Jakaś tam Głębia i folia ochronna

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Jestem urodzonym w połowie lat siedemdziesiątych artystą, który kilkanaście lat temu wyemigrował do USA, chociaż wcale nie musiał. Z czasów komunizmu pamiętam tylko kolejki po mleko i pociętą na niewielkie prostokąty „Trybunę Ludu" w toalecie. Młodszym od siebie mogę zaimponować tym, że jako dziecko jeżdżąc na rowerze, nie używałem kasku, a łóżeczko, w którym spałem, było pomalowane farbą na bazie ołowiu. Wygląda więc na to, że moja sztuka to poliestrowy puch z miękkiej poduszki samozadowolenia i domatorskiej przytulności.

Moim wyzwaniem tu i teraz nie jest już obawa przed karą za swobodne wypowiadanie się ponieważ swobodę wypowiedzi mam, przynajmniej w teorii, konstytucyjnie zagwarantowaną. Jako artysta operuję jednak w tzw. First Amendment Zone, strefie swobody wypowiedzi otoczonej wysokim płotem, w której można do woli krzyczeć ponieważ jej akustyka uniemożliwia wydostanie się głosu poza nią. Siły, przeciw którym mógłbym krzyczeć, są poza moim zasięgiem. Nie mam bezpośredniego kontaktu z materią tworzącą opór. Jeśli nawet zdecydowałbym się wywijać piąstkami, wywijałbym nimi w próżni.

Dzisiaj, kiedy nic już nie dziwi, bo wszystko, co było do powiedzenia, już zostało powiedziane w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, twórca może wszystko. Może tworzyć z impetem - pod warunkiem, że na podłodze rozłoży folię ochronną. Żeby tylko nie nachlapać!

Piotr Parda, "For Your Convenience", 2014, akryl na płótnie
Piotr Parda, "For Your Convenience", 2014, akryl na płótnie

Sztuka jest zaszufladkowana. Świat znalazł dla niej niszę. Wolny rynek i nastawienie komercyjne stopniowo neutralizują jej ładunek bez potrzeby katalogowania, piętnowania oraz palenia jej na stosach sztuki „zdegenerowanej" oraz „degenerującej". Artyści są istotami dobrowolnie samoregulującymi się. Jesteśmy jak dzieci w restauracji, którym rodzice wręczyli kredki woskowe, żeby sobie spokojnie rysowały i nie przeszkadzały w poważnych dyskusjach dorosłych. Naszym niemożliwym zadaniem byłoby teraz, za pomocą tych żałosnych połamanych kredek woskowych wpłynąć na prowadzoną nad naszymi głowami dyskusję, której uczestnicy nawet nie patrzą w naszą stronę. Poza oczywiście okresowym wzmożeniem zainteresowania w okresie przedwyborczym, kiedy karcenie „dzieci" za rysowanie „brzydkich obrazków" przynosi im pewne korzyści i przysparza zwolenników.

My - artyści pokolenia lat 70. i 80. - jesteśmy jednak bardzo aktywni, tworzymy w szalonym pędzie ku sławie i uznaniu. Nasze prace są nowoczesne i „fajne". Codziennie myślimy tylko o tym, jak olśnić. Codziennie wpadamy na coraz to nowe strategie wypłynięcia. Drukujemy zmyślne wizytówki i broszurki. Wiemy, z kim rozmawiać, a z kim nie rozmawiać. Być może brakuje nam przez to jakiejś tam Głębi. Skąd jednak miałaby się jakaś tam Głębia brać, skoro żyjemy w terrarium? Mimo że świadomi jesteśmy jej istnienia, zdajemy się wybierać ślizganie po powierzchni na modnej desce windsurfingowej w piękny słoneczny dzień. Wszystko jest okej, nawet jeśli nie ma wiatru, który mógłby nas przecież gdzieś indziej popchnąć.

Czy musimy jednak patrzeć na sztukę jak na swoisty wyścig okaleczeńców? Czy intensywność przykrych doświadczeń jest jedyną miarą sztuki wyrazistej i głębokiej? Jeśli przyjęlibyśmy tok myślenia, że tylko cierpienie o wymiarze historycznym może zaprowadzić do jakiejś tam Głębi, artyści pokolenia przedwojennego mieliby znaczną przewagę nad artystami powojennymi. W doświadczeniu tych drugich może przecież nie być tej głębi, która mogłaby wynikać z cierpienia i bliskości śmierci, których doświadczali świadkowie łapanek i ulicznych rozstrzelań. „O, wy biedactwa! Milicja rujnowała wasze podziemne wystąpienia!" - mogliby z prześmiewczą ironią powiedzieć artyści z wojennym bagażem artystom urodzonym po roku 1945. Artyści powojenni z kolei patrzą na artystów urodzonych w latach 70. jak na dzieci, które nie wiedzą, co znaczy być prawdziwą siłą oporu w systemie reżimowym. My zaś obserwujemy „wielkie rozmycie" w sztuce tworzonej przez potomków Okrągłego Stołu i Prusakolepu. Być może takie ujęcie rzeczywistości nie jest obiektywne i wynika głównie ze specyficznego pryzmatu naszych własnych doświadczeń. „My cierpieliśmy więcej" brzmi trochę jak karykaturalny argument rodziców, którzy opowiadają swoim potomkom o swych doświadczeniach maszerowania do szkoły boso. W śniegu po pas. Pod górkę. W obie strony. „Każdy sobie przecież coś tam cierpi!" - można jednak zaprotestować, zwłaszcza że kiepska sytuacja materialna artystów (choć nieporównywalna w skali do Wielkiego Głodu na Ukrainie w latach trzydziestych) jest zjawiskiem odwiecznym i globalnym.

Piotr Parda,"Success", 2014, styropian i zszywki
Piotr Parda,"Success", 2014, styropian i zszywki

Choć status artystów w społeczeństwie wciąż pozostawia wiele do życzenia, jakość naszego życia polepsza się z pokolenia na pokolenie. Sami jesteśmy sobie winni, chcąc dla naszych dzieci świata lepszego niż ten, w którym my wzrastaliśmy. Nie śpią już nasze dzieci w łóżeczkach malowanych farbą ołowiową, a w naszych już nie pożółkłych od tytoniu ścianach nie czyha rakotwórczy azbest. Ignorujemy przy tym fakt, że być może prowadzi to do zmiękczenia, rozmycia, utraty charakteru i do ogólnego stanu uśpienia, który przeszkadza w wytworzeniu „wyrazistych" artystów. Co gorsza nie możemy przy tym tego doświadczenia cierpienia wygenerować sztucznie w sposób masochistyczny. Musi ono być najprawdziwiej autentyczne!

Tak, hedonizm i komercja może rozcieńczyć wyrazistość sztuki. Nawet jeśli ludzie zawsze będą chcieli coś tam sobie dłubać, brak intensywnych doznań może zamienić sztukę w bezrefleksyjną dekorację. Rynek, bo przecież sztuka ulega coraz głębszemu urynkowieniu, będzie wymagał sztuki radosnej i kolorowej, a autentyczność artystów tworzących z „krwi, potu i trzewi" nie będzie traktowana poważnie, bo „skąd niby nagle ta krew i te trzewia!".

Jaka sztuka może więc powstać w społeczeństwie sytym, szczęśliwym i niebacznym niebezpieczeństw? Jaka jest sztuka wyrosła z hedonizmu? Popatrzmy choćby na rokoko, które jest dla nas historycznym dziwadłem, ale nie wzbudza w nas żadnych refleksji poza refleksją nad pustotą sztuki tworzonej przez ludzi zadowolonych z życia.

Z drugiej jednak strony przecież odświeżenie, jakie przyniósł niezbyt na przykład głęboki, acz wyrazisty na tle ówczesnych trendów dadaizm, wyrosło z przesytu i umysłowej inercji. Nie zrodziło się z nich bezpośrednio, ale było na nie reakcją, trochę jak nagła i oczyszczająca biegunka.

Czy jest więc cierpienie i nieustający opór brutalnej rzeczywistości jedynym warunkiem dla powstania sztuki wyrazistej i głębokiej? Pytanie to rzucam jak kamyk w bezdenną studnię, mając przy tym nadzieję, że nigdy nie doznam niewygody, prześladowań, głodu i wojny, nawet gdyby nagrodą za to miałaby być wyrazistość i jakaś tam Głębia.

Piotr Parda, „Myśliciel ogrodowy w Miami", 2014, fotografia
Piotr Parda, „Myśliciel ogrodowy w Miami", 2014, fotografia
Szybkie wyszukiwanie