Kilka słów o recenzji wystawy "Autochromy..." Tadeusza Rzący autorstwa Adama Mazura

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
Bardzo byłam ciekawa oceny Adama Mazura wystawy autochromów, tym bardziej że nie doczekałam się recenzji Dekady Fotografii przygotowanej w 2007 przeze mnie i Monikę Kozień-Świcę, która to recenzja - jak wnoszę z powyższego tekstu - mogła być bardziej przychylna, ale nie było jej wcale.

Ku mojemu zaskoczeniu autor wykorzystał wystawę do totalnej krytyki całej instytucji, która ją przygotowała, samą ekspozycję próbując wpasować w ten beznadziejny krajobraz. Muzeum biedne, obsługa niemiła, wystawa minimalistyczna i słaba merytorycznie. A mamy wedle autora do czynienia z ciekawym i nieznanym fotografem, i to jeszcze robiącym kolorową fotografię w modernistycznych czasach znanych ze swoich czarno-białych dzieł.

Ponieważ krytyka ostra, uznaję, że wypada się do niej odnieść listem do redakcji. Nie będę się wypowiadać na temat ogólnych zastrzeżeń dotyczących muzeum, ponieważ nie czuję się do tego upoważniona. Trudno mi również polemizować z barokowym gustem recenzenta. Jest natomiast kilka kwestii dotyczących wystawy, które chciałabym poruszyć.

Pierwszy zarzut - minimalizm. Efekt, jak można się domyślać, był zamierzony. To dość częsta praktyka wystawiennicza, chociaż, trzeba to przyznać, rzadka w polskim muzealnictwie. Kuratorzy najczęściej starają się pomieścić w salach wystawowych jak największą ilość prac według chronologicznego lub ikonograficznego klucza. Miłośników mnogości bodźców i wrażeń wystawa autochromów rzeczywiście może rozczarowywać, a nawet denerwować. Pokazana została 1/3 muzealnego zbioru autochromów, czyli ponad 60 fotografii. Naszym zdaniem (moim i autorów projektu plastycznego) najlepszych i w najlepszym świetle pokazujących umiejętności Tadeusza Rzący. Resztę zdjęć można oglądnąć w albumie, który wydawca zdecydował się przygotować w swojej najbardziej okazałej serii. Wchodząc na wystawę, trafia się od razu do niemal pustych, zatopionych w półcieniu sal. Współcześnie źle znosimy ciszę, a na wystawie to ona panuje. Na ścianach wisi niewielka ilość niedużych obrazów. Umieszczone pomiędzy dwoma grubymi taflami szkła (nie plastiku!) kojarzą się z rzadkimi precjozami albo egzotycznymi eksponatami, jak zauważył recenzent. Żeby zobaczyć, co przedstawiają fotografie, trzeba się do nich zbliżyć, skupić na nich uwagę. Zatrzymać się. Zauważyć na przykład miny pań z miasta pozujących w strojach ludowych przed chałupą w Bronowicach albo drobne plamki, które do złudzenia przypominają piksele. Dla mnie najważniejsze jest, by wystawa intrygowała, zaciekawiała, może nawet pozostawiała uczucie niedosytu, a nie „prowadziła za rękę". Istotnie, pewnym uzupełnieniem wiedzy może być publikacja. W tym przypadku jednak decyzja o jej charakterze należała w dużej mierze do wydawnictwa.

Zarzut drugi - braki teoretyczne i historyczne. Uważam, że na wystawie zostały zachowane wszelkie proporcje i harmonia, nazwijmy ją wrażeniowo-informacyjna. Jeszcze raz podkreślę, że pompowanie wystawy faktografią jest tylko jedną z możliwych strategii. Pisałam już, jak ważne jest dla mnie obcowanie widza z samym obrazem, niemniej jednak na wystawie znalazło się również wiele elementów objaśniających, jak informacje o autorze i historii autochromów. Autochromy to tak naprawdę główny temat tej wystawy. Mogę tutaj jedynie ubolewać, że nie dość wyraźnie dla spostrzegawczości Adama Mazura zwróciłam uwagę na ten podstawowy temat przedsięwzięcia, na to, że mija setna rocznica wynalezienia barwnej fotografii, że jej historia zaczęła się od autochromów i że muzeum ma takowe w postaci zdjęć Tadeusza Rzący. Autor recenzji przechadzając się po wystawie, zabłąkał się w swoich myślach i pomysłach. To jest oczywiście miłe dla kuratora, że wykonał coś inspirującego dla innych, ale przestaje takie być, kiedy recenzent zaczyna rozstawiać autora po kątach własnej ekspresji i wyżywa się na instytucji, która wystawę zrobiła, nie wspominając, że dość nietrafnie odnosi się do tematyki samej wystawy. Najważniejsze w tym wszystkim są oczywiście autochromy, a nie ich autorzy, style i tematy fotograficzne. W tych niezwykłych przezroczach kolor jest nie tylko pierwszy w historii fotografii, ale jest również wyjątkowy (nie jest płaski, a dzięki swojej drgającej strukturze ziarnistego obrazu sprawia wrażenie czegoś żywego i bardzo naturalnego). Żeby to podkreślić, kopie autochromów (ze względów konserwatorskich nie pokazujemy oryginałów) zaprezentowano na kilka sposobów: w formie przezroczy, które można wziąć do ręki i oglądnąć w świetle dziennym bądź na specjalnym podświetlanym stole, w postaci wyświetlanych slajdów oraz w formie wiszących na ścianach obiektów - obrazów zatopionych w grubym szkle. Ponadto na wspominanym już podświetlanym stole znajduje się schemat pokazujący powstawanie autochromów. Tu właśnie osoba, która oglądając wcześniej z bliska fotografie, zauważyła ze zgrozą domniemane piksele, może się dowiedzieć, że są to po prostu drobinki skrobi. I poznać inne ciekawostki dotyczące technologii, konserwacji (szczególnie przydatne dla kolekcjonerów). Ciekawe, że recenzent przywołujący w swym tekście ten element ekspozycyjny nawet nie wspomniał, że nie jest to tylko podstawa dla pudła kopii fotograficznych, ale źródło dość istotnej i, co więcej, atrakcyjnie podanej wiedzy. Rozumiem, że nie pasowało to do całej koncepcji krytyki.

Kolejna sprawa - recenzentowi wyraźnie doskwiera brak pogłębionej analizy historycznej, umieszczenia Rzący na tle dziejów modernistycznej fotografii. Oczywiście jest to interesujący pomysł, niemniej jednak perspektywa historyczna niekoniecznie musi być tą jedyną. Ja miałam inną koncepcję, inne warunki działania. Powiedzmy sobie jasno, wystawa autochromów Tadeusza Rzący nie musi być i nie jest próbą odpowiedzi na pytanie o miejsce tego fotografa w historii polskiej fotografii, jak oczekiwałby tego Adam Mazur. Samo odkrycie dla historii polskiej fotografii zdjęć Tadeusza Rzący to ważna dla mnie sprawa, którą chciałam „przemycić" przy okazji stulecia kolorowej fotografii. Nie było jednak moim celem jednocześnie wyciągać spod ziemi fotografa i wyszukiwać mu od razu miejsce w historii. Pozostawiam tę przyjemność innym, sobie zaś satysfakcję, że muzeum jego nazwiskiem godnie uczciło stulecie barwnej fotografii.

Jeszcze raz chcę podkreślić moje zażenowanie podejściem recenzenta do tematu. Nie chodzi o jego krytyczny stosunek, ponieważ konstruktywna dyskusja zawsze jest potrzebna, a o powierzchowność i tendencyjność w ferowaniu opinii o muzeum. Zwłaszcza że, Adam Mazur był mile widzianym gościem i korzystał z koleżeńskiej pomocy pracowników. To doprawdy i przygnębiające jest, i dołujące jest.

Tekst Adama Mazura wyraźnie zniechęca do odwiedzania Muzeum Historii Fotografii i samej wystawy. Wystawa trwa jeszcze do 1 marca, muzeum nie spłonęło ze wstydu, może więc warto przekonać się samemu...


Czytaj także: Adam Mazur, Autochromy Tadeusza Rzący. O wystawie i albumie słów kilka.