wpływowym artystą. Innym mocnym punktem w kalendarium minionego roku była wystawa Kohei Yoshiyuki "The Park", pokazana po raz pierwszy od wystawy w Tokio w 1979 roku. Zdjęcia miałem okazję zobaczyć tylko w katalogu przywiezionym z Yossi Milo w Nowym Jorku, ale i to pozostawiło niezatarte wspomnienie. Natomiast największym zauroczeniem były i nadal są dla mnie minimalistyczne, intymne prace Masao Yamamoto.
Wydane w poprzednich latach dwa tomy "Photobook" Martina Parra i Gerry'ego Badgera zdobyły ogromną popularność i w zauważalny sposób przyczyniły się do pojawiania się nowej grupy miłośników książek fotograficznych i ożywienia handlu kolekcjonerskimi wydaniami. Na mojej półce z pozycji, które pojawiły się tam w tym roku specjalne miejsce zajmuje album "Café Lehmitz" Andersa Petersena.
Spore zamieszanie na świecie zrobił artykuł Charlotte Cotton "The New Color: The Return of Black-and-White" w którym autorka stawia tezę o powrocie fotografii czarnobiałej. Mimo, że podanie konkretnych przykładów na obecność nowych i oryginalnych zastosowań klasycznej techniki fotograficznej jest nieco problematyczne, nie da się zaprzeczyć, że nadszedł czas, w którym fotografia czarnobiała nabiera nowego wymiaru, a dominacja kolorowych wielkoformatowych wydruków nie jest już tak oczywista.
Dla mnie osobiście miniony rok był rokiem spotkań. Najważniejsze z nich dotyczyły tych artystów, których życie w naturalny sposób stapia się z ich twórczością, jak ma to miejsce w przypadku Andersa Petersena, Arji Hyytiainen, Alberto García-Alix, Tomáša Agata Blonskiego i Olivera Siebera. Dzięki nim z nadzieją czekam na to, co przyniesie następny rok:)
Rok ubiegły był dziwny: pozostawił wprawdzie kilka trwałych śladów, jednak nie potrafię powiedzieć, by był to rok wyrazistej sztuki, a nade wszystko - artystów.
Oczywiście: była wielka erupcja twórczości Sasnala. Ale czy na pewno twórczości - i jej analiz? Wystawa "Lata walki" jest kapitalna, ale to po prostu wystawa, tylko i aż. Sasnal zawitał do Polski z impetem i możemy tylko stwierdzić, że lepiej późno, niż wcale. Znamienne natomiast, że część krytyki przejęła ton mediów - jakby dotąd nie wiedziała, że ktoś taki jak Sasnal istnieje, że jest popularny, drogi i uznany. Niczym kameleon zaabsorbowała medialny szum i z właściwą sobie subtelnością zatraciła się w niby-przenikliwych analizach. Dość szybko Sasnal-medialny bożek i Sasnal-wybitny artysta w określonym momencie drogi twórczej skleili się w hybrydę bez właściwości. Sasnal jest popularny, Sasnala jest wszędzie pełno, łakną go laicy, niedługo znajdziemy go w lodówkach... Zaiste - błyskotliwe to obserwacje. Zaiste - diablo odkrywcza to analiza mediów i zjawiska zwanego "modą". Z drugiej strony w ruch puszczono retoryczną machinę, która pozwalała opisać twórczość Sasnala jeszcze całkiem niedawno - nazwijmy ją roboczo: "spójność w różnorodności" - a która dziś zdaje się być już mocno zardzewiałą. Wyłonił się bowiem z "Lat walki" malarz o zdumiewająco spójnym języku, koherentny i być może, że zbliżający się właśnie do momentu, w którym jego styl bliski jest dopełnienia. Sasnal jest więc już raczej spójny spójnością najklasyczniejszą z możliwych - "spójnością w jednorodności". Owa zmiana to temat na osobny esej, w każdym razie rok 2007 to rok, w którym krytyka mając Sasnala podanego na tacy, obsłużyła go przeterminowanym atramentem. W roli chóru wystąpili zaś ci, którzy z groteskową wyższością prawili, że Sasnala pełno w koło, "choć oczywiście jest on znakomitym malarzem".
Wróćmy do wydarzeń, które przetrwają minione niedawno 365 dni. Co znamienne, nie były to dzieła ani wystawy. Inaczej: nie były to dzieła, choć było to dzieło - dzieło Edwarda Krasińskiego. Rok 2007 wypełniła Jego postać, choć niektórzy twierdzą, że to był rok Stanisława Wyspiańskiego. Instytut Awangardy wykracza poza formułę muzeum-przechowalni sztuki i poza zmumifikowany Dom Wielkiego Artysty - także poza klasyczną przestrzeń wystawienniczą i świetlicę. Jest samym sobą i dookreślać będzie się dopiero w procesie. Cieszę się, że w Warszawie powstała tak niezwykła instytucja - jeśli takie określenie pasuje do inicjatywy Anki Ptaszkowskiej i Fundacji Galerii Foksal. Oczywiście na stałe zostanie także Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Niestety - w Polsce za sukces musimy uznać nie tylko sam fakt jego powstania, ale także to, że udało się nie doprowadzić do anulowania wyników legalnego (sic!) konkursu. Uff... Tymczasem wszystko wskazuje na to, że MSN najbliższych 4 i pół roku nie zamierza przespać, miejmy więc nadzieję, że konkurencja "warszawskich gigantów" będzie zdrowa i ożywcza dla wszystkich.
Wspomnijmy jeszcze jeden trwały ślad ubiegłego roku, a mianowicie "Stosowane Sztuki Społeczne", manifest Artura Żmijewskiego. Wydaje mi się, że wyprzedził on nieco swój czas - był jak uderzenie obuchem, chyba mało kto był przygotowany na tak wyrazisty gest ze strony artysty - co naturalnie znamienne. Wnioski z tego tekstu rozmaite, z czego najważniejszym jest bodaj taki, że polska sztuka krytyczna zmieniła się i potrzebuje nowego języka. Moim zdaniem powinnością krytyki jest tu przede wszystkim poróżnianie prac krzykliwych i w sposób jarmarczny prowokacyjnych od dzieł podejmujących realną polemikę z szeroko pojętym status quo. Tylko wówczas sztuka krytyczna odzyska dawny wigor. Natomiast wracając do "SSS", to jego wady i zalety - skonfrontowane już z konkretnymi działaniami - dopiero się wyłaniają i wydaje mi się, że prawdziwa dyskusja dopiero przed nami.
Za granicą straszył potwór, czyli Grand Tour. Oj, grand. Wenecja - wielkie cielsko zmęczonego, starego zwierzęcia. Znudzone i chyba bez wiary w zasadność dalszej egzystencji. Wielki huk i mało dymu, czyli zawstydzające poziomem globalne wysypisko sztuki z nielicznymi oazami prawdziwie intrygującej twórczości. Münster - sztuka galeryjna w przestrzeni publicznej, niestety w większości przeciętny projektantyzm, a na osłodę świetna "Ścieżka" Pawła Althamera (i jeszcze może ze dwie - trzy prace). W końcu Kassel - podobnie, jak "SSS", nagły cios w nienawykłą do zmian (sic! sic!) głowę współczesnego miłośnika sztuki. Wystawa-zagadka, z której każdy brał, co mu odpowiadało, ale niemal nikt nie trafiał w sedno - a może: zwierciadło, w którym każdy widział to, co chciał zobaczyć. Ja Kassel trawiłem długo i chyba wiem już jak je ugryźć - na szczęście na podsumowanie imprez o tak dużej periodyczności nigdy nie jest za późno...
W mojej optyce istotnym wydarzeniem ubiegłego roku były także konkursy: Geppert, Bielska Jesień i Spojrzenia. Dwa pierwsze to spektakularne harakiri popełnione przez malarstwo na oczach tłumów. Może trzeba było aż tak wielkiego nagromadzenia naciągniętych na deski i zamalowanych płócien, by stwierdzić, że nie każdy jest i może być malarzem. Przeciwnie - jest to dane tylko nielicznym. Miejmy nadzieję, że dzięki tak obfitemu materiałowi dowodowemu choć kilka osób skonstatowało - dlaczego. Z kolei Spojrzenia to świadectwo wyczerpania formuł, które dobrze znamy, a które z roku na rok stają się coraz bardziej inadekwatne dla opisu otaczającej nas rzeczywistości. Formuły te możemy łatwo poznać dzięki książce "Nowe zjawiska w sztuce polskiej po 2000 roku". To świetna (i piękna!) fotografia chwili, jednak fotografia, którą powinniśmy jak najszybciej schować do szuflady i sięgać po nią jedynie w przypływach nostalgii... Niczego nowego się z niej bowiem nie dowiemy, za to możemy wywnioskować, jak nie powinna wyglądać sztuka schyłku pierwszej dekady XXI wieku - otóż nie powinna wyglądać ona tak, jak sztuka ją poprzedzająca. "Nowe zjawiska..." symbolizują dla mnie to, co minione - natomiast teraz warto spojrzeć wprzód. Poza publikacją CSW ZUJ doczekaliśmy się w ubiegłym roku całego szeregu ciekawych pozycji, z czego za najbardziej ożywcze dla naszego dyskursu uważam te J. Ranciere'a.
I jeszcze jedno - galerie. Będę się upierać, że symboliczny jest ubiegłoroczny debiut Rastra na Art Basel - niemal równo dekadę po ogłoszeniu "układu scalonego" w papierowym art-zinie. To także świetny dowód na to, że w sztuce dekada to wieczność. Tak czy inaczej - na rynku galeryjnym coś drgnęło. Zaczęły działać F.A.I.T. i artpol, Czarna funkcjonuje od grudnia 2006, czyli de facto zaistniała w zeszłym roku, poza tym otworzył się berliński Magazin i lżejsze gatunkowo Leto oraz m2 (debiut również w grudniu 2006). Z kolei na tle instytucji publicznych wybijała się bytomska Kronika: świadomie prowadzona i, co wynika z pierwszego, niezwykle spójna programowo.
Był to więc rok, w którym polska sztuka zmieniała się, jednak zmiany nie objawiały się za sprawą erupcji nowych talentów czy odkrywczych strategii, lecz zmęczenia, powtarzalności i ociężałości tego, do czego przywykliśmy. Zaś jako filary - ramy na przyszłość? - dostaliśmy nowe instytucje. Być może w 2008 spadnie w końcu kropla, która przeleje czarę.
www.laura-palmer.pl, www.bec.art.pl, www.prohelvetia.pl , fot. Marianna Dobkowska
Podsumowania mają to do siebie, że dokonując ich popadamy w pewną łatwość syntezy, przechodzimy do mrocznego królestwa nie zawsze trafnych i mocno intuicyjnych uogólnień. Przy zastrzeżeniu nieprzekraczalności określonej odgórnie ilości znaków taka strategia staje się tym bardziej kusząca. Niemniej - zobaczmy.
Rok 2007 przyniósł cały szereg zjawisk pozwalających wreszcie wskazać jakieś ogólniejsze uwarunkowania kryzysu w sztuce, który - dla wyrazistości, ale również dla osłabienia kasandrycznej wymowy tekstu postanowiliśmy nazwać "słabością", "osłabieniem" czy wręcz "słabostkami" w całej ich wieloznaczności. Mamy wrażenie, że wydarzenia, o których można dziś powiedzieć, że były w ubiegłym roku ważne, stanowią zarówno reakcję na ten stan pola sztuki, jak i symptom jego kryzysu. Starając się go zdiagnozować, postanowiliśmy skupić się nie na poszczególnych wydarzeniach, tylko na procesach, mówić bardziej o relacjach niż o konkretnych osobach, zamiast krytykować instytucje skupić się na procedurach, które stanowią o ich produktywności.
Dla celów analitycznych to małe podsumowanie dzielimy na dwa procesy. Pierwszy toczy się na płaszczyźnie artystycznego "software'u". Mowa tu o dyskusji odbywającej się na poziomie prac, książek i manifestów, wymianie związanej z funkcjonowaniem sztuki w szerszym kontekście społecznych i politycznych praktyk.
Pierwszym jej słowem był manifest Artura Żmijewskiego "Stosowane sztuki społeczne", oraz związany z nim szereg spotkań. Przez zajęcie dominującej pozycji w niewielkim środowisku styku sztuki i polityki, tekst ten doprowadził do wykrystalizowania się wielu odrębnych i antagonistycznych pozycji, co było jego może niezamierzoną, ale jednak ważną zaletą. Co istotne jednak - przesunął on ciężar dyskusji z produktów artystycznych na środki ich produkcji. Należy zauważyć, że próba wystosowania krytyki pola sztuki z jego wnętrza zawarta w tekście Żmijewskiego rozbiła się o antynomię pomiędzy uprzywilejowaniem tego pola (jego autonomii) a pretensjami sztuki do politycznej skuteczności. Ten paradoks celnie sformułował kiedyś Grzegorz Klaman: "I hate this system, but love opportunities it creates". Żmijewski pokazał nieprzypadkowy charakter tego problemu. Leży on u samych fundamentów pola sztuki, będąc źródłem tego, co na płaszczyźnie poszczególnych osób jawi się jako ich indywidualna niekonsekwencja, a co jest wynikiem ukrytej tektoniki całego systemu.
Z zupełnie innej strony do kwestii sztuka / polityka podszedł Roman Dziadkiewicz (wspierany przez Dominika Kuryłka i Ewę Tatar) w projekcie "Imhibition" - nieco przewrotnie przenosząc swoje polityczne zaangażowanie z powrotem w obręb muzealnych murów - starając się iść śladami innych awangardystów, podejmując kolejną próbę zidentyfikowania polityczności schematów percepcji i wypowiadania, wyborów formalnych i strategii wystawienniczych.
Jednocześnie pojawił się cały cykl projektów, które zwracały się w kierunku niewidzialnego, w stronę "czystej" wyobraźni - jako takie będąc także reakcją / symptomem / diagnozą pewnego stanu pola sztuki i słabości jego struktur produkcyjnych. Zwracały one uwagę na kreatywny potencjał oderwany od twardych ram instytucji oraz ograniczeń ekonomicznych. Kolejne wystawy z budżetem około 300 złotych organizowane w bytomskiej Kronice, "Manual" studentów studiów kuratorskich, "Wirtualne Muzeum" utopijnych koncepcji kuratorowane przez Joannę Warszę, kradzieże niewidzialnych dzieł sztuki z międzynarodowych kolekcji w wykonaniu Agnieszki Kurant składały się na to, że o niewidzialności mówiło się więcej niż zazwyczaj. Na uwagę zasługuje ich niewidzialność dla masowego odbiorcy. Stanowią one elementy diagnostyczne słabości sztuki oczywiście tylko wtedy, gdy jako sztukę rozumiemy cały splot społeczno-kulturowych relacji odbywających się w materialnym, do tego zabarwionym polityką świecie. W takiej sytuacji niemal kompletna niewidzialność tych ważnych projektów skłania do namysłu nad medialno-kulturalnym amalgamatem premiującym jedynie to, co w oczywisty sposób funkcjonuje w przestrzeni widzialności. I tak do masowego odbiorcy oraz masowej odbiorczyni dotarły tak ważne projekty, jak "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej, "Wartopia" Aleksandry Polisiewicz czy "Finisaż Stadionu" (częścią projektu był "Boniek" Massimo Furlana), którego kuratorką była Joanna Warsza. Co ważne - nie neguje to w żaden sposób jakości tych projektów - z których każdy na swój sposób uczestniczył w dyskusji o sztuce / polityce, jako agory używając przestrzeni miasta, w sposób fizyczny (lub bardziej wirtualny) wchodząc w jego obręb. Jak pokazała chociażby Joanna Rajkowska, przestrzeń publiczna może stać się mikrolaboratorium społecznych praktyk, prowokującym swoich użytkowników do namysłu i działania, umożliwiając artyście subtelny i nieinwazyjny wpływ na dyskusję o kształcie miejskiej przestrzeni.
Jeżeli chodzi o laboratoria praktyk i nowych sposobów produkowania sztuki to nie można zapomnieć o działaniach Magdy Pustoły oraz Anety Szyłak, które razem, a czasem oddzielnie eksperymentują z nowymi formami produkowania sztuki oraz formowania wiedzy.
Zresztą - paradoksalnie - to być może Joanna Rajkowska okazała się jedną z bardziej skutecznych artystek roku 2007 (jeżeli nie całych 2000-nych). To jej ciągłe bitwy o palmę i "Dotleniacz" spowodowały dostrzeżenie potencjału sztuki w przestrzeni publicznej przez warszawskich urzędników. W 2008 roku Miasto Warszawa otworzyło bowiem cały program finansowania sztuki w przestrzeni publicznej. Co z tego wyniknie - zobaczymy.
Niezmiernie interesujące problemy pojawiają się również przy choćby pobieżnej próbie analizy "eksportowych towarów polskiej sztuki", do jakiej to funkcji sprowadzeni zostali tacy artyści, jak Katarzyna Kozyra czy Wilhelm Sasnal. Abstrahując od oczywistego idiotyzmu sytuacji, w której powodzenie rodzimych artystek i artystów jest uzależnione od uznania ich za granicą, zaś ich formalne i obyczajowe eksperymenty są akceptowane po przejściu przez rytualną akceptację zachodnich instytucji. Jak pisały niegdyś Guerilla Girls (których w 2003 roku nie zaproszono do jednej z ważnych warszawskich galerii dlatego, że jej dyrektor nigdy o nich nie słyszał) "bycie artystką ma to do siebie, że uznanie przychodzi albo po twojej śmierci, albo gdy skończysz lat 80". można by dodać, że polskie instytucje artystyczne postanowiły uzupełnić ten schemat o opcję "albo gdy uzna cię krytyka zagraniczna, lub też gdy zapłacą za ciebie zagraniczne fundacje".
W 2007 roku mieliśmy do czynienia z wysypem krytyki internetowej, co samo w sobie jest oczywiście godne pochwały. Chcielibyśmy jednak zwrócić uwagę na to, że większość tych nowych krytyków jest albo bezpośrednio (jako pracownicy, kuratorzy, artyści) albo pośrednio związana ze strukturami, które ma krytykować albo też uzależniona od mechanizmów uznania, które je kształtują i są przez nie kształtowane.
Tyle jeżeli chodzi o oprogramowania świata sztuki. Teraz przyszedł czas na kilka słów o artystycznym "hardwarze".
Pojawienie się Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz wybór mającej je pomieścić budowli to świadectwa nie tylko słabości gremiów decyzyjnych, ale również dowód niemożliwości przeprowadzenia przejrzystego procesu decyzyjnego odnośnie instytucji mającej stać się najważniejszym ośrodkiem współczesnej sztuki w Polsce.
Problemem jest nie to kto lub co zostało wybrane tylko w jaki sposób i w jakich okolicznościach. A one rozpływają się w niejasnych przestrzeniach na pograniczu oficjalnych gabinetów decyzyjnych oraz nieformalnych ośrodków wpływu. Dla pogrążonego w konfliktach i zantagonizowanego świata sztuki, któremu przyszło działać w jeszcze bardziej nieokreślonych relacjach z centrami politycznej władzy, wypracowanie mechanizmów współpracy oraz procedur podejmowania decyzji, które miałyby chociażby jakikolwiek przedsmak demokracji okazało się niemożliwe. Trzeba pamiętać o tym, że mianowanie dyrektora, które nie jest poparte szerszym konsensem buduje podwaliny pod jego przyszłą potencjalną zależność od zmiennej sytuacji politycznej bez względu na osobiste zalety osoby piastującej tę funkcję. Biorąc pod uwagę fakt, iż opisana tu sytuacja dotyczy najważniejszej instytucji sztuki w Polsce, możemy stworzenie tego mechanizmu uznać za porażkę 2007 roku.
Równolegle do powstawania muzeum w Warszawie mieliśmy do czynienia z powolnym upadkiem dwóch innych instytucji - wytworzonych mniej lub bardziej oddolnie i bazujących na entuzjazmie małej grupy ludzi. Mowa tutaj o Kolonii Artystów w Gdańsku oraz Kronice w Bytomiu. O ile ta pierwsza uległa pod naporem deweloperskiej fali przebudowy terenów Stoczni, to ta druga finalnie załamała się nie z powodu cenzorskich zapędów, tylko dogłębnego niezrozumienia, z jakim sztuka współczesna spotyka się w szerszych kręgach społecznych. Ujawniająca się tu "słabość" świata sztuki polegałaby przede wszystkim na braku mechanizmów komunikowania jej potrzeb i treści otoczeniu.
Tym bardziej warto wspomnieć o dwóch innych fenomenach z Gdańska. Chodzi o działania Anety Szyłak i Grzegorza Klamana w ramach IS Wyspa, które stanowią próbę wpłynięcia na kształt i finalny charakter Nowego Miasta w Gdańsku oraz o korzystające z analogicznych procesów i prac artystycznych, edukacyjnych warsztatów, publicznych dyskusji, politycznych procedur, świeżo sformalizowane stowarzyszenie Kultura Miejska, założone przez Roberta Rumasa, Daniela Muzyczuka oraz Lidię Makowską, biorące udział w innej batalii o kształt miasta.
Słabość sztuki nie polega, jak widzimy, na tym, że brakuje jej dobrych twórczyń i twórców, a nawet kuratorów i kuratorek czy też krytyków czy krytyczek. Ta słabość ma raczej postać uwiądu bądź kryzysu relacji pomiędzy tymi wszystkimi częściami składowymi: krytyką, kuratorkami i kuratorami, instytucjami, artystkami i artystami oraz kształtującymi ich uczelniami. "Magmatyka" , jak postanowiliśmy roboczo nazwać to zjawisko, powoduje, że środowiska twórcze aż huczą od niesnasek i nieporozumień nie generując przy tym tego, co sztuce jest chyba najbardziej potrzebne, czyli solidnej krytyki, inteligentnych i błyskotliwych pomysłów kuratorskich oraz sprawnych i dynamicznych instytucji. Wbrew temu, co deklarują niektórzy autorzy, sam rynek sztuki nie wyzwoli. Skądinąd - miłość do rynku jeszcze nigdy nie uwolniła nas od wyniszczających reperkusji jego sprawstwa.
Jak widzimy, słabostki polskiego środowiska artystycznego niezmiennie są całkiem rozległe i trzymają się mocno. Są one elementem strukturalnym pola sztuki, i w związku z tym nie stanowią po prostu dowodu jakiegoś kryzysu, ale stanowią warunki dla tego pola konstytutywne. W związku z tym dokonanie zmiany w polu sztuki wymagałoby gruntownej transformacji jej pola. Podstawowe problemy zostały już chyba zdiagnozowane, i stało się to, jak nam się wydaje, właśnie w ubiegłym roku. Wiele wskazuje przy tym na to, że kluczem do ich rozważania nadal pozostanie foucaultowska analityka władzy, elegancko rozwijana u nas przez Izę Kowalczyk. Pod względem diagnostycznym rok 2007 zasługuje niewątpliwie na uznanie, choć przydałoby się, by w roku przyszłym zmieniła się sytuacja, bo w artystów i artystki oraz ich kreatywność raczej trudno wątpić.
Choć może trudno uznać miniony 2007 roku za jakąś specjalną cezurę w tej sprawie, wydaje mi się, że warto podkreślić rosnące międzynarodowe znaczenie polskiej sztuki. Z perspektywy Paryża istotna w ubiegłym roku wydaje mi się nominacja polsko-francuskiego artysty Adama Adacha do najważniejszej francuskiej nagrody Marcela Duchampa wyróżniającej młodych artystów francuskich lub z Francją związanych. Liczba nominowanych jest bardzo ograniczona (czterech artystów) i selektywnie wybierana, więc nominacja ma doniosłe znaczenie, zważywszy także na charakterystyczną dla Adacha partykularność, narodowość, czy wręcz (uniwersalną) polskość jego tematów. Adach nie abstrahuje, ale konkretyzuje na przykład swe polskie wspomnienia z dzieciństwa lub unikalne, podświadome wyczucie Holocaustu w namacalne fragmenty figuratywnych płócien, które stają się przez to rekwizytami - w pozytywnym sensie - europejskiej wyobraźni. Francuskie uznanie powoduje, że mamy tu do czynienia z artystą, którego biografia selfmade mana i osiągnięcia artystyczne dowodzą, że "jedyne granice to te w naszych w głowach" (z drugiej strony optymistyczna jest także obecność w międzynarodowym jury nagrody Adama Szymczyka, dyrektora Kunsthalle w Bazylei).
Warto wspomnieć tym kontekście wielką historyczną wystawę, która trwa aktualnie w Brukseli C'est notre histoire (To jest nasza historia) i która jest pierwszą propozycją powstającego właśnie, za sprawą Krzysztofa Pomiana, Muzeum Europy (26 październik 2007 - 23 marzec 2008 w Tour & Taxi). Gromadząca dzieła sztuki, dokumenty historyczne, przedmioty użytku codziennego (byłam uniesiona odkryciem w jednej z gablot "Grzybobrania", mojej ulubionej gry planszowej z dzieciństwa!...) oraz inne obiekty jak fragmenty pomników czy dzieł militarnych - ogromna ekspozycja próbuje po raz pierwszy na tak dużą skalę uchwycić wspólnotę losów wschodniej i zachodniej Europy. Cel ambitny i można dyskutować nad jego realizacją - skromną obecnością dzieł sztuki czy nad nadmiernym aspektem dydaktycznym i społecznym - jednak wspólne myślenie o Europie jest tu faktem i jest to bardzo doniosłe.
Polscy artyści (Sasnal, Bodzianowski), kuratorzy, galerie (Raster na międzynarodowych targach sztuki FIAC) są coraz bardziej obecni i "codzienni" na francuskiej scenie. I choć przeciwstawienie "Polska-świat" w naszej mentalności ciągle istnieje, nie są to kariery budowane na odcięciu czy w oderwaniu od obecności w kraju, jak było to w przypadku polskich artystów w Paryżu w okresie PRL-u (historia ciągle jeszcze do opowiedzenia). Przykładem takiej cool-obecności może być "kolorowa" kariera pracy Mikołaja Grospierre'a Niekończący się korytarz, której zdjęcie obiegło kolorową prasę paryską jako emblematyczna praca pokolenia młodych twórców w okresie Fiacu (w Elle opisano ją nawet jako "hot spot" najwyższego snobizmu i wtajemniczenia!...Jest to jeszcze bardziej pikantne, gdy uzmysłowimy sobie podobieństwo biblioteki Grospierre'a do archiwum teczek IPN-u...).
W paryskiej codziennej prasie miejskiej można odnaleźć polskie akcenty na przykład w małej recenzji (o innej młodej artystce o nazwisku Jagna Ciuchta, która po Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu próbuje swoich sił "na paryskim bruku" i której wystawa rozbita na dwie części w Galerie Lacen w dzielnicy Marais i w Instytucie Polskim miała pozytywny oddźwięk) albo w entuzjastycznym krótkim tekście o skupionym nie tylko na modzie, ale i na sztuce, Polish Concept Store czyli butiku Mateusza Korczynskiego (są tacy, którzy mówią, że najbardziej ryzykowna w tym przedsięwzięciu jest nazwa...), który w zeszłym roku pokazał m.in.: fotografie Zuzanny Krajewskiej i malarstwo Tomka Karabowicza.
Oczywiście patronem tej aktualnej światowości młodej polskiej sceny artystycznej jest Wilhelm Sasnal i jego niekwestionowane sukcesy na rynku sztuki, ale z feministycznej perspektywy chciałabym podkreślić także obecność Katarzyna Kozyry, Elżbiety Jabłońskiej i Anny Baumgart na wielkiej światowej feministycznej wystawie zbiorowej w Nowym Jorku w marcu ubiegłego roku (Global Feminism, Brooklyn Museum of Art., 23 marzec - 1 lipiec 2007, kuratorki Linda Nochlin i Maura Reilly). Interesująco jest przeczytać w grudniowym numerze Artforum poświęconym Best of 2007, artykuł Tomasza Fudali o zjawiskach artystycznych ostatnich lat w Warszawie (nawet jeśli nie dowiaduję się z niego niczego nowego...), która jako miasto sztuki opisana jest pośród Nowego Jorku, Los Angeles, Londynu, Berlina i Szanghaju. (W ramach tych rozlicznych Best of... pojawia się Paulina Ołowska typująca najlepszą wystawę 2007, przez międzynarodowych kuratorów jako ważne ubiegłoroczne wydarzenie wymienione zostają Instytut Awangardy Krasińskiego i Stażewskiego, mediolańska wystawa Pawła Althamera czy pokaz Żmiejwskiego na Documenta w Kassel.)
Proces otwierania się świata na polską sztukę (i polskiej sztuki na świat) trwa. Gdy byłam ostatnio w Warszawie uderzyła mnie ogromna liczba nowych małych galerii, które powstają w niesamowitym tempie, a wystawy zagranicznych młodych artystów są w nich normą. Z tego, co się orientuję na tej fali w Berlinie powstaje właśnie polska galeria. Podczas warszawskiego pobytu uderzyła mnie swoista "światowość" na prawobrzeżnej Pradze - powstaje tam obecnie nowe zagłębie klubów i galerii, a ich twórcy, młode pokolenie artystów, podkreśla z namaszczeniem (i, co ciekawe, często w atmosferze ironicznego ogrywania PRL-owskiego kampu) swe światowe kontakty i projekty. Jest w tym jakaś świeża siła. W tym procesie wszystko jest do wygrania, ale nic nie będzie nam dane. Na Nowy Rok życzę nam wszystkim jak najwięcej takich przewietrzających, nawet jeśli trudnych, oddechów: światowych fascynacji Polską i polskich fascynacji światem!
Na spotkaniu z Wilhelmem Sasnalem w Zachęcie pisarz Michał Witkowski i dyrektor Instytutu Teatralnego Maciej Nowak przyznali wynik 2:0 dla sztuk wizualnych w stosunku do nowej literatury i teatru. Argumentowali to w następujący sposób: Sasnal na poważnie podjął polskie - wydawać by się mogło wyeksploatowane - tematy, i na ich bazie stworzył język wyrazisty, rozpoznawalny, rodzimy i uniwersalny, czytelny także poza granicami. Tymczasem języki teatru i literatury operują nieustannie kategorią "przedrzeźniania" narracji i stylów wielkich reżyserów teatru i pisarzy z historii rodzimej kultury, ciągle nie mogąc wypracować języka na serio. Nie do końca wypadnie się z tym zgodzić (przeczą temu - przywołując jedynie miniony rok - powieść "Rebelia" Sieniewicza czy spektakle Zadary), jednak myśląc o 2007 roku w sztukach wizualnych jako najważniejsze zjawisko wypadnie wymienić związany z wystawą "Lata walki" medialny pochód Sasnala deklarującego się jako "polski malarz" i człowiek lewicy. Nie pochód medialny oczywiście najważniejszy, ale powrót polskich tematów potraktowanych na serio, status artysty na serio, i poglądy polityczne na serio.
Na serio był także manifest Artura Żmijewskiego "Stosowane sztuki społeczne". Dla przyszłego historyka sztuki ciekawe będzie prześledzić jak dominujące w pismach artystycznych ostatnich lat wypracowane głównie przez standardy "Rastra" (także "Obiegu") języki krytyków sztuki radziły sobie z tekstem Żmijewskiego i czy sobie z nim poradziły? A może manifest i burza komentarzy zrodziły języki nowe, ustawiające się obok tych dominujących?
Szczególnie w pamięci utkwiła mi także wystawa Janka Simona "Gradient" zrealizowana dla Bunkra Sztuki. Simon-artysta sukcesu opowiedział o porażce i zrobił to za pomocą takich mediów, że jestem pewien, iż nikt przed nim w ten sposób o tym nie mówił.
Najwięcej wątpliwości z kategorią "na serio" mam w przypadku projektu, który mocno popieram, mianowicie z zainicjowaną przez Rahima Blaka budową Centrum Kultury Islamu Al-Fan w Krakowie. Z inicjatywy artysty w rojącym się od kościołów katolickich mieście stanąć miałby meczet. Wspomniane wątpliwości rodzą się np. w momencie, kiedy oglądam zdjęcia dokumentujące projekt i widzę modlących się za Rahima Blaka muzułmanów. Czy oni modlą się na serio?
W Meksyku, gdzie właśnie jestem, panuje pewien ładny zwyczaj związany z wejściem w Nowy Rok. Mianowicie, w Sylwestra o północy każdy zjada dwanaście winogron, myśląc sobie przy tym dwanaście życzeń. Nie udało mi się ułożyć aż tak długiej listy, ale i tak wolę tę formułę od tradycyjnego podsumowania, polegającego na mało konstruktywnym wytykaniu błędów lub powtarzaniu oczywistych pochwał.
Po pierwsze, rozpoczynając od instytucji, będącej gospodarzem niniejszego podsumowania, życzę Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, by wypracowało wreszcie spójny i niezależny projekt swojej tożsamości. Podobna okazja, by wyrwać się z bezpiecznego, choć coraz mniej ciekawego trwania, jaką stwarza potężna ekspansja Muzeum Sztuki Nowoczesnej, która zdominowała ubiegły rok, może się już nie powtórzyć. Postulat ten dotyczy zarówno programu merytorycznego, jak i - a być może przede wszystkim - sensownego zagospodarowania energii wciąż jeszcze związanych z Zamkiem ludzi, stanowiących ciekawy, dojrzały w ciągu kilku ostatnich lat, potencjalnie rewelacyjny zespół. Projekt W Samym Centrum Uwagi oraz powstała na jego kanwie publikacja WSCU. Nowe zjawiska w sztuce polskiej po 2000 roku, niewątpliwie istotne, stanowią jednak raczej gruntowne podsumowanie dotychczasowej działalności, aniżeli bazę umożliwiającą odważne, nowatorskie i konsekwentne poszerzanie polskiego pola sztuki.
W związku z tym właśnie, po drugie i chyba najważniejsze, życzę nam wszystkim większej ilości obiegów w sztuce.
Po trzecie, co jest moim osobistym uszczegółowieniem powyższego marzenia, życzę nam, byśmy byli w stanie wypracować więcej alternatyw - zarówno instytucjonalnych, jak i ideowych - dla dość ostatnio ujednoliconej wizji sztuki zaangażowanej w rzeczywistość. Byśmy potrafili wyjść poza obszar rozpięty pomiędzy zalegitymizowaną przez rynek galeryjną awangardą a radykalizmem politycznym, który myli antagonizm ujawniający różnice z frontalnym starciem, krzykiem i konfrontacją, i dostrzegli potencjał alternatywnych strategii krytycznych, jaki tkwi również w innych, mniej wyrazistych estetycznych gestach, działaniach i przesunięciach.
Po czwarte, życzę nam, by korzystając z niedawnej zmiany władzy politycznej oraz zdecydowanie poprawiającej się koniunktury ekonomicznej udało nam się wreszcie dogonić rozwinięte kraje Europy i wprowadzić zapis, zgodnie z którym powiedzmy dwa procent budżetów reprezentacyjnych korporacji przeznaczanych będzie na sztukę.
Po piąte, co jest tylko częściowo związane z poprzednim życzeniem, życzę nam zmiany naszego własnego podejścia do kulturalnej produkcji, w którą jesteśmy zaangażowani zarówno jako producenci, jak i konsumenci. By nasza praca kuratorska, artystyczna czy teoretyczno-krytyczna przestała być ciekawym hobby tudzież coraz bardziej wstydliwą działalnością charytatywną, a stała się normalnie wynagradzaną profesją, z której da się żyć.
Po szóste, życzę nam wszystkim, artystom, kuratorom i krytykom, byśmy od czasu do czasu zdawali sobie sprawę, że to, czym się zajmujemy to właśnie zawód, który należy dobrze wykonywać, a nie wyłącznie status społeczny wynikający z pozycji, jaką każda czy każdy z nas zajmuje w sieci relacji towarzyskich. Może dzięki temu właśnie uda się choćby w przybliżeniu zacząć realizować życzenie drugie.
Po siódme wreszcie, życzę nam, byśmy potrafili w naszej działalności artystycznej, kuratorskiej czy krytycznej odbić się od płaskiego, niewiele wnoszącego, choć trzeba przyznać często atrakcyjnego krytykanctwa, przekonanego o posiadaniu monopolu na ocenę i rację, a nauczyli się dostrzegać własne uwikłanie w procesy wobec których się odnosimy. "Abyśmy - przywołując na zakończenie słowa Irit Rogoff - stali się polem złożonych i narastających splątań, które nie dają się nigdy przełożyć z powrotem na elementy źródłowe czy konstytutywne. Abyśmy nigdy już nie byli w stanie utrzymać podziałów oddzielających artystę od teoretyka, ponieważ tak samo jak biali osadnicy i czarni niewolnicy w kulturze karaibskiej XVIII wieku bez końca wzajemnie się naśladujemy. Abyśmy z tego splątania wytwarzali nowe podmioty w świecie, i byśmy mieli mądrość i odwagę bronić ich prawomocności, wystrzegając się pokusy ich przekładu, aplikacji lub separacji." 1