Kochać to za mało. O pierwszej książce Jakuba Banasiaka.

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Posiadam wszystkie niezbędne informacje
Jakub Banasiak, Rewolucjoniści są zmęczeni

Prowadzona przez Jakuba Banasiaka strona internetowa krytykant.pl wita odwiedzających hasłem: "Wszystko, czego moglibyście dowiedzieć się od konserwatywnych krytyków kultury, ale boicie się zapytać". Mniej więcej z takim nastawieniem podchodziłem do książki Banasiaka Rewolucjoniści są zmęczeni, którą w sierpniu tego roku wydało krakowskie Stowarzyszenie Artystyczne Otwarta Pracownia. Pomyślałem sobie: "Krytyku! Ja się nie boję, ja Cię zapytam!" Odpowiedzi jednak nie uzyskałem, zamiast tego natknąłem się na szereg niedomówień, przemilczanych założeń i - żeby pozwolić sobie na odrobinę metaforyki - nieśmiało kiełkujących ziaren ogólniejszej wizji, które jednak trzeba cierpliwie wyłuskiwać z dość błotnistego gruntu.

Pytania, które chciałem zadać "konserwatywnemu krytykowi kultury" brzmią następująco: Krytyka konserwatywna? Świetnie, ale wobec czego? Wobec jakich wartości? Gdzie lokuje swoją normatywność? Które kategorie "konserwuje"? Osiemnastowieczną koncepcję bezinteresownego doświadczenia estetycznego? Renesansową proporcję i miarę? Średniowieczny mistycyzm? Kanony antyku? Sięga do prehistorii? A może wszystko naraz? Innymi słowy: konserwatywny, czyli jaki?

Zamiast odpowiedzi dostałem drukowaną wersję tekstów, które od dłuższego czasu są dostępne w internecie. Nawiasem mówiąc, książka sprawia wrażenie wydanej po "partyzancku", przygotowanej do kolportażu przez bohaterów samizdatu. Jaskrawożółta okładka kłuje w oczy, jakby wydawała ją centrala usług gazowniczych, a nie galeria sztuki i wysmakowany, "konserwatywny krytyk kultury". Brak jakiegokolwiek wstępu, w którym wyjaśniono by, dlaczego autor zdecydował się stworzyć książkę z publikowanych już kiedyś tekstów. Jakieś słowo wstępne przydałoby się choćby dlatego, że trudno rozszyfrować zasadę, na podstawie której Banasiak wybierał materiały do omawianego tomu. Nie tworzą one jakiejś spójnej całości, a sprawiają wrażenie zebranych w pośpiechu, od przypadku do przypadku. Opowieść, którą chce nas uraczyć Banasiak, nie ma ani początku, ani puenty. Oscyluje między dwuznacznością i niedomówieniem.

Banasiak wielokrotnie wyrażał obawę, że artystą może dziś być każdy, a wielu skwapliwie i nieskromnie korzysta z tej możliwości. Niestety książkę też może wydać dziś niemal każdy. Jeśli nie liczyć kosztów dystrybucji księgarskiej, na wydrukowanie tekstu o formacie i objętości podobnej do publikacji Banasiaka potrzeba około trzech tysięcy złotych. Rewolucjoniści są zmęczeni - jak się wydaje - nie ma ogólnopolskiej, agencyjnej dystrybucji (zamiast niej właśnie partyzanckie "podrzucanie" wybranym księgarniom), jej wydanie nie kosztowało więc sporo. Za podobne pieniądze prowincjonalne domy kultury drukują tomiki młodych poetów z regionu, którzy piszą, co im w duszy gra i poza rodziną są jedynymi czytelnikami własnych wierszy. Banasiak krytykuje kondycję kulturową, dzięki której w przestrzeni publicznej zaistnieć może nieporównywalnie większa liczba osób niż dawniej, niemniej pojawienie się jego książki było możliwe właśnie dzięki podobnym mechanizmom: skromnym sumptem, omijając profesjonalne kanały dystrybucji, przy minimalnych nakładach.

Kim są zmęczeni rewolucjoniści? Za tytuł książki posłużył tytuł jednego z zamieszczonych w niej esejów. Banasiak analizuje tam rolę, jaką w polskiej sztuce odegrali Łukasz Gorczyca i Michał Kaczyński. Na podstawie zorganizowanej w Galerii Raster wystawy Krzywe koło (2008), którą uważa raczej za niewypał, dochodzi do wniosku, że jej kuratorom generalnie wyczerpały się pomysły. Na początku obecnego dziesięciolecia postawili na kilku młodych artystów, którzy współcześnie stali się klasykami średniego pokolenia: zyskali uznanie w kraju i zagranicą, są punktem odniesienia dla młodszych. Gorczyca i Kaczyński przyczynili się do pokoleniowej zmiany warty, przewartościowania roli rynku, dokonując swoistej rewolucji w polskiej sztuce. Obecnie chcą ją powtórzyć, zaproponować nowe nazwiska, nowe konteksty, ale jakoś im nie wychodzi. Tyle, jeśli chodzi o esej Banasiaka. Natomiast na okładce książki notka anonimowego autorstwa (powtórzę, że podobny tekst, lecz znacznie bardziej rozbudowany, powinien stanowić wstęp do książki, niestety redaktorzy [nazwiska owych zresztą nie zostały podane w stopce redakcyjnej] o nim nie pomyśleli) głosi, że rewolucjonistami są również "krytycy i twórcy, którzy wierzą w artystyczne zaangażowanie, jednak niezmiennie operują językiem sztuki krytycznej z lat 90. Autor analizuje wyczerpanie się tego porządku i jego paradoksy: jak bowiem można kontestować system, który nade wszystko wielbi postawy kontrkulturowe?".

Tytułowych rewolucjonistów należałoby więc rozumieć bardzo, bardzo szeroko. Z jednej strony są to ci, którzy zaproponowali młodemu pokoleniu nowy model funkcjonowania w polu sztuki: otwarci na rynek i możliwość zrobienia na sztuce pieniędzy. Za naturalny i obiecujący uznają komercyjny i instytucjonalny wymiar świata sztuki. Z drugiej strony sytuują się postaci, które wobec "systemu", jakim jest świat sztuki, rozwijają szereg krytycznych strategii. Obie grupy "rewolucjonistów" wykazują oznaki zmęczenia. Jeśli dobrze rozumiem intencje Banasiaka, w jego mniemaniu "problem" polega na tym, że na horyzoncie pojawiają się absolwenci szkół artystycznych. Aspirują do miana nowych Bujnowskich, Maciejowskich i Sasnali, strategie krytyczne ich nie interesują, gdyż albo nie wiążą się z nimi pieniądze, albo skompromitowały się jako utopie. Ewentualna krytyczność młodych polega na tym, że chcą znieść wszelkie kategorie oceny, optując za jakościową równością wszystkich wypowiedzi artystycznych. Apetyty na komercyjny sukces, które zaostrzyła rewolucja Rastra, sprawiły, że do sztuki garnie się wielu, "akademie pękają w szwach" i powstają nowe, ale niekoniecznie dobre galerie. Wszyscy bawią się w sztukę poklepując się wzajemnie po plecach i mnożąc pozory tworzenia jakichś wartości. Kuratorzy i krytycy polują na świeże prace, licząc, że na nich zarobią, jednak kierując się złą wolą lub brakiem wartościowych twórców, promują bylejakość. Tutaj właśnie pojawia się zadanie dla krytyka.

Ulubione słowa Banasiaka to "artysta" i "nadprodukcja". Odmienia je przez wszystkie przypadki i łączy na przeróżne sposoby. Właściwie te dwa pojęcia wystarczą, by nakreślić stan polskiej sztuki w oczach "konserwatywnego krytyka kultury". Sytuacja wygląda mniej więcej tak: artysta to "super ktoś", kto ma talent i wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Niestety współcześnie wielu młodych ludzi jest na tyle cwanych i bezczelnych, że podszywa się pod artystów, a w najlepszym przypadku pretenduje do miana artysty. To właśnie z ich rąk wychodzi przygniatająca większość produkcji artystycznej, jednak wyzbyta choćby śladu talentu jest wyłącznie nadprodukcją. Prawdziwych artystów jest niewielu. Zadaniem krytyki jest więc wskazanie, który to prawdziwy, a który nieprawdziwy. Niestety z krytyką też jest problem, gdyż obok rzetelnej i szczerej, jest jeszcze krytyka zakłamana, która interesownie bądź z głupoty przytakuje wszystkim artystom "jak leci". Miesza w głowach twórcom i odbiorcom, legitymizuje zaniżone standardy.

Banasiak staje w opozycji do środowiska, które przymyka oko na bylejakość. Sugeruje, że jedną z recept na przygnębiającą kondycję polskiej sztuki jest krytyka, która szczerze, bezwzględnie, na przekór układom i znajomościom, oceni sztukę. Trzeba przyznać, że z książki wyłania się diagnoza mało oryginalna - biadolenie, którym od wieków raczą wszystkich różnej proweniencji moraliści i obrońcy tzw. "wysokich standardów", niechby były moralne czy estetyczne. W zasadzie poglądy Banasiaka różnią się niewiele od utyskiwań w stylu Donlada Kuspita: sztuka stała się obszarem, na którym różni nieudacznicy próbują zdobywać sławę i pieniądze, podczas gdy gdzieś zatracają się prawdzie wartości. Trzeba więc wrócić do źródeł, przepłoszyć szarlatanów i samozwańców, wskazać prawdziwych artystów. Jednak w przypadku Banasiaka w tym miejscu pojawiają się pewne rafy, bo kryteria, którymi chce oceniać sztukę wydają się wątpliwe, niespójne i niewyraźne.

Czym różni się irytujący besserwisser od rzetelnego krytyka? Po pierwsze, w wypowiedzi tak rozbudowanej jak książka, rzetelny krytyk podaje kryteria, według których dokonuje ocen, niejako wprowadza czytelnika w metodologię swojej pracy. Jego wypowiedzi oparte są na pewnych wyrażonych explicite założeniach. Jest to niezbędne, żeby się do nich odnieść i wejść w polemikę. Po drugie, założenia te są przynajmniej w minimalnym stopniu spójne. Odnoszę wrażenie, że w tekstach składających się na omawianą tu książkę, Banasiak nie spełnia żadnego z powyższych warunków.

Banasiak ceni autentyczność, lekkość prac Ani i Adama Witkowskich, ale jeszcze na tej samej stronie interesujące wydaje mu sie malarstwo Tomka Kowalskiego, które z kolei jest wyliczone, wykalkulowane, "zimne, oddzielone od widza niewidzialną szybą" [s. 58]. Dla tego samego Tomka Kowalskiego wyraża podziw za perfekcyjność techniki [tamże], jednak wideo Mężczyzna - przedmiot pożądania (2004) Karola Radziszewskiego podoba mu się, gdyż jest... nieporadne [s. 258]. Raz Banasiak ceni podatność obrazu na wielopiętrowe interpretacje [s. 28], innym razem podkreśla, że atutem dzieła jest zgoła coś innego - "mocna puenta". Gdzie Rzym, a gdzie Krym? Myślę, że o wielu tekstach Banasiaka można powiedzieć dokładnie to, co sam Banasiak pisze o Stachu Szabłowskim: Banasiak "swoje opinie formułuje w trybie doraźnym" [s. 235].

Dla Banasiaka ów doraźny tryb stanowi zarzut. Natomiast z mojego punktu widzenia nie jest niczym zdrożnym. Dlatego nie mam zamiaru targać Banasiaka za uszy z tego powodu, że zdarzyło mu się oceniać sztukę według sprzecznych kryteriów. Nic w tym dziwnego - ta sama praca może się podobać lub nie, w zależności od nastroju, kontekstu, w którym jest pokazywana i wachlarza innych czynników. Do czego więc zmierzam? Ano do tego, że dla Banasiaka głównym kryterium oceny jest przede wszystkim jego odczucie. Stwierdza między innymi: "Nie potrafię emocjonować się pracami Taresewicz, Mroza, Kobylarza, Brzeskiego czy Drozda. Są dla mnie zimne, jednowymiarowe. C z u j ę, [podkreślenie - Ł.B.] że zrobiono je z rozmysłem..." [s. 56]. Świetnie. Odczucie odgrywa zwykle pierwszorzędną rolę dla każdego, kto wchodzi w kontakt ze sztuką. Z tym, że niewielu na podstawie równie chybotliwego kryterium chlasta brzytwą na prawo i lewo, decydując autorytatywnie, że ten i tamten artystą nie jest, galerii i wystaw jest za dużo, zaś "akademie pękają w szwach". Sporym nadużyciem jest ferować wyroki na tak kruchej podstawie jak osobiste odczucie. Natomiast Banasiak, powtarzając niczym mantrę "nadprodukcja, nadprodukcja, nadprodukcja", sprawia wrażenie osoby, która najchętniej wpadałaby do pracowni i odbierała pędzle osobom niegodnym miana artystów. Dziwaczne i naiwne są roszczenia tych, którzy własne wrażenia podnoszą do rangi obiektywnych prawd. Wołanie "nadprodukcja!" momentalnie kojarzy się z utopijnymi projektami, by regulować, kontrolować i nadzorować kulturę.

Banasiak diagnozuje (niejasno i "na wyrywki") stan polskiej sztuki, w oparciu o bardzo wątpliwe kryteria. Przynajmniej zbyt wątpliwe, żeby na ich podstawie pozwolić sobie na tak daleko idące i w gruncie rzeczy kompromitujące stwierdzenia, jak te o "nadprodukcji" i zbyt dużej ilości osób wkraczających w obszar zinstytucjonalizowanej sztuki. Być może hasło "nadprodukcja" to pewna retoryczna figura, przy pomocy której autor zbioru Rewolucjonści... chce powiedzieć, że polska sztuka generalnie "obniżyła loty". Jednak wydaje mi się, że podobne stanowisko można sformułować, używając innych pojęć. Takich, które brzmią mniej utopijnie. Bo jak Banasiak wyobrażałby sobie ograniczenie tej "ponadprogramowej" produkcji artystycznej? Zamykałby galerie? Odbierał tytuły magistra sztuki? Edukował? Wszyscy nagle mamy się umówić, które prace są godne tego, żeby nazwać je dziełami sztuki? Powołamy się na jakiś Kantowski sensus communis?

Wydaje się, że jest to dobry moment, by przyjrzeć się "konserwatyzmowi" Jakuba Banasiaka.

Jeśli idzie o jego intelektualne inspiracje, to - jak mówi klasyk - "wielkie jest w tej materii rzeczy pomieszanie". I doprawdy rzadko są to "konserwatywni" myśliciele. W tomie Rewolucjoniści są zmęczeni Banasiak odwołuje się do Baudrillarda, Ranciera, Ciorana, Žižka, Gombrowicza, Irzykowskiego i Konstantego Puzyny. Ale już np. Foucault (starszy od Puzyny o trzy lata - przy czym nie trzeba dodawać, że dystans intelektualny, który dzieli obu tych panów jest wprost odwrotnie proporcjonalnie duży) to według niego "dziadek" [s. 33]. Szczególnie często Banasiak cytuje Žižka, by kilka stron dalej mówić, że niestety sztuka z natury jest elitarna i zhierarchizowana. Poglądy myślicieli, do których odwołuje się Banasiak, służą więc jako rezerwuar pewnych podręcznych tez wykorzystywanych dla chwilowych intelektualnych interesów. Trudno mówić tu o jakiejś regularności czy systematyczności, poza tym, że wszyscy - nie bacząc na kontekst intelektualny, z którego pochodzą - swoim autorytetem potwierdzają poglądy Banasiaka.

"Konserwatywny krytyk kultury" zdaje się zakładać, że istnieje pewien naturalny porządek, "zdrowy" tryb funkcjonowania sztuki, który z różnych powodów uległ niedawnymi czasy zaburzeniu. Na chwilę pozwolę sobie sięgnąć do eseju Banasiaka spoza tomu Rewolucjoniści są zmęczeni. Mam na myśli tekst Estetyka, głupcze! [http://www.obieg.pl/event/07101001.php#3], gdzie Banasiak z olbrzymią satysfakcją streszcza poglądy Jacquesa Ranciera z książki Estetyka jako polityka (2007), mówiąc, że "Ranciere krytykuje jednak nie tylko »rozmienienie sztuki na drobne«, [...] ale także wskazuje, że niedorzeczna była już sama idea zrównania sztuki i życia, zrzucenia jej z cokołu ku chwale ludu i rewolucji. Ściśle: nie błędna, ale właśnie niedorzeczna. Albo jeszcze inaczej: utopijna... Dziś, powiada Ranciere, czas się z utopii otrząsnąć i przypomnieć sobie, że nie ma sztuki poza sztuką", a to z tego powodu, że "główny depozytariusz sztuki - geniusz, generuje nierówności" oraz dlatego, że "sztuka to burżuazyjna zachcianka, a jako taka jest bezużyteczna społecznie". De facto Banasiak odwołuje się powyżej do palety wyobrażeń przerzutych przez dziewiętnastowieczną estetykę, historię i krytykę sztuki. Czyli: sztuka z natury rzeczy jest elitarna i zhierarchizowana. Przy tym najlepiej chodzi w parze z rynkiem, który traktuje ją jako przedmiot konsumpcji. Dzieło sztuki przeznaczone jest do oglądania, niejako do "estetycznej konsumpcji", natomiast jego społeczne angażowanie to aberracja. Sztuki nie mogą mieć wszyscy. Trzeba najpierw posiadać pewien kapitał ekonomiczny albo duchowy, a najlepiej oba naraz. W skrócie: chwała arystokratom ducha i ich mecenasom! Z tej perspektywy Banasiak wypowiada się o malarstwie Jakuba Juliana Ziółkowskiego, który nie zawraca sobie głowy kryzysami w malarstwie, ale spokojnie robi swoje - maluje obrazy. Ziółkowski z pasją przedstawia surrealistyczne wizje i od łatwego blichtru sztuki zaangażowanej "na moment" odwraca się do ściany. Cóż, pozostaje mu tylko życzyć, żeby nie okazało się, że za tą ścianą stoi czołg, którego lufa mierzy prosto w pędzelek malarza.

Banasiakowi odpowiada ten elitaryzm spowinowacony ze społecznym eskapizmem. Sztuka jako pewna społeczna strategia kojarzy mu się z terrorem mas, poślednim gustem, a w konsekwencji z filozofią "wszystko ujdzie". Z lubością przytacza słowa Karola Irzykowskiego, który miał stwierdzić, że "nie interesuje go opinia drwali" [s. 131]. Banasiak zajmuje zatem pozycję eksperta, który pisze dla innych ekspertów, dla "środowiska". (W tym świetle specyficznego znaczenia nabiera wspomniany tryb dystrybucji omawianej tu książki. Z założenia trafia ona do artystycznego milieu, w "zwykłych" księgarniach jest niedostępna). Co więcej, z kontekstu, jaki tworzą te eseje, można się domyślać, że prominentne zadanie krytyka sztuki Banasiak widzi w sugerowaniu kolekcjonerom, kogo kupować, a ponadto podpowiadaniu artystom, jak malować. Piękny i szczytny cel. Ale, że rynek sztuki w Polsce marny, a kolekcjonerzy nie słuchają porad, pozostaje krytykowi wyżyć się na artystach. Zaznacza oczywiście, że traktuje ich poważenie, stąd tyle krytycyzmu [s. 248].

Szkoda, że Banasiak odwraca się od "drwali". Naprawdę. Moim skromnym zdaniem, jego teksty - niezależnie od poglądów ich autora oraz jego czasem irytującego krytykanctwa i uprzedzeń - dają szansę, by przerzucić mosty między coraz bardziej idącym w swoją stronę światem sztuki a tzw. "kontekstem życia społecznego". Banasiak, nie trzeba nawet wspominać, posiada wyjątkowo sprawne pióro. Lecz nawet teksty, które pisuje dla "Dziennika" naznacza ekspercka maniera. A właśnie w takiej prowadzonej "u podstaw", niejako profilaktycznej pracy widziałbym większą szansę na poprawę kondycji sztuki (jeśli ktoś przyjmuje pogląd, że jest ona zła) niż w przekonaniu, że krytyką (krytykanctwem?) naprawi się cokolwiek.

Autor omawianej książki stylizuje swoje wypowiedzi tak, by nie pozostawić żadnej wątpliwości, że pisała je osoba o wysokiej kulturze. Wiele z tekstów Banasiaka najeżonych jest zwrotami, które brzmią cokolwiek staroświecko. Garść przykładów: "o ponderabilia niestosownie wręcz pytać" [s. 126], "gonić w piętkę" [s. 127] i mój ulubiony: "nasi pradziadowie byli od nas niepomiernie bardziej wysublimowani" [s. 130]. Podobnym językiem mówiły do nas polonistki. Jednak ta leksyka - niby uszlachetniona patyną czasu - zdradza naturę konserwatyzmu Banasiaka. Nie polega on na wyborze określonego punku widzenia, ale na kilku zalegających na dnie duszy sentymentach. To konserwatyzm a la "bo kiedyś, to było lepiej" (było mniej artystów, mniej galerii, krytyk miał więcej do powiedzenia, ludzie go szanowali i nie każdy mógł być artystą, bo wiedział, że nie wypada pchać się na salony).

Czy może być jednak konserwatywny, przynajmniej na polskim gruncie widz, który tak, jak Banasiak, fascynuje się Damienem Hirstem i Pawłem Althamerem? Co na to konserwatyści z "Naszego Dziennika", "Najwyższego Czasu", a nawet ci w "wersji soft", czyli z "Rzeczpospolitej", "Znaku" i "Tygodnika Powszechnego"? Czy Banasiak potrafiłby ich przekonać do prac wspomnianych artystów? Zmierzam do tego, że Jakub Banasiak pomylił konserwatyzm z dbałością o jakość i rzetelność. Jego "konserwatyzm" to raczej ucieczka przed zalewem tandety i bylejakości. W moim odczuciu, Banasiak trafia w sedno, kiedy ironizuje na temat akcji Zezwierzęcony glamour (2008) podjętej przez dziewczyny z grupy Sędzia Główny [s. 271-274] albo wówczas, gdy krytykuje wydumany performance Marty Deskur [s. 50-53]. Doszedłem do podobnych wniosków, jednak patrząc na te działania przez optykę, której nigdy nie nazwałbym konserwatywną. Inaczej: Banasiak określił się mianem konserwatysty w opozycji do tych, którzy wybrali "drogę na skróty". Zdefiniował negatywnie, od zewnątrz, to, co wewnątrz, pozostało niedopowiedziane.

Jeśli gdzieś dopatrywać się bardziej sprecyzowanego konserwatyzmu w książce Rewolucjoniści są zmęczeni, to w nieco innej sferze. Aby przybliżyć tę kwestię, wrócę na chwilę do problemu języka. Podejmując wątek Galerii Raster, Banasiak określa działalność Gorczycy i Kaczyńskiego mianem rewolucji. Gdyby jednak mówić o Rastrze przez pryzmat rewolty, to umiejscowiłbym ją chyba gdzie indziej niż Banasiak. Drukowany a później internetowy nieregularnik "Raster" tym różnił się od innych czasopism poświęconych sztuce, że mówił o sztuce z dystansem i "na luzie". Gorczyca i Kaczyński stworzyli lekkie, dowcipne i zadziorne czasopismo, które traktowało sztukę jako element stylu życia. "Rewolucjoniści" odkurzyli sztukę i zdjęli ją z postumentów. I mam wrażenie, że właśnie z takim postrzeganiem sztuki Jakubowi Banasiakowi nie po drodze. Banasiak chciałby tę rewolucję udaremnić, a jego konserwatyzm polegałby na tym, że przypisuje sztuce taką samą kulturotwórczą rolę, jaką pełniła w epoce oper Wagnera i Salonu Odrzuconych. Stąd te archaizmy w języku, stąd elitaryzm, stąd pozwalanie sobie na protekcjonalny ton.

Tymczasem sztuka pełni coraz częściej po prostu rolę gumy do żucia. Odbiorców nie interesuje kulturotwórczy potencjał, lecz przyjemność, którą daje. W tym sensie "rewolucja" Rastra była krokiem we właściwym kierunku, propozycją ciekawszą i bardziej aktualną niż to, co proponuje Banasiak. Stąd też wydaje się, że alternatywa, która stoi przed sztuką - jeśli ma ona być faktycznie żywą częścią kultury - jest taka: albo świadomie i umiejętnie rozstanie się z elitami i zrobi ze sztuki użytek dla społeczeństwa masowego, albo będzie kolejnym martwym obszarem (jak współcześnie opera czy balet), na którym spotyka się grupka snobów i potakuje sobie nawzajem w takt melodii, które znają na pamięć.

Kuba Banasiak
Kilka słów gwoli ścisłości (Łukaszowi Białkowskiemu z uprzejmym pozdrowieniem) czyli wstęp poniewczasie