Depragmatyzacja zamiast ideologizacji.

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Zainicjowaną przez Cezarego Michalskiego debatę o tożsamości pokoleniowej w "Dzienniku" śledzę raczej fragmentarycznie, wszakże zdaje się ona ostatnio przybierać raczej niepokojący wymiar, a myślę tu o artykule Artura Żmijewskiego "Młodzi chcą i być, i mieć" z dn.21.04.07, który stał się okazją do głoszenia - moim zdaniem - chybionych, acz niestety dość powszechnych poglądów na temat sztuki. Autor, który jest bodaj najważniejszym i najbardziej świadomym przedstawicielem polskiej sztuki krytycznej, twierdzi w nim, że ma "naprawdę pomysł dla swojego pokolenia". Otóż twierdzę, że jest to pomysł doskonale fatalny, a postaram się dowieść tego koncentrując się właśnie na problemie sztuki.

Twierdzi on, że sztuka krytyczna powinna stać się narzędziem nowolewicowego aktywizmu społecznego. Wszakże przekonanie, że "nie ma przestrzeni wolnych od ideologii" nie znaczy bynajmniej, że wykładnia polityczna stanowi sens danej przestrzeni. Można politycznie interpretować epidemię biegunki, ale to raczej kuriozum intelektualne. Można ideologizować konstruowanie nowego samolotu, ale w niczym to nie wyjaśni problemów z nim związanych etc., etc. Można też ideologicznie interpretować sztukę, ale efektem będzie jej redukcja do poziomu wizualnej propagandy. Krótko mówiąc (i tylko nieco upraszczając), nowolewicowa maniera redukowania problemów (nawet poprzez zawiłe terminologie) do leninowskiej pseudo politycznej opozycji "my - nasi wrogowie" nie wnosi żadnych nadziei na rozsądną dyskusję i na taki spór, gdzie oponenci wzajemnie się wzbogacają odmiennymi przekonaniami. W tej ideologicznej strategii jedynym celem jest eliminacja wroga, co w dzisiejszych czasach oznacza dominację w massmediach i instytucjach sztuki. To jest istotny moment: nie udział w akacjach charytatywnych, nie wolontariat społeczny, nie udział w lokalnych organizacjach samorządowych etc., lecz obecność w mass mediach stanowi podstawową formę "zaangażowania społecznego" artystów-aktywistów. To zaś pomaga im niezmiernie w "walce" z kapitałem (czyli przekłada się na rynkowe sukcesy).

Żmijewski mitologizuje sztukę krytyczną, która drogą szoku miała łamać stereotypy społeczne etc., walcząc o kulturową reprezentację zmarginalizowanych. Michel Foucault wszakże powiadał: "mówienie w imieniu innych jest bezwstydem". Ten bezwstyd w rękach aktywistów sztuki krytycznej okazuje się wartością wszakże pozytywną i stanowi oręż walki z ciemnotą mas. Pomocny jest tu także marksistowski wynalazek "fałszywej świadomości", dzięki któremu każdemu myślącemu inaczej można zarzucić błądzenie i samoułudę. Sam podział na masy i oświecony aktyw, co Żmijewski wielokrotnie powtarzał w różnych okazjach, jest niedemokratyczny, uzurpuje bowiem nowe elity, które niejako z założenia mają być mądrzejsze, bardziej wrażliwe etc. Paradoks polega tu na tym, że walcząca ponoć o lepsze społeczne urządzenie tzw. "sztuka krytyczna" w polskim wydaniu okazuje się dokładnym odwróceniem tego, co w świecie cywilizowanym za taką jest uważane. Otóż nie stanowi ona dywersji wobec panujących elit, ale zastępuje je promocją… nowych elit walczących z masami. Tu warto przypomnieć świetny artykuł Ewy Thompson ("Europa", nr156(31-03-2007) dotyczących postkolonialnych prowincjonalnych kompleksów polskich elit, które w pogardzaniu "ciemnym" społeczeństwem swojego kraju upatrują nadziei na to, że zostaną zaakceptowane przez elity Zachodu. Zgroza narasta, gdy głosi się, że najważniejszą, a może i jedyną regułą tej gry o dominację jest skuteczność. Wbrew zapewnieniom aktywu, nie jest to więc żadna uczciwa forma ludzkiej alternatywy, czy programu politycznego, ale co najwyżej partyjniactwo w najgorszym rozumieniu, czyli gra o "nasze".

Z tej perspektywy staje się oczywiste, że jeśli istnienie aktywu społecznego polega na dążeniu do dominacji/obecności w mass mediach, to całe jego działanie będzie podporządkowane ich regułom. I rzeczywiście solennie respektuje on regułę mass mediów - posłużenie się poruszającą anomalią, oraz regułę rynku - wydobycie anomalii atrakcyjnej. I to jest źródło obsceny i skandalizmu sztuki krytycznej, a nie bunt, czy rewolucyjność. Rzecz jasna obscena ma rację bytu w sztuce, czasami jest wręcz niezbędna, ale tak jak i każda inna forma nie może stać się zasadą tworzenia sztuki, gdyż popada się w formalizm, czyli akademizm. Ponadto bunt ma sens, gdy jego uczestnik gotów jest ponosić konsekwencje swojego sprzeciwu, a nie gdy jedynie uzyskuje z tego profity.

Żmijewski twierdzi, że "wiedza i rozumienie są narzędziami mającymi zmienić świat, w którym żyjemy". To kolejny moment narastania zgrozy. Jedna wiedza, jedno rozumienie? Dlaczego akurat (czasami nawet inspirujące) interpretacje Badiou, czy Żiżka mają stać się owym fundamentem zmienionego świata? Oni sami zapewne wpadli by w popłoch na taki pomysł. Dlaczego akurat wiedza zideologizowana, czyli schematyczna, ma być odpowiedzią w sztuce na naszą wielowymiarową złożoność? Może raczej komplementarny pluralizm, może jakaś forma transwersalności? Wiedza zideologizowana to reanimowanie anachronicznego truchła, które ludzkość po wielokroć już w ciężkich bólach przerabiała: struganie rzeczywistości do konkretnego słownika finalnego, a następnie redukowanie rozumienia siebie i świata do jego pojęć.

Autor komentowanego artykułu akcentuje wagę świadomości. Nie jest jednak uczciwością intelektualną lansowanie tezy, że sztuka opiera się na samej świadomości. Raczej na pełni naszych władz - także emocjach, zmysłach, intuicji etc., stanowiąc rodzaj ich zestrojenia. Pomysł, że świadomość pozwala tworzyć prace, które oddziaływają w określony sposób na masy, jest stricte socjologiczny, stąd też takie działanie ma charakter raczej manipulacji marketingowej, czy propagandy, a nie sztuki. A co ponadto, jeśli sztuka zredukowana do samej świadomości oparta jest na chybionej, niepełnej, czy cynicznej świadomości? Jeśli dobór środków i zamierzone cele są także błędne? Jeśli sama krytyczność okazuje się reanimowaniem zideologizowanych stereotypów? Tu przykład polskiej wersji sztuki krytycznej jest niezmiernie pouczający. Opiera się ona na założeniu, że obscena i prowokacja przełamie inercję mas i otworzy na "inne, nowe etc.". Jednak obserwujemy zjawisko dokładnie odwrotne, konserwatyści reagują wzmożonym resentymentem wobec sztuki współczesnej i konsolidowaniem swego zasklepienia. Cel i konsekwencje, które stanowić miały rację istnienia sztuki krytycznej, są zatem zupełnie fałszywe. Zaś obscena i zażenowanie, które miały być środkiem do celu, okazują się celem samym w sobie, czyli manifestacją obsceny jako jarmarcznej estetyki (znów wracamy do mass medialnej kategorii intrygującej anomalii).

Nie jest też do końca prawdą, że wolność w sztuce ma polegać na walce z hegemonią i opresją prawicy (już raczej z jej wizją wolności). Instytucje sztuki współczesnej, tak się dziwnie stało, stanowią dziś w dużej mierze ostoję postaw lewicujących (Andrew Roberts złośliwie dopowiada, że te postawy ulokowały się - obok Wietnamu, Korei - na zachodnich kampusach uniwersyteckich). Problem więc należy stawiać nieco szerzej: czy opresją wobec sztuki jest konserwatywne społeczeństwo, czy bardziej ideologiczne schematy i stereotypy, które determinują art world od wewnątrz? Wolność jako zastępowanie jednych schematów innymi?

Jednakże subwersywny i emancypacyjny charakter sztuki tkwi w jej nieredukowalnie jednostkowym wymiarze; w tym, że człowiek tworzy dla człowieka (także tego, którym sam jest). Nie dla mas, nie dla politycznych oponentów, społeczeństwa etc. I czyni to człowiek - w pełnie swego ułomnego człowieczeństwa, prowadząc refleksję i spór o to człowieczeństwo, a nie fach-/idiota od wytwarzania sztuki (dziś artysta sztuki festiwalowej to przecież raczej znawca marketingu i PR`u). Pora już wyciągnąć wnioski z poprzednich doświadczeń: wszelka instrumentalizacja sztuki kończy się niechybnie jej negacją (co wcale nie oznacza, że należy to definiować jako postęp w sztuce). Jakaś paranoja jest także w tym, że dzisiejszy świat sztuki festiwalowej (działający wedle reguł rynku i massmediów) wypełniają produkcje, które reklamowane są jako buntownicze, rewolucyjne i alternatywne. Czyli: sztuką oficjalną (wysyłaną np. na Biennale Weneckie, jak w przypadku Żmijewskiego) jest to, co definiowane jest jako sztuka nieoficjalna i alternatywna.

Nie jest uczciwym również twierdzenie, że naszą złożoną i wielowymiarowa rzeczywistość da się zastąpić jej jednym jedynym ideologicznym obrazkiem (czy lewicowym, czy prawicowym), czy też określoną wiedzą. Nie wiemy bowiem wszystkiego. Naszą wiedzę musimy dopełniać nadzieją lub marzeniem (albo, - co niestety częste - lękiem). Tę niewiedzę można i trzeba ograniczać, a może raczej precyzować, ale nie można jej zagłuszać ideologiami, czy samą zuchwałością. Świadomość niewiedzy otwiera drogę do choćby potencjalnej tajemnicy istnienia; otwiera na Inne. To właśnie świadomość niepełności naszej wiedzy chroni nas przed jednostronnymi radykalizmami i skłania do nieustannych poszukiwań. Każdy więc, kto jak Żmijewski deklaruje posiadanie "właściwej" wiedzy i rozumienia, dąży jedynie do doraźnej dominacji. Nawet, jeśli usta ma wypełnione frazesami o wolności, krytyczności etc. Błędna jest też sugestia Żmijewskiego, że myślenie grupowe (pokoleniowe, ideologiczne, partyjne etc.) w dążeniu do skuteczności jest wyrazem troski o idee, które się wyraża. Równie dobre (a przykładów wokół nie brak) jest tłumaczenie, że pojedynczo nie ma się nic do powiedzenia.

Nowa lewica odwołuje się z reguły do tematyzacji socjologicznych i psychologicznych. Zakłada więc raczej ścisły determinizm kulturowy. Człowiek, a i artysta, jawi się tu jako egzemplarz reprezentujący poszczególny typ społeczeństwa, czy psychologicznej ekonomii. Sztuka w przestrzeni socjologii i psychologii redukowana jest do oznak symptomu; czyli artysta (trafnie lub nietrafnie; lub subwersyjnie) wyraża swoje uwarunkowanie. Może rację ma raczej Odo Marquard twierdzący, że szanse na wolność przynosi nam wielość i różnorodność determinacji, które możemy stawiać w sprzeczności, wzajemnie neutralizować, by generować momenty wolności? Ale na pewno sztuki nie można redukować do determinacji jednego określonego typu (choćby nawet tak ruchliwego jak słownik finalny Żiżka).

Jako artysta mam głęboką nieufność do wszelkich form myślenia zbiorowego. Sztuka jest w moim przekonaniu działaniem tego, kto waży się mówić i działać w swoim imieniu, wystawiając się na krytykę, czy szyderstwa. Rzecz jasna nowolewica kwestionuje istnienie sfery prywatności traktując ją jako pochodną rozstrzygnięć politycznych, lecz to niczego nie wyjaśnia. Bowiem nie rozwiązujemy problemów używając języka uniemożliwiającego ich sformułowanie (jak chcieli tego już staliniści). Przeciwstawiam sztukę jednostki przeciw sztuce anonimowych kodów, dyskursów, ale i doraźnych korporacji. Bowiem warunkiem sztuki jest właśnie jakiś rodzaj bezinteresowności. W tych deklaracjach można doszukiwać się pozostałości wizji romantycznej, ale właśnie nie - ten quasi idealizm jest w moim przekonaniu jedyną rozsądną odpowiedzią na aktualną rzeczywistość, gdzie dominuje bezwzględna manipulacja i metafizyka doraźnych interesów. Właśnie wobec nich postawa bezinteresowna staje się formą realnego buntu.

Ponadto my wszyscy naprawdę mamy również interesy długofalowe, o które należy zadbać. Tu nie wystarczy dekonstrukcja, która konsekwentnie prowadzona (jak w wersji Paula de Mana) prowadzi do niemoty, albo zatrzymana na jakichś konkluzjach (aktualnie przydatnych) staje się swoim samozaprzeczeniem. Potrzebujemy depragmatyzacji. Depragmatyzacji polegającej na odpowiedzi na proste pytanie: co daje nam poczucie sensu i wartości naszego istnienia, co może spowodować, że zechcemy zadać sobie trud bycia lepszym? Czyli: jaki jest nasz prawdziwy interes (interesy)? To nie tylko adaptacja do określonych i zmiennych warunków, ani nie kolejne mody, które legitymizują nasz konformizm, lecz właśnie odwaga i zdolność działanie według nadziei i marzenia. Odwaga bycia sobą i posiadania siebie, a nie bycie wypadkową, czy elementem jakiegoś systemu.
Depragmatyzacja wspomagać powinna nasze perspektywy długofalowe, uodparniać je na doraźne rozgrywki.

Rzecz jasna z takimi poglądami ląduje się dzisiaj na marginesach życia publicznego. I to jest OK, lecz trzeba właśnie dowartościowywać i funkcjonalizować marginesy, dające szanse na pełnię jednostkowego rozwoju, a nie pchać się do centrum, które dziś zatłoczone są Dodami i San Remo etc (lub ich odwrotnościami). Okazuje się bowiem, że centrum dziś ma charakter czysto marketingowy, wypełniają go ludzie, którzy zastępują siebie swoimi mass medialnymi wizerunkami. Jedynym towarem obecnie doprawdy bezcennym jest czas, czas dla tego, co się kocha i szanuje. Być sobą i posiadać siebie, to prawdziwe i trudne wyzwanie, które między innymi dzięki sztuce staje się jednak możliwe.

Pomysły na nową kulturę Żmijewskiego są naiwne: zespolenie wszelkich form sztuki (plus ideologizacja), czyli: nie będzie koncertów, wystaw, spektakli, ale jeden wielki show, którego wyłącznym celem będzie pranie mózgów uczestników w dążeniu do "pragmatycznego konstruowania pokolenia". Zgroza po trzykroć. Nareszcie aktywiści będą mogli być w pełni sobą, nareszcie nikt nie będzie "odbierał jadu ich płótnom, sztukom" etc. Osobiście jestem przeciwny, by sztukę schematyzować na poziomie formy lub treści, ale z całą pewnością jej przekazem nie musi być sam jad, bo to oznacza zupełną pogardę dla tzw. mas (czyli de facto dla każdego nie/aktywisty). Natomiast pomysł zespolenia polityki i sztuki jest fatalną anachroniczną ideą wypróbowywaną już po wielokroć - był socrealizm, był faszystowska sztuka czysta i zabroniona. I znów to samo, znowu zaczynamy wszystko od nowa, zamiast wyciągać wnioski? Naiwność tych pomysłów może być sensowna tylko w jednym przypadku: otóż nie ma znaczenia co się mówi, a jedynie, by mówić.

Czyli ponownie - celem jest sama obecność/dominacja w massmediach.

[Powyższy tekst przesłany do redakcji "Dziennika" 26.04.07 nie został tam opublikowany]