Konsument wie, tyle co zje

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Polskie elity lubią strofować rodaków za uleganie politycznemu kiczowi, zwanemu też populizmem. Jednocześnie pobłażliwym okiem patrzą na kicz w dziedzinie kultury. Tymczasem kulturalny populizm może okazać równie trujący, co polityczna demagogia.

Nasz kraj był swego czasu wylęgarnią wieszczów. Artysta-wieszcz wychylał się na czoło ludu, by go pouczać, mobilizować, zaszczepiać nowe idee, a nawet besztać. Dziś tego rodzaju zarozumialstwo jest w jak najgorszym tonie. Doczekaliśmy się demokracji, wolnego rynku, a wraz z nim społeczeństwa masowego - i role się odwróciły. Masowa publiczność ani myśli podążać za artystami. Przeciwnie, teraz to artyści mają podążać za oczekiwaniami publiczności. Kultura w Polsce coraz częściej utożsamiana jest z rozrywką. Odbiorcy chcą być przez artystów zabawiani. Czy twórcy kultury powinni wychodzić naprzeciw tym wymaganiom i zabawiać? Czy w systemie wolnorynkowym, w którym obowiązuje zasada "klient - nasz pan", artyści mają prawo stawiać odbiorcom jakiekolwiek wymagania? Innymi słowy; czy w społeczeństwie masowym jest miejsce dla sztuki trudnej, niezrozumiałej dla większości, a może nawet przykrej i wytrącającej z równowagi? Jeszcze ważniejsze wydaje się pytanie, czy tego rodzaju twórczość wypada uprawiać za publiczne pieniądze. Czy w państwowych galeriach należy pokazywać wystawy zrozumiale dla garstki wtajemniczonych, a za ministerialne dotacje realizować filmy, które podobają się tylko krytykom, skoro finansującego te przedsięwzięcia podatnika wystawy obrażają, a filmy nudzą? Jaki w demokratycznym społeczeństwie może być pożytek z niedemokratycznej, elitarnej sztuki?

Do wyśpiewania powyższej litanii pytań sprowokował mnie tekst Łukasza Radwana opublikowany 16 stycznia we Wprost. Zatytułowany "Wydzielina z artysty" artykuł doprowadził do krótkiego, ale gwałtownego wzrostu czytelnictwa tygodnika w środowisku ludzi związanych ze sztuką. Autor przypuścił chaotyczny, ale frontalny atak na sztukę współczesną. Josepha Beuysa nazwał śmieciarzem i hochsztaplerem, poinformował czytelników, że dzieła niemieckiego rzeźbiarza "zaczynają po prostu śmierdzieć" i rzekomo są masowo wyrzucane przez muzea i kolekcjonerów. Następnie rozprawił się ze współczesnymi artystami polskimi, w których ujrzał duchowych spadkobierców Beuysa. Wśród twórców określanych przez Radwana mianem "pseudoartystów" i "grafomanów" znaleźli się m.in. Mirosław Bałka, Joanna Rajkowska, Rafał Bujnowski czy Robert Kuśmirowski. Sądząc po różnorodności ofiar, autor wybrał je na chybił-trafił, a biorąc pod uwagę ogromną liczbę zwartych w tekście merytorycznych błędów, pomyłek i przekłamań publicysta Wprost ma mgliste wyobrażenie o działalności artystów, których krytykuje. Celem ataku były tu jednak nie konkretne osoby, lecz sztuka współczesna w ogóle - a przynajmniej ten jej nurt, który wyrasta z tradycji awangardowych i dominuje dziś zarówno w polskich, jak i światowych galeriach oraz instytucjach artystycznych. Radwan twierdzi, że współcześni artyści są hermetyczni, niezrozumiali, nie odpowiadają wymaganiom rynku i szerokiego odbiorcy - a więc są niedobrzy, a już na pewno nie zasługują na wsparcie z publicznej kasy.

Jeżeli lektura tekstu Radwana odbywała się w środowisku artystycznym w atmosferze emocji, a nawet przy akompaniamencie zgrzytania zębów, to głównie ze względu na agresywny język oraz przekroczenie masy krytycznej dziennikarskich nierzetelności. Niektórych oburzać może również lekkość z jaką publicysta dużego tygodnika przekreśla dorobek postaci pokroju Mirosław Bałki czy Josepha Beuysa; inni machną lekceważąco ręką, trzeźwo zauważając, że przecież Łukasz Radwan wielkiej krzywdy Beuysowi zrobić nie jest w stanie. Może nie ma więc o czym mówić? Napastliwy ton artykułu da się zignorować, podobnie jak niekompetentne krytyki konkretnych artystów. Trudniej przejść do porządku nad tym co Radwan ma do powiedzenia na temat roli kultury w społeczeństwie, dziennikarz Wprost wyraża bowiem poglądy tyleż powszechne, co niebezpieczne.

Radwan reprezentuje zdobywające w Polsce coraz więcej zwolenników przekonanie, że "sztuka jest takim samym produktem jak każdy inny". "Produkty kultury" mają obowiązywać te same prawa, co telewizory, albo jogurty, czyli reguły popytu i podaży. Wartościowa sztuka to ta, która się sprzedaje, dobry artysta to ten, który zdobywa popularność. Co do publicznych instytucji kultury, powinny proponować to, co podoba się większości. Podatnik płaci, podatnik wymaga.

Tak oto kultura zostaje dotknięta uzdrawiającą, acz niewidzialną ręką rynku, a my z odbiorców sztuki zmieniamy się w konsumentów "produktów artystycznych". Różnica wbrew pozorom jest zasadnicza. Odbiorca jest uczestnikiem kultury. Konsument nie uczestniczy, pozostaje bierny, oczekuje, że "przemysł kulturalny" rozpozna jego potrzeby i zaspokoi jakimś atrakcyjnym "produktem". Konsument jest leniwy - w końcu nie po to haruje w pracy, żeby męczyć się potem jeszcze w kinie czy muzeum. Kiedy zamiast oczekiwanej lekkiej, łatwej i przyjemnej rozrywki otrzymuje coś ciężkiego, trudnego i niepokojącego, uznaje, że dostał do skonsumowania rzecz niestrawną - i składa reklamację w stylu Łukasza Radwana. Jeżeli ciężkostrawna kulturalna strawa została uważona za publiczne pieniądze, pretensje konsumenta są tym większe, bo przecież za niesmaczny posiłek zapłacił z własnych podatków.

W Polsce panuje fatalna pogoda dla autorytetów. Nie wypada się mądrzyć. Mamy w końcu demokrację, więc gusta szarego zjadacza chleba są równie dobre, co gusta specjalistów - w myśl starej polskiej zasady "szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie".

W społeczeństwie masowym mało kto ma ochotę na zadzieranie z masami. A już najmniejszą ochotę mają na to media, które brną coraz dalej w schlebianiu swoim odbiorcom. W polskiej prasie można jeszcze przeczytać, że Michał Wiśniewski robi tandetną muzykę. Dużo trudniej znaleźć gazetę wystarczająco arogancką, by napisać, że istotą fenomenu Wiśniewskiego nie jest sam piosenkarz, tylko zły gust jego wielomilionowej publiczności.

W Polsce dokonuje się rewolucja kulturalna, a wyrzucający na śmietnik Josepha Beuysa publicysta Wprost jawi się jako jeden z licznych rzeczników owego przewrotu. Ta rewolucja to nic innego niż wieszczony na początku XX wieku przez Ortegę y Gasseta "bunt mas". Chodzi o to, abyśmy nie musieli już dłużej wstydzić się naszych gustów, choćby najbardziej niewybrednych i mogli bez poczucia winy cieszyć się Idolem, Big Brotherem, rzeźbami Igora Mitoraja, książkami Grocholi oraz innymi "produktami kulturalnymi", które nam się podobają. Kiedyś na przeszkodzie tym niewinnym radościom stał snobizm oraz terror autorytetów. Autorytety zgryźliwie przypominały, że popularność kiczu nie sprawia, że staje się on wartościowy. Masowy odbiorca nie chce się już dłużej snobować. Domaga się, aby jego wybory kulturalne zostały uznane i dowartościowane. Media skwapliwie spełniają te żądania. Zgodnie z życzeniami Radwana wartość kultury wyznacza wielkie audiotele.

Może jednak Radwan i jemu podobni mają rację? Dlaczego właściwe nie dać obywatelom takiej kultury jaką lubią - nawet jeżeli będzie ona kiczem? Dlaczego w publicznej filharmonii nie miałby występować Michał Wiśniewski? Przecież utrzymujący filharmonię statystyczny podatnik woli piosenki Wiśniewskiego od muzyki poważnej. Kicz zawsze pozostanie wyborem większości. Ten fakt trzeba przyjąć do wiadomości. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy się na kicz godzić, ani, tym bardziej, go dowartościowywać. Akceptacja kiczu oznacza rezygnację z jakichkolwiek aspiracji, rozwoju, dyskusji. Problem w tym, że kicz z definicji nastawiony jest na potwierdzanie gustów i poglądów widza.

Konsument "produktów kulturalnych" może się więc nimi najeść, ale nie dowie się z nich niczego, czego by już nie wiedział. Przyjemnie jest znajdować dookoła potwierdzenia własnych sądów. Ta przyjemność ma jednak skutki uboczne. Są nimi utrata zdolności do krytycznego myślenia i intelektualny marazm. I nie jest to bynajmniej problem wyłącznie artystyczny. Kultura nie jest bowiem, jak wydaje się publicyście Wprost, rozrywką ani jeszcze jedną gałęzią gospodarki, którą należałby sprywatyzować. Kultura buduje naszą zbiorową świadomość. Jeżeli sprowadzimy ową świadomość do mentalności biernego konsumenta, to nie dziwmy się, że życie publiczne w Polsce przypominać będzie posiłek w fastfoodzie. Polscy politycy zdążyli się już zresztą poznać na potędze kiczu i częstują nas nim na iście fastfoodową skalę. Kicz artystyczny to sztuka łatwa, lekka i przyjemna, demagogia i populizm to łatwa i przyjemna polityka. Populiści pilnie studiują sondaże opinii, by mówić dokładnie to co, polityczni konsumenci chcą usłyszeć. Problem w tym, że rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana niż prosty, ładny świat kiczu i populizmu. Artystyczny kicz z kiczem polityczny łączy łatwość w poświęcaniu prawdy i jakości w imię popularności i atrakcyjności. Prawda bywa trudna, a nawet nieprzyjemna. W Polsce politycy, którzy zamiast dostarczać "politycznych produktów" usiłują stawiać wyborców przed prawdziwymi problemami, przepadają w otchłani niebytu, która rozciągają się poniżej wyborczego progu. Radwan reprezentuje pogląd, że taki sam los powinien spotkać artystów, którzy nie chcą traktować publiczności jako konsumentów.

Wysokiego lotu propozycje kulturalne nigdy nie będą zbyt demokratyczne. Dobra sztuka potrafi być trudna. Bywa, że wymaga od odbiorcy wysiłku, przygotowania, czasem wykształcenia - zawsze zaangażowania. Nie każdemu musi się chcieć spełniać te wymagania - i rzeczywiście, chce się mniejszości. Ignorancja i intelektualne lenistwo są dobrym prawem każdego obywatela, również publicysty rozłoszczonego na sztukę, której nie rozumie. Czym innym jest jednak prawo do niewybrednego gustu, a czym innym roszczenie, by gust ten uznano za dobry, ponieważ jest powszechny. Jeszcze bardziej niebezpieczne są formułowane co i raz, bliskie Radwanowi postulaty urynkowienia kultury. Finansowane z podatków publiczne instytucje kultury są potrzebne właśnie po to, aby osłonić pewne sfery życia społecznego przed niewidzialną ręką rynku. To enklawy dla tych, którzy chcą rozmawiać o życiu w nieco szerszych kategoriach niż zamknięty cykl zarabiania kasy, wydawania jej na zakupy oraz odpoczynku przy niezobowiązujących rozrywkach przed następnym dniem pracy. Te enklawy powinny pozostać punktem odniesienia dla społecznej świadomości. Wyrzekając się intelektualnych i kulturalnych aspiracji, godzimy się na społeczeństwo biernych konsumentów. Konsument wie, tyle co zje. Nie wie tylko, że ci, którzy dorzucają mu paszy do koryta widzą w konsumencie zwykłego tucznika, a społeczeństwo postrzegają jako stado, które popędzić można w dowolnym kierunku.

Pierwsza wersja tekstu opublikowanego w Gazecie Wyborczej 17.02.2005 pod tytułem "Ich troje w Filharmonii". Powyższy tekst publikujemy dzięki uprzejmości redakcji Gazety Wyborczej.

Patrz także: List protestacyjny Wojciecha Kozłowskiego do tygodnika "Wprost",
Łukasz Radwan "Wydzielina z artysty"