como espiar sin descargar nada press localizar numero movil here exposed cell pics programas para espiar por satelite el mejor espia gratis de whatsapp mua giong ong noi necesito espiar espia mensajes de texto de celulares telcel gratis como funciona spyphone pro como espiar blackberry messenger descargar programa prism espia

No po kim, jak po kim, ale po pani bym się tego nie spodziewała...

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

To będzie tekst o strategiach budowania i egzekwowania władzy. O próbach rządzenia z pozycji ofiary. Oraz o próbach zrozumienia tych figur dokonywanych w przeświadczeniu, że zagadka władzy nadal kryje w sobie wiele niespodzianek.

Jakiś czas temu w Zamku Ujazdowskim odbyła się premiera filmu "Pseudo" oraz panel poświęcony dyskusji o "aktualnej i postulowanej relacji między nauką i sztuką" (cytuję za Obiegiem). W panelu udział wzięły obecne na sali twórczynie filmu oraz obecne w panelu Joanna Piotrowska (prowadząca dyskusję), prof. Joanna Tokarska-Bakir, prof. Grzegorz Kowalski, Dorota Jarecka, dr Izabela Kowalczyk oraz dr Bożena Umińska.

Film "Pseudo" opowiada o władzy. O sile patriarchalnej dyskryminacji, która powoduje, że środowiska akademickie nadal pozostają dla kobiet miejscem trudno dostępnym i przykrym. Traumatyczne nieraz doświadczenia konfrontacji z seksizmem były w filmie referowane przez dyskryminowane kobiety i dziewczyny na zasadzie opisu własnego doświadczenia, bez wskazania propozycji asertywnej reakcji na te zachowania. Pozostawiało to widza z lekkim poczuciem niedosytu, co zapewne stanowi element strategii autorek dokumentu. Niewykluczone również, że film miał podkreślić i uwypuklić bezradność samych, seksistowsko zaatakowanych, kobiet i umożliwić oglądającym przyjrzenie się miejscu, do jakiego doprowadza dyskryminowane jednostki gorsze traktowanie. Wiele osób odebrało film jako uwypuklenie pozycji ofiary, i w związku z tym pojawia się oczywiście pytanie, czy nie lepiej byłoby nakręcić film pokazujący, jak radzić sobie z taką dyskryminacją, jak reagować na chamskie zaczepki i wulgarne dowcipy, jak stawiać czoła męskiej dominacji w miejscu pracy czy edukacji oraz - ogólniej - jak zmieniać społeczeństwo tak, by zjawiska dyskryminacji i opresji nie mogły się więcej powtórzyć.

Fetyszyzacja pozycji ofiary może oczywiście być zabiegiem celowym, performatywnym powtórzeniem takich doświadczeń kobiet, które wymykają się na ogół dyskursywnej analizie. Może pozwolić na empatyczne zbliżenie się do sytuacji poniżenia i wstydu, może stać się inspiracją do podjęcia działań mających na celu renegocjację wykluczających zasad. Wszystko to pod warunkiem, że nie rozsiądziemy się w tym miejscu, nie uczynimy z postawy "tej, która przetrwała" ostatecznej formy tożsamości, zamiast traktować ją jako miejsce przejściowe, O "rozsiadaniu się" w miejscu ofiary bardzo ładnie pisze Clarissa Pinkola Estes w Biegnącej z wilkami. Wskazując na zasadność spotkania własnego bólu i krzywdy, autorka ta pokazuje, jak destrukcyjny wpływ ma na kobiety nie podejmowanie dalszego działania, mającego na celu powrót do równowagi. Rozsiadanie się w pozycji ofiary nie jest w tym ujęciu traktowane jako działanie złe z perspektywy jakiejś ogólnie pojętej "etyki" czy "normy", ale stanowi - zdaniem Estes - kolejne cierpienie, jakie kobieta może wyrządzić samej sobie, petryfikując swoje cierpienie i nie przechodząc do dalszych działań. Mam intuicję, że tak film, jak i panel pozbawione były tak refleksji nad taką, chyba nie interesującą z perspektywy rozwoju pojedynczych kobiet, strategią.

Jak pokazała dyskusja, która nieszczególnie wartko potoczyła się po filmie, jego autorki nie tylko na dobre rozgościły się w miejscu ofiary, ale uznały również, że jest to świetna przestrzeń do formułowania oskarżeń oraz roszczeń. Innymi słowy, w typowo paranoiczny sposób podjęły się próby budowania norm i reguł, dzielenia i rządzenia. Taka sytuacja jest typowa dla psychoterapii analitycznej, gdzie pacjent/ka z pozycji histeryczki (notorycznie łamiącej prawo i zawieszonej na owej negacji) przemieszcza się do pozycji paranoicznej (w której zakazy i normy stają się absolutne i niekwestionowalne). Ten typowy dla psychoanalizy lacanowskiej moment jest analizowany między innymi przez Julię Kristevę, która - krytykując absolutną władzę analityka produkującego "małych paranoików" - proponuje psychoterapię rozumiejącą, opartą na rekonstrukcji funkcji semiotycznej, odbudowie umiejętności nazywania i rozumienia świata zamiast agresywnej obsesji porządkiem prawa. Zranienie i pęknięcie tożsamości jest w takiej terapii leczone poprzez odbudowywanie umiejętności posługiwania się słowem i tworzenia rozumiejącej więzi ze światem, a nie poprzez agresję, budowanie norm i zakazów oraz projektowanie "nowego lepszego świata" z pozycji własnej krzywdy. To model budowania komunikacji ze światem, komunikacji, która być może przezwycięża przemocowe relacje porządku prawnego. Obrana przez Kristevą strategia nie polega przy tym na dążeniu do pozbycia się, przezwyciężenia jednostkowej słabości, ma na celu jej powolne i stopniowe integrowanie; uczy przyswajania, akceptacji dla własnej inności, dla "obcego w nas", jak ładnie pisze Tomek Kitliński.

Jak już wspomniałam, autorki filmu tylko powtórzyły doświadczenia dyskryminacji. Tymczasem - jak zauważył już Karol Marks - idzie o to, żeby świat zmieniać. Jedną ze strategii takiej zmiany byłaby próba komunikowania doświadczenia symbolicznej przemocy wbrew niewyrażonemu zakazowi takiej werbalizacji, z jakim mamy do czynienia na co dzień. Taka próba komunikacji mogłaby odegrać wobec niepisanych reguł politechniki czy uniwersytetu taką rolę, jak inteligencja Odyseusza wobec magicznych postaci, które napotykał w swej wędrówce do domu. Mogłaby być wolnym od przemocy odczarowaniem nastawionego na fizyczną siłę, męsko zdominowanego świata. Niestety - autorki wolały obserwować w milczeniu, przez co nie tylko nie poskromiły represywnych figur władzy, z jakimi konfrontowane były bohaterki filmu, ale jeszcze je wzmocniły, jak okazało się podczas dyskusji panelowej.

W dyskusji kompletnie nie podjęto rozmowy o doświadczeniach kobiet, z takim trudem wydobytych w pokazanym wcześniej dokumencie. Doświadczenia kobiet pozostały niewyrażonym uczestnikiem prywatnego życia kobiet. Zamiast tego zajęto się kwestią: "Czy można tworzyć sztukę bez świadomości genderowej?" Odpowiedź brzmiała, że i tak, i nie. Potem pojawiło się rozróżnienie na sztywne i przywiązane do schematów procedury naukowe rzekomo mające zawsze przewidywalne rezultaty oraz (rzekomo) wolną i autonomiczną sztukę, która jest zawsze nieprzewidywalna. To rozróżnienie, zaproponowane przez prof. Tokarską-Bakir wzbudziło żywe protesty tak innych członków i członkiń panelu, jak i widowni, która oczywiście została dopuszczona do głosu na samym końcu. Problem seksizmu określonej grupy artystów został przy tym sprowadzony do roli rezultatu autonomii ich dziedziny, co prowadziłoby oczywiście do absurdalnego wniosku, że autonomia wybranej dziedziny kultury z natury rzeczy prowadzi do seksizmu, oraz że jedyną obroną przed dyskryminacją są sztywne, nienegocjowalne reguły, w jakie rzekomo uzbrojony nie tylko jest, ale być musi dyskurs naukowy.

Takie ujęcie różnicy między sztuką i nauką zostało zaproponowane w związku z doświadczeniem prof. Tokarskiej-Bakir oraz grupy jej badaczek, które próbowały wyjechać na wspólny plener z artystami z pracowni prof. Kowalskiego, ale ostatecznie zdecydowały, że tam nie pojadą, gdyż przypuszczały, że wyjazd mógłby przynieść nieoczekiwane rezultaty. Z uwag obecnych na sali studentek prof. Tokarskiej -Bakir wnioskuję, że obawiały się one seksizmu. O ile znam polskie uczelnie artystyczne i nie tylko, problem seksizmu jest w nich bardzo duży, tak wśród kadry, jak i studentów, z naciskiem na to pierwsze. Niemniej - mam wrażenie, że socjolożki mogłyby podołać sytuacji wyjazdu na plener z artystami i że automatyczne oddanie pola i cicha rezygnacja z sytuacji obserwacji uczestniczącej nie była konieczna. A łączenie ich doświadczeń seksizmu z działaniami grupy studentów, z którymi ostatecznie nie pojechały na plener, wydaje mi się wyjątkowym nadużyciem.

Socjolożki wybrały rezygnację z wyjazdu i - jak to nazwały - "posłużenie się środkami artystycznymi we własnej pracy". Można by przypuszczać, że owo pożyczenie narzędzi odbyło się w postaci filmu, wydaje mi się jednak, że stało się inaczej. Autorki filmu i matronująca im profesor uznały za stosowne dokonać publicznego linczu na profesorze Kowalskim i jego studentach, męcząc przy okazji publiczność oraz bogu ducha winne panelistki sytuacją niezrozumiałej rozgrywki, której podstawy pozostawały niejasne przez 3 czasu całego panelu. Stawiając nieobecnym na sali studentom zarzut seksizmu, którego nie udokumentowały żadnym szczegółowym opisem (twierdziły, że "miały przeczucie, że mogłoby się to źle skończyć"; że podczas spotkania miały miejsce "rzeczy", pozwalające domniemywać o możliwym seksizmie podczas wspólnego wyjazdu) dokonały procedury niegdyś znanej jako "palenie czarownic", łaskawie wykonując samosąd zaocznie. Oczywiście, nawet jeśli podczas spotkań socjolożek i artystów miały miejsce zachowania seksistowskie, po opisywanym przeze mnie panelu raczej nikt nie weźmie ich opowieści poważnie. Czego szczerze żałuję.

W trakcie panelu zostało również sformułowane pytanie o to, czy sztuka musi ciągle być terapeutyczna. Zadała je krytyczka i historyczka sztuki, dr Iza Kowalczyk. W odpowiedzi usłyszała frazę, która stała się tytułem niniejszego tekstu: "no po kim, jak po kim, ale po pani - feministycznej historyczce sztuki, nie spodziewałabym się takiego pytania". Prof. Tokarska-Bakir najwyraźniej uważa, że feminizm musi być przewidywalny. Że tak, jak ona - przede wszystkim ceni sobie reguły, prawa i normy, zaś jego specjalnością jest tworzenie stałych i niepodważalnych zasad. Otóż o takim feminizmie właśnie myślała zapewne Julia Kristeva, kiedy pisała: "I tylko feminizm zazdrośnie strzegący swej władzy - jako ostatnia z roszczeniowych ideologii władzy - oskarża o uzurpację tego artystę, który niszczy narcyzm, podobnie jak zresztą każdą wyobrażoną tożsamość, w tym płciową, nawet jeśli o tym nie wie" (J. Kristeva, Potęga obrzydzenia, s. 194). Osobiście jestem przekonana, że nie każdy feminizm wpisuje się w strategię opisaną przez Kristevą i chyba zrealizowaną przez wspomnianą panelistkę. Bardzo zależałoby mi na tym, żeby "w łonie feminizmu", jak pięknie napisała kiedyś Ewa Rutkowska, było miejsce również na feministki nie skupiające się na obsesyjnym kryminalizowaniu domniemanych seksistów w imię krzywdy milionów kobiet na przestrzeni wieków. Chciałabym, aby feministki kręciły filmy, organizowały panele, prowadziły dyskusje i eksperymentowały, ale wolałabym, żeby nie powielały przy tym najgorszych nadużyć systemu patriarchalnego. Jeśli mamy robić to samo, co opresjonująca nas władza, może lepiej zajmijmy się czymś innym? Warto przy tym pamiętać, że traktowanie sztuki jako terapii jest pewną strategią artystyczną. Jedną z wielu możliwych i wcale nie zawsze najlepszą. Jest strategią niezmiernie ważną dla historii sztuki feministycznej, niemniej - nie jedyną możliwą strategią uprawiania sztuki "z zachowaniem świadomości genderowej".

Moje ulubione przykłady sztuki wykorzystanej jako terapia to między innymi prace Pipilotti Rist. Każąc bohaterce swojego filmu dumnie maszerować z plamami krwi menstruacyjnej na ubraniu (plamami powodującymi na ogół wielkie wstyd kobiety), artystka funduje widzom i może również samej sobie możliwość przekroczenia społecznego tabu krwi menstruacyjnej, jej bohaterka staje się ostatecznie społeczną guru, do której mężczyźni przychodzą po błogosławieństwo z krwi. Kolejną pracą jest fotomontaż Alexis Hunter, opowiadający historię próby gwałtu, jakiej stała się ona ofiarą. Prace pokazują ulicę, na której doszło do napaści, zaś dołączony do zdjęć zapis jej rozmowy z napastnikiem pokazuje widzowi, że można - dzięki woli komunikacji i zrozumienia sprawcy - poskromić jego zbrodnicze zapędy. Każda z tych prac jest terapeutyczna w tym sensie, że pozwala pracować ze skutkami dotykającej kobiet symbolicznej przemocy. Zakaz krwi menstruacyjnej oraz zagrożenie napaścią zostają przepracowane dzięki filmowi.

"Pseudo" nie proponuje rozwiązania konfliktu płci. W tym sensie nie jest terapią, a wręcz antyterapią - wzmacnia opór przed podjęciem jakiejkolwiek pracy. Sytuuje widza w pozycji biernej ofiary, z której nie ma wyjścia, a jeśli jest - to polega ono na przejęciu narzędzi przemocy i przekazaniem ich dalej. Tak zrobiły uczestniczące w dyskusji autorki filmu oraz prof. Tokarska-Bakir. Strategie władzy to, jak wiadomo, nie tylko represja i ucisk, do ich asortymentu zaliczamy również okopywanie się na wcześniej ustalonej pozycji absolutnej słuszności, piętnowanie innych za inność oraz traktowanie jedynej, własnej strategii interpretacji zdarzeń i sytuacji za adekwatną, bez względu na koszta. Jak u Tolkiena: Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać - W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie. (J. R. R. Tolkien, Władca pierścieni)

Oczywiście, wiemy, że wiedza rodzi władzę, eksplikował nam to już Michel Foucault w swoich nie wystarczająco chyba jeszcze w Polsce znanych studiach nad seksualnością i polityką zakazu. Sprawując władzę pastoralną nad populacją, państwem, zbrodniarzami i społecznym marginesem, rządzący nie posługują się orężem wojennym, siła tego stanowiska rodzi się w skuteczności jego języka i mikropraktyk, które w całości składają się na społeczeństwo kontroli. Z perspektywy Foucaulta postawienie wyraźnej granicy między tym, co jeszcze represjonujące a tym, co już represjonowane stanowić może nie tylko zadanie niewykonalne, ale wręcz zachętę do unikania prawdziwego problemu, kwestii obecności władzy w całości ludzkich relacji i stosunków. Autorki filmu i panelu - prof. Tokarska-Bakir oraz jej studentki - niewątpliwie myślą inaczej, chciałyby zapewne, aby miejsce ofiary było owym "czystym miejscem", wolnym od wszelkiego zafałszowania perspektywy, miejscem, z którego można dokonywać ocen i sądów. Analityka Foucaulta wyklucza takie supozycje. Krytykując "hipotezę represji", autor ten przekonująco dowiódł, że władza strukturyzuje nas wszystkich, nawet jeśli jesteśmy jej bardziej podlegli, niż inni członkowie społeczeństwa. Tak, jak seksualność nie jest czysta i wolna "sama w sobie", tak samo pozycja ofiary nie stanowi gwarancji słuszności. Mądrość ludowa głosi, że "dzieci bite biją". Wydaje mi się, że w tym kontekście szukanie w niepoddanym analizie i interpretacji, nagim opresywnym doświadczeniu uprawomocnienia własnych norm i ocen nie tylko nie spełnia reguł naukowej ścisłości, ale stanowi zwiększanie społecznej niesprawiedliwości, której i tak doświadczamy całkiem sporo.

Tak, zmierzam do tego, by powiedzieć, że wyjściowa dla mojego tekstu sytuacja panelu zrodziła przemoc, zrodziła obie jej formy, bo zarazem dyskurs przemocy, jak i przemoc dyskursu. Załatwiając swoje nie do końca chyba rozliczone porachunki z wydziałem rzeźby, socjologiczna pracownia prof. Tokarskiej-Bakir porwała się na krucjatę przeciw niewiernym. Ofiarą tej krucjaty padły: prowadząca panel (zobligowana do tego, by zadawać określone pytania, a innych nie), uczestniczki panelu (które nie miały pojęcia, o co w nim chodzi, którą to wątpliwość wyraziły publicznie), publiczność spotkania (zmuszona do słuchania hipotez podejrzliwie stawianych wobec wydarzenia, o którym nie miała pojęcia i osób, które nie zostały zaproszone), i wreszcie same inicjatorki zdarzenia, których film z pewnością nie zostanie zapamiętany jako sensowne dzieło dokumentalne, tylko jako pretekst do wielce nierozsądnej rozgrywki.

Estetyka to nie tylko, jak raczy twierdzić prof. Tokarska-Bakir, domena Gadamera. Estetyką zajmowali się również marksiści (których imperatyw dążenia do społecznej zmiany i przekroczenia normy dyskryminacji wydaje się pani profesor bliski), a także poststrukturalistki i poststrukturaliści (wśród których Ranciere sformułował dwie interesujące w tym kontekście hipotezy: o istnieniu wewnętrznej policji zarządzającej również tym, co przynajmniej pozornie jawi się jako emancypacyjne oraz o polityce jako sferze, w której kryteria estetyczne odgrywają niezmiernie doniosłą rolę). Gadamer, jako twórca koncepcji piękna jako autentyczności nie na wiele nam się przyda w czasach wielokrotnej dekonstrukcji relacji przedmiot-podmiot, w czasach krytyki racjonalizmu i związanego z nim kolonializmu. Będzie on jeszcze mniej użyteczny, gdy weźmiemy pod uwagę determinowaną przez neoliberalizm strategię nieustannego budowania podziałów na uprzywilejowanych i podporządkowanych. Okaże się wręcz nieznośny, gdy przypomnimy sobie lansowany w jego ramach wymóg racjonalnego kontaktu z dziełem, który w świetle krytyki europocentryzmu i kolonializmu sprawia wrażenie strategii instalowania racjonalistycznej hegemonii.

Z końca Oświecenia możemy wysnuwać rozmaite wnioski. Holocaust może nas doprowadzić do kompletnego milczenia, może być argumentem usprawiedliwiania wszelkiej przemocy, ale może stać się także brutalną i dramatyczną w swej wymowie inspiracją dla przemyślenia reguł późnej nowoczesności, może być zachętą poszukiwania takich reguł sztuki (jako artystycznego rzemiosła, ale również sztuki rządzenia czy naukowej praktyki), które nie determinują konfrontacji i przemocy.

Mój zapóźniony, nieoczekiwany pacyfizm może oczywiście również budzić wątpliwości jako strategia rzekomo bezradna w konfrontacyjnej polityce, tudzież jako domniemana próba anihilowania konfliktu. Jak powiedziała jednak Judith Butler w jednym z wywiadów o politycznych konfliktach zbrojnych, non-violence nie musi oznaczać bezczynności. Wprost przeciwnie, jest on może najbardziej aktywną postawą, skoro wymaga nie tylko rozwiniętej diagnostyki konfliktu, ale również powoduje wykształcenie strategii mających na celu, z jednej strony, dążenie do rozwiązania problemu, zaś z drugiej - poszukiwanie do tego celu środków nad wyraz nietypowych. Takiego typu aktywizm, wrażliwy na własne uwarunkowania, ale również na siłę pozycji władzy, z której obwieszczane bywają propozycje emancypacji, wydaje mi się z wielu powodów interesujący. Tego nastawienia, i tego typu pracowitości zabrakło mi i w filmie "Pseudo" (który może skądinąd stanowić dobry punkt wyjścia dla poszukiwania nowych strategii działania nie wpadających w pułapkę macho-przemocy), i w towarzyszącej mu dyskusji.

Wydaje mi się, że Chantal Mouffe ma rację, gdy pisze, że antagonizm jest podstawą polityczności oraz że współczesne główne nurty myśli politycznej skupiają się głównie na tym, by maskować konflikty. Natomiast nie wierzę prof. Tokarskiej-Bakir ani prof. Kowalskiemu, gdy twierdzą oni, że konflikt zawsze jest interesujący. Moim zdaniem, ten, który między nimi wybuchł, nie tylko nie był ciekawy, ale był po prostu nudny. Posiadał również znamiona niebezpiecznego wiązania sprawowania bezpośredniej władzy i feminizmu, który to związek wymagałby, jak sądzę, osobnej analizy.

Jednym ze sposobów przezwyciężenia traumy jest, jak wspominałam, trwałe zamieszkanie w pozycji ofiary, zbudowanie z niej ideału tożsamości, kobiecości czy aktywizmu. Uważam, że choć elementy doświadczenia traumy mogą być ważnym narzędziem indywidualnej lub społecznej zmiany, nie może być to trauma spetryfikowana w swej podstawowej postaci, ale trauma przepracowana, której wspomnienie zachowujemy w pamięci umiejąc jednak nie projektować na każdą napotkaną osobę figur naszych oprawców oraz przekraczając łatwe replikowanie strategii sprawców przemocy na bezpośrednim otoczeniu. W swoim radosnym przejęciu strategii artystycznych socjolożki powtórzyły traumę doświadczeń, których stały się (realnie bądź w domniemaniu) ofiarami. Powtórzenie dotyczyło więc nie tyle strategii artystycznej produkcji (skądinąd - film był dokumentem pozbawionym, niestety, skuteczności generowania żywego odbioru), co raczej strategii wykluczenia i naznaczania, którą autorki filmu wyniosły z konfrontacji z otoczeniem.

Judith Butler zadała kiedyś pytanie o to, "co jest już, a co jeszcze nie jest antysemickie?". W odniesieniu do opisywanego panelu pytanie wydaje się dotyczyć innej, choć porównywalnej kwestii: "co jest, a co jeszcze nie jest seksistowskie". Badając wypowiedź rektora uniwersytetu Harwarda, Butler pyta o to, jakie skutki przyniesie sprowadzenie przez taką postać wszelkich krytyk Izraela do pozycji antysemickich. Postawione przez prof. Tokarską-Bakir pytanie skłania do namysłu nad tym, co jest, a co jeszcze nie jest seksistowskie. I jako takie wydaje się domagać odpowiedzi, a właściwie badania tego, co mogłoby dziś uchodzić za seksistowskie.

Wydawałoby się, że pracownia socjologiczna, w której uczestniczą kobiety wyposażone w narzędzia feministycznej krytyki, powinna poradzić sobie z ekspresją seksizmu, nawet jeżeli w omawianym przypadku sytuacja dotyczyła przede wszystkim seksizmu domniemanego. Tu znowu kłania się rozróżnienie Butler z jej badań nad antysemityzmem - jeśli każdą krytykę Izraela automatycznie uznajemy za antysemicką, de facto posługujemy się kryterium "domniemania antysemityzmu" - nie wiemy bowiem, czy wypowiadający taką krytykę jest antysemitą czy może na przykład obywatelem tego kraju, który nie chce legitymizować brutalnych, a często również bezprawnych działań swego rządu. Mam wrażenie, że w omawianej sytuacji doszło do bezrefleksyjnego przejęcia strategii jednej z grup przez drugą z kompletnym pominięciem istniejących już w naukach społecznych i studiach o kulturze narzędzi pozwalających przekształcać taki konflikt w ewentualną możliwość współpracy nad problemami, które i artystom i chyba również socjolożkom przysparzają wielu problemów.

Lansowana jako "naukowa" czy "socjologiczna" strategia brutalnego rozliczenia się z w większości nieobecnymi uczestnikami sytuacji wyjściowej musi budzić zastanowienie. Czy teraz za naukowe uznaje się organizowanie paneli, w których dochodzi do rozstawiania figur na niesprecyzowanym polu odrębnych bądź co bądź dziedzin? Czy w braku faktycznych adwersarzy należy rozdawać kary i nagrody akurat obecnym w panelu krytyczkom sztuki? Czy nakładanie przestarzałych dziś, wręcz stereotypowych definicji na sztukę (jako nie generującą jasno określonych rezultatów, wewnętrznie sprzeczną i niezdeterminowaną) oraz na naukę (jako przede wszystkim unikającą eksperymentu, nudną i zniewoloną procedurami) ma dziś jeszcze sens? Czy z takiej, niewprawnie, jak sądzę, dokonanej rewizji, płyną jakieś propozycje rozwiązania niesprawiedliwego kontraktu płci, w którym po omacku poruszają się artyści i uczone? Czy istnieje jakikolwiek dobry powód przywoływania klisz i stereotypów oraz bezrefleksyjnego napawania się ich powalającą siłą? Może lepiej od razu nabyć parę moherowych beretów, kilka różańców i parę klęczników?

Prezentowanie strategii samobiczowania, wielokrotnie złożone powtarzanie i przetwarzanie miejsca ofiary z pewnością nas czegoś uczy. Niemniej - potraktowane jako nie poddane refleksji, główne narzędzie badawcze, staje się strategią zafiksowania na niezbadanym, nie przepracowanym sporze, rodzajem zawiśnięcia na wstępnym etapie rozpoznania, bez woli pójścia dalej, ale również bez wysiłku rozpoznania zasadności własnego poczucia krzywdy. W takim "zawiśnięciu w pozycji bezradności" cofamy się do opisanego już przez Adorno i Horkheimera stadium obudzenia sił mitycznych i związanego z nim obłędu bezrozumu, ale również braku rozkoszy. Czy tego na pewno chcemy?