Różowe jest czarne, czarne jest różowe. Esej o sztuce Ragnara Kjartanssona

  • : Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
  • : Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
  • : Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
  • : Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Jaskrawo różowa satyna zmieniła na pewien czas wnętrze galerii Raster. Niczym kurtyna teatralna oddzieliła szarą rzeczywistość od świata wykreowanego przez Ragnara Kjartanssona. Po jej przekroczeniu znajdziemy się w jednolitej, pokrytej błyszczącym mteriałem przestrzeni, w której odbywa się projekcja jego pracy "God" (2007). Na ekranie widzimy Ragnara Kjartanssona stojącego na scenie w towarzystwie big bandu i śpiewającego, nieustannie jeden wers: "Sorrow conquers happiness". Scena również przybrana jest różową satyną tworząc wrażenie teatru wodewilowego czy kabaretu z lat 50. czy 60. Melancholijny głos Kjartanssona oraz smutny sens słów, które śpiewa kontrastują z przepychem i kolorem całego przedstawienia. Niekończąca się repetycja dodatkowo pogłębia nostalgiczny charakter projekcji. Jednak nie jest to praca tragiczna, mimo elementów, które mogłyby na to wskazywać.

Jeśli odniesiemy sens słów piosenki do życia, okazuje się, że jest to wizja dość ponura, a Ragnar Kjartansson objawi się nam jako artysta pesymista. Choćby nie wiem co, "smutek zwycięży szczęście". Ile razy zbliżymy się do poczucia spełnienia, repetytywny głos Kjartanssona sprowadzi nas na ziemię: "nie, nie! smutek i tak zwycięży!". Tych, jednak, którzy byli na otwarciu wystawy w galerii Raster i mieli okazję zobaczyć krótki koncert w wykonaniu artysty, na pewno nie przekona interpretacja "pesymistyczna". Nawet mimo tego, że monotonia tego nagrania wideo dodatkowo może nas przygnębić - artysta nie robi nic oprócz tego, że stoi i bezustannie stwierdza tragiczną prawdę o niemożliwości spełnienia i zdobycia szczęścia na stałe. Nie buntuje się, nie walczy o sens życia. Pogodzony z losem, śpiewa w cukierkowy, pogodny sposób, otoczony kiczowatą dekoracją. Wydaje się, że prezentuje postawę zupełnie fatalistyczną, bo skoro będzie, co ma być, to nie warto się temu sprzeciwiać. Lepiej tę trudną prawdę zaakceptować, osłodzić i znaleźć właściwy sobie sposób na życie z nią i mimo niej. Dla Ragnara, który uważa, że "życie jest smutne i piękne1" tym sposobem jest sztuka.

Pokazywana w Rastrze praca w pierwotnej wersji została wykonana jako wielogodzinny żywy performans w Museum van Hedendaagse Kunst w Antwerpii w 2006 roku. Nie było wtedy wrażenia pętli jak przy projekcji wideo, lecz raczej niekończącego się nigdy koncertu jednej piosenki. Podczas performansu w czasie rzeczywistym bardziej wyczuwalne było trwanie zdarzenia. Widz był świadomy powtórzenia. Wiedział, że to, co widzi i słyszy w tej chwili, jest takie samo jak to, co przed chwilą, ale jednak nie jest dokładnie tym samym. W przypadku wideo prezentowanego w Rastrze, akcent położony jest raczej na uczucie déjà vu wywołanego u widzów. Znając możliwości techniczne nośnika dvd, można założyć, że ta praca pokazywana jest w pętli. Niecierpliwie próbujemy zobaczyć, czy już widzieliśmy całość dzieła, przypomnieć sobie czy znamy już ten fragment projekcji czy nie. Za każdym razem odczuwamy déjà vu, lecz nie jesteśmy pewni, czy jest to ten sam moment, który już widzieliśmy, czy może nie. Powoduje to w nas odczucie freudowskiego niesamowitego: czegoś, co jest nam znane, ale przez chwile wydaje się obce, wywołując poczucie dyskomfortu2. Podobne uczucie napięcia powstaje, gdy oczekujemy na zmianę tekstu lub piosenki, która to zmiana nie następuje. Może to powodować zawód i znudzenie, coś jednak przykuwa widzów do ekranu i każe im kompulsywnie śledzić każdy gest czy ekspresję twarzy śpiewaka, który powtarza nieustannie ten sam tekst.

God, 2007, single channel video installation, 30 min. photographer: Tómas Örn Tómasson, courtesy I8 Gallery, Reykjavik http://raster.art.pl/
God, 2007, single channel video installation, 30 min. photographer: Tómas Örn Tómasson, courtesy I8 Gallery, Reykjavik http://raster.art.pl/

Długość i trwanie performansów Kjartanssona są ich istotną cechą, podobnie jak teatralne zamiłowanie do inscenizowania projektów. Artysta pochodzi z rodziny związanej z teatrem, jego matka jest aktorką. Jako dziecko brał udział w przedsięwzięciach rodziców, m.in. w przedstawieniu reżyserowanym przez jego ojca, które zostało powtórzone ponad dwieście razy3! Stąd inklinacja Ragnara do powtórzenia i rozciągania w czasie swoich projektów oraz przebierania się za różne swoje alter ego. Jednym z bardziej spektakularnych przykładów jest praca "The End", którą artysta przedstawił w 2009 roku na Biennale w Wenecji w pawilonie islandzkim. Pawilon mieścił się w malowniczym Palazzo Michiel dal Brusa nad Canale Grande. Artysta wykorzystał jego wnętrze jako przestrzeń swojego performansu trwającego podczas całego Biennale, czyli prawie sześć miesięcy. Kjartansson i jego przyjaciel Páll Haukur Björnsson spędzali czas w palazzo grając na instrumentach, szwendając się, śpiąc, jedząc, pijąc piwo, nudząc się i słuchając muzyki, podczas gdy odwiedzający mogli ich oglądać, a przede wszystkim uczestniczyć w ich poczynaniach. Codziennie Ragnar malował portret Pálla, co także mogli obserwować widzowie. Następnie płótna z portretami zapełniły przestrzeń pawilonu. Artysta zabawił się w malarza i wcielił w życie znany malarski temat "artysta z modelem w pracowni". Sięgnął w ten sposób do historii ikonografii by przedstawić stereotypową sytuację powstawania dzieła sztuki. Wzniosły charakter tworzenia podkreślało piękne wnętrze pałacu oraz jego bezpośrednie umieszczenie nad samym kanałem. Połyskująca woda i przepływające obok w pełnym słońcu gondole, które mogli obserwować widzowie przywoływały na myśl tradycję romantycznych podróży artystycznych, Grand Tour czy szerzej sentymentalną koncepcję picturesque, czyli malowniczości wypracowaną przez Williama Gilpina i innych myślicieli angielskich XVIII wieku. Stosy zużytych butelek po piwie, rozrzucone płyty gramofonowe oraz ogólny nieład artystyczny nawiązywały za to do wizerunku bohemy artystycznej drugiej połowy wieku XIX. Wydawałoby się, że to ironiczne spojrzenie na to, jak popularnie publiczność wyobraża sobie pracę współczesnego artysty wizualnego, jednak nie da się przeoczyć postromantycznej nostalgii za tym, co wzniosłe.

Koncepcja wzniosłości podlegała analizie także w drugim pomieszczeniu pałacu, gdzie umieszczono wizualno-muzyczny performans Kjartanssona, w którym na pięciu projekcjach wideo, on i jego przyjaciel Davíd Thór Jónsson grali różne utwory od country, przez bluesa do muzyki poważnej. Projekcje były symultaniczne, w związku z czym dźwięki i instrumenty układały się w jeden wielki utwór. Artyści znaleźli się w zimowym krajobrazie kanadyjskich Gór Skalistych, nawiązującym do malarstwa pejzażowego niemieckich romantyków jak Caspar David Friedrich. Tutaj byłoby to dość dosłowne nawiązanie do romantycznych koncepcji wzniosłości wiążących ją z dziką i obezwładniającą naturą, skontrastowaną z "niewielką" istotą ludzką. Zostało ono zestawione z bardziej dekadencką wizją reprezentowaną przez muzykę bluesową, swobodne zachowanie artysty i jego przyjaciela, którzy kiedy nie muzykują popijają lub palą papierosy, ubrani w pseudo traperskie stroje. Byliby oni, na tle monumentalnego zimowego pejzażu, obrazem małości i słabości człowieka, któremu wobec ogromu świata pozostaje jedynie zanucić sobie melancholijnego bluesa.

Nie tylko ta praca porusza tę problematykę. Tragiczne przyznanie prawdy o tragiczności ludzkiego życia w "God" można uznać za egzystencjalną próbę zmierzenia się ze śmiercią. Zamiast czuć paraliżujący strach przed nią, islandzki artysta powtarza jak mantrę to samo zdanie, zamieniając je w zaklęcie. Lęk zostaje zażegnany, pozostaje nam groteskowa estetyka melodramatu. Scena wygląda bardzo podobnie do tej, w której w filmie "Mężczyźni wolą blondynki" Marylin Monroe śpiewała "diamonds are girl's best friend". W ten sam sposób wprowadza to groteskowo-burleskową odpowiedź na realne i egzystencjalne problemy. Tę tragiczną atmosferę schyłku, dekadencji (reprezentowanej przez różowy kolor, przepych dekoracji), w połączeniu z egzystencjalnym tematem można również interpretować w kategoriach wzniosłości.

Trudno też oprzeć się skojarzeniom ze sztuką wanitatywną czy nawet tradycją danse macabre. Przepych, splendor, "glamour" inscenizowanego przez Islandczyka koncertu zderza się ze smutnym i melancholijnym tekstem. Kontrast ten wskazuje, że bez względu na to, czym się otoczymy, smutna prawda o życiu prowadzi nas ku śmierci, a każde szczęście czy bogactwo zostanie zwyciężone przez smutek. Wszystko, co dobre zmierza ku końcowi i nieubłaganie przeminie.

Druga praca zaprezentowana w Rastrze "Me and my mother" (2000, 2005, 2010) to również projekt zmierzający ku śmierci i eksploatujący uczucie déjà vu . Począwszy od roku 2000 artysta co pięć lat nagrywa swoje spotkanie z matką, podczas którego ta spluwa mu wielokrotnie w twarz. Projekt zakończy się wraz ze śmiercią jednego z bohaterów. Spotkanie z najbliższą osobą artysta przewrotnie przedstawia jako doznanie upokorzenia. Jednak znając upodobanie Kjartanssona do przyjmowania różnych ról oraz wiedząc o tym, że jego matka jest aktorką, trudno uwierzyć w możliwość takiej sytuacji. Atmosferę farsy zdradzają także momenty, kiedy oboje wybuchają śmiechem. Gest opluwania zamiast być opresją, okazuje się intymnym gestem bliskości i zaufania.

Praca budzi także skojarzenia z pełną gagów komedią, w której bohaterzy robili sobie rozmaite, czasem przykre żarty. Ten obraz jednak znów zapowiada moment końca, śmierci. Z pozoru bliski w formie do groteski porusza wzniosły temat ludzkiej egzystencji, pracy i możliwości jej realizacji wobec nieuchronnie opływającego czasu. Jeszcze silniej niż projekt wenecki podkreśla trwanie i rozciągnięcie w czasie, typowe dla twórczości Kjartanssona. "Me and my mother" to dzieło na razie otwarte, nieskończone, czekamy na ciąg dalszy. Koniec jest jednak znany i przewidziany. Jest nim śmierć. Artysta bawi się wydłużając swoje prace. Ale jego projekty zawsze mają określony koniec, zawsze do tego końca dążą i o tym potencjalnym końcu opowiadają, stąd tytuł weneckiego projektu: "The End". Trudno znaleźć coś bardziej tragicznego w wymowie, niż działanie w obliczu i ze świadomością zbliżającego się nieuchronnie końca.

Prace te skierowane są więc w dwóch kierunkach; z jednej strony ku tragicznej przyszłości związanej ze śmiercią, a z drugiej, na sposób melancholijny, ku przeszłości, która bezpowrotnie minęła, ale ciągle pozostaje częścią teraźniejszości (gdyż jest częścią projektu Kjartanssona, który nadal trwa). Na projekcjach "Me and my mother" z roku 2000 czy 2005 obserwujemy przeszłość, widzimy zmiany w ubraniach czy wyglądzie bohaterów w stosunku do pracy z tego roku. Im dłużej projekt będzie trwał, tym ciekawsze różnice zobaczymy, podobnie jak w "Detalach- autoportretach" Romana Opałki. Dokumentując swoje spotkania z matką, artysta myśli o teraźniejszości w kategoriach historycznej przeszłości. Ponieważ jest świadomy upływu czasu, patrzy na to, co teraźniejsze, wiedząc, że zaraz minie. Dlatego chce to uwiecznić, włożyć w ciąg wspomnień zapisanych na konkretnym nośniku. Tworzy rodzaj dokumentu, który zapobiegnie zniknięciu zdarzenia, jednocześnie budując wokół przeszłości atmosferę melancholii i uczucia straty.

Me and My Mother, 2010, DVD, courtesy I8 Gallery, Reykjavik
Me and My Mother, 2010, DVD, courtesy I8 Gallery, Reykjavik

Należy jednak zwrócić ponownie uwagę na powtórzenie, które pojawia się we wszystkich wymienionych pracach oraz na klisze, które wykorzystuje artysta, czy też na stereotypowe role, w które się wciela. Są to m.in. syn, artysta w pracowni malujący modela, śpiewak estradowy (w innych jego pracach był to także rycerz czy wiking). Zarówno cliché jak i powtórzenie zestawione z tragiczną świadomością końca i braku sensu, stają się elementem uspokajającym i kojącym, punktem oparcia, który pozwala nam odwrócić się od melancholii i założyć na chwilę różowe okulary. "God" jest żarliwą ceremonią żałobną, podczas której roznosi się lament nad schyłkiem szczęścia, jednakże ciągłe powtarzanie smutnego faktu, że smutek zwycięża szczęście, w rzeczywistości przynosi ulgę, pocieszenie i pozwala się z nim oswoić i zarazem go przekroczyć.

W "God" z jednej strony mamy obraz pustki, która charakteryzuje współczesną kulturę, a z drugiej strony kiczowate dekoracje, które starają się ją zapełnić. Mamy również silną potrzebę dokumentacji i zatrzymania przemijającej teraźniejszości w "Me and my mother", a także ukrycie własnej tożsamości jako artysty za stereotypową rolą w "The End". Są to trzy sposoby unikania rzeczywistości jakie stosuje artysta. Jednak według mnie prace Kjartanssona są raczej pozytywną akceptacją tragiczności życia niż płaczliwym załamywaniem się nad ciężkim ludzkim losem. Jego melancholia jest tak słodka, że szybko zapominamy skąd się bierze, jego smutek natychmiast przemienia się w dobry żart, który pozwala odetchnąć z ulgą. Kjartansson stosuje rozmaite praktyki, aby nas pocieszyć, złagodzić nasze cierpienie. W romantyczny sposób traktuje ból istnienia jako inspirację, ale jego sztuka nie pogłębia tej udręki, tylko w delikatny sposób na jej temat ironizuje. Pozwala on przepracować nam to, co trudne i żyć dalej, mimo bólu, ciesząc się tym, co pozostało. Tragiczność egzystencji postrzega on nie jako negatywny brak, chorobę, stratę, lecz jako możliwość do pozytywnego zapełnienia tego braku, jako obietnicę pokonania choroby i zażegnania kryzysu. I rzeczywiście, życie jest bardzo smutne..., ale jak bardzo jest piękne i różowe jednocześnie!

Ragnar Kjartansson

Galeria Raster, ul. Hoża 42 m 8, Warszawa, 30.10 - 23.11.2010

  1. 1. C. Corbetta, Brennivin Pizza. Swimming in Death with Ragnar Kjartansson, w: The End. Ragnar Kjartansson, ed. Hatje Cantz, 2009, s. 32.
  2. 2. S. Freud, Niesamowite, w: Pisma psychologiczne, Warszawa 1997.
  3. 3. The Dead King, wywiad przeprowadzony z Ragnarem Kjartanssonem przez Christiana Schoena, w: The End. Ragnar Kjartansson, ed. Hatje Cantz, 2009, s. 64.