Niestety, raczej smutna. "Miłość i demokracja. Rozważania o kwestii homoseksualnej w Polsce" autorstwa podwójnego podmiotu Tomka Kitlińskiego i Pawła Leszkowicza przynosi intelektualną i mentalną analizę ramy współczesnej polskości jako przerwy, uskoku, retardacji i kroku wstecz w rozwoju cywilizacji europejskiej. Staliśmy się "ciemnogrodem" ("ciemną stroną globalizacji"), Czarnym Lądem (tu Zachód znajduje "poezję i mięso armatnie"), Drugim Światem, zatrzymanym gdzieś pomiędzy historycznym kalectwem, a dobrowolnym brakiem świadomości współczesnych praw człowieka, ciągle podporządkowanemu tradycji, grupie, prawom naturalnym lub boskim (jak w krajach Trzeciego Świata). Warszawa, Poznań, Kraków to dzisiaj wschodnioeuropejskie stolice (hańby) homofobii, pyszniące się religijną wiarą. "Europa Wschodnia, z Polską w centrum, to zakładniczka nienawiści, wykluczania i pomiotowości; jesteśmy świadkami, nie, my uczestniczymy w upiornym nawrocie dyskryminacji i prześladowań" - piszą autorzy.
Zachodnia kultura masowa zalewająca Polskę, nowy rynek usług, nowe sposoby spędzania wolnego czasu, jak clubbing, mają wpisane w siebie wzory rewolucji seksualnej. Mogą "lepiej nas wyzwalać" niż demokracja sensu stricte polityczna, zwłaszcza, gdy scenę publiczną opanował katolicki fundamentalizm. Elity intelektualne i polityczne nie nadążają mentalnie za tymi zmianami. Posługując się anachronicznymi metaforami "dobra" i "zła", "grzechu" i "świętości", wycinają z nich całą cywilizacyjną zdobycz, której nie da się automatycznie "przeszczepić". Z rewolty seksualnej mamy więc w Polsce seksistowską pornografię i agencje towarzyskie, zalewające ulotkami ulice naszych miast, będące jednym z retorycznych wrogów prawicy (ale nie dlatego, że pogłębiają przemoc, tylko dlatego, że mówią otwarcie o seksie). Walki kobiet i mniejszości seksualnych o uznanie w nich podmiotów seksualnych są udaremniane konserwatywną ideologią, która tym samym wspiera seksualny wyzysk. Komunizm współdziała tu z Kościołem - to, co stłumił i wyparł w sferę ciszy jeden, drugi demonizuje walcząc o świętą rację większości. To są te moralne wartości, które mieliśmy zanieść Europie? Nie dziwiłabym się, gdyby pękała ona z słusznego śmiechu.
Społeczną wiarą w sens i potrzebę krucjaty obyczajowej Polacy się dzisiaj ośmieszają. Zamiast podjąć prawdziwy wysiłek w przewartościowaniu ciasnego kanonu narodowego, przywrócenie mu kart niesłusznie ocenzurowanych i "zapomnianych" (np. historii pisarzy i pisarek wraz z ich homoseskualnością i feminizmem), aby mieścić się na mapie świata cywilizowanego, Polacy dzisiaj w swej masie, sterowani przez religijne i nie tylko "autorytety", wydają się bliżsi stworzenia obozu koncentracyjnego dla wszelkiej odmienności (taki obóz już wyobraźniowo istnieje)(1) . W książce Kitlińskiego i Leszkowicza nie ma za dużo lekkości i ironii, nie ma ośmieszania tych, co w jednej chwili wysyłają nawet na niepewne wezwanie przez telefon rządowy samochód dla ojca Ryzyka, lub tych, którzy mylą podstawowe pojęcia współczesnej wiedzy o seksuologii. Na jej kartach panuje za to duch trwogi, bliski zapewne nie tylko autorom. No cóż, jeśli ktoś widział lecące kamienie, worek kwasu rozbijający się na głowie policjanta, słyszał dyszące nienawiścią hasła i zrozumiał, że lokalne (oraz centralne) władze skrycie wspierają tę nienawiść - a jest to powszechne (także moje) doświadczenie w środowiskach aktywistów - to może trudno mu się śmiać. Jednak naprawdę w tym wszystkim tragedia miesza się z komedią, gdy słyszymy jak np. jeden z mentalnych napastników na procesie Nieznalskiej, oszalały fan Radia Maryja, bąka coś o "narzędziach" wiszących na krzyżu.
Kitliński i Leszkowicz próbują swą książką stworzyć intelektualną, polityczną i społeczną summę, która przeciwstawiała by się polskiemu wyrugowywaniu obcości i wskazywała tradycje rodzimej humanistyki odmienności. Wydaje się to konieczne w obecnej sytuacji społeczno-politycznej a jednocześnie w dobie sukcesu powieści Witkowskiego "Lubiewo", powstania nowej literackiej kategorii "romans pasywny" wyznaczonej w homoseksualnej prozie Bartosza Żurawieckiego. Po zbiorowej pracy "Homofobia po polsku" pod red. Z.Sypniewskiego i B.Warkockiego mamy więc kolejną, tym razem autorską próbę wykładni "kulturowej wojny", jaka toczy się w Polsce. Polityka seksualności rozumiana jest tutaj głównie jako zaangażowanie intelektualne. Homofobia (to znaczące, że podczas pisania komputer cały czas zmienia mi to słowo na "homofonia"!) i towarzysząca jej seksofobia opisywana jest jako "forma społecznej stagnacji i autodestrukcji".
Postkomunistyczna, a więc post-kolonialna Polska jako kraj Europy Wschodniej, "chorej z niewinności", z nie przepracowanym problemem Holocaustu, ciężarem "mesjanistycznej" historii, w kolejce do cierpienia, cierpi tak naprawdę na szowinizm narodowy i społeczny (klasizm - zawiść o podłożu materialnym(2) ). Nie ma kwestii gejowskiej - jest kwestia nienawiści do gejów i lesbijek. W opozycji do tego historyczno-społecznego rodowodu autorzy widzą alternatywę w projekcie intelektualnym "homotekstualności": otwarcia na inność. Ten nowy myślowy paradygmat, który zawdzięcza dużo postmodernizmowi, jest rodzajem bycia-w i obcowania z wszelkimi odmianami seksualności w "różnorodnym życiu" i tekstach kultury. Kreśląc mapę obecności odmienności w literaturze polskiej (np. Juliusz Słowacki i Józef Czechowicz, ale przecież także - dodaję od siebie - Narcyza Żmichowska) i teorii kultury (prace Marii Janion: gdańskie "Transgresje" i "Kobiety i duch inności"), definiują "homotekstualność" jako każdy intertekstualny zabieg tworzenia albo czytania szeroko rozumianych tekstów kultury, w którym położony byłby nacisk na manifestację podmiotowości piszącego/czytającego ale już nie tylko jego seksualności (męskiej, kobiecej), lecz także orientacji (homo-, bi-, hetero-).
W tej filozofii podmiotowości lesbijek i gejów mówi się nie tylko o orientacji seksualnej, ale i miłosnej. Obie dają się wywieść z filozofii klasycznej. "Seks nie obniża sensu miłości, ale go pogłębia, prawa seksualnej równości są jednocześnie prawami miłosnymi, prawami człowieka i prawami demokratycznymi."- argumentują autorzy.
Przyznać trzeba, że gąszcz, miejscami pasjonujących, analiz, czyni z tej książki prawdziwie heteronimiczną silvę rerum, hybrydalny i niejednorodny stylistycznie zapis spotkania pomiędzy dwoma piszącymi podmiotami - autorami. Poetyckim, natchnionym, czasami popadającym w stylistykę kampu, performance'om tekstualnym, w których rozpoznać można styl Tomka Kitlińskiego, towarzyszą bogate, rzeczowe, porządkujące i niezwykle pogłębione wywody, jakie zwykle prezentuje Paweł Leszkowicz. Jednak ta śmiała kompozycja książki wyzwala eksperymentalny tok lektury: przez niektóre jej partie, a zwłaszcza przez fragmenty "Praw człowieka w myśli współczesnej", przebrnęłam jak przez symfonię. Rzucana dźwięcznym potokiem cytatów i myśli - od jednego intelektualnego brzegu do drugiego - zapamiętałam raczej nastrój (wzniosłości) niż jakieś dające się wyprowadzić pojęcie (sprawiedliwości).
W dalszych partiach autorzy przysposabiają dwie kategorie z humanistyki odmienności, którymi właśnie z punktu widzenia "homotekstualnego" można by opisać tę "polsko-polską" wojnę pod sztandarami Radia Maryja. Zaczerpnięty z filozofii Julii Kristevej - "pomiot", czyli to, wszystko, co zostaje wycięte z klasycznej definicji podmiotu męskiego, białego, heterocentrycznego, katolickiego, a więc to, co "kobiece, inne seksualnie, etnicznie i religijnie". "Pomiot" najczęściej wzbudza "święte" oburzenie i pogardę. Dochodzi do głosu w kobiecej rewolcie polskich artystek lat 90.: od Żebrowskiej ("szok genitalny" w jej wideo "Grzech pierworodny"), przez Kozyrę (kobiety jako podmioty cierpienia w jej pracy "Więzy krwi" w Polsce okazały się właśnie pomiotami) po Nieznalską. Pamiętajmy także, że wypieranej rewolcie homoseksualnej w polskiej sztuce (marginalizowanym pracom Krzysztofa Malca czy Andrzeja Karasia) przeciwstawiony został konformistyczny obraz Dwurnika "Jestem gejem (by zrobić karierę w sztuce)" oraz postrzeganie rzeźb Igora Mitoraja, z pominięciem zawartych w nich homoseksualnych treści.
Recepcji odmienności często towarzyszy atmosfera "gotyku". Pojęcie zaczerpnięte z historii literatury oznacza zarówno wczesnoromantyczne, jak i współczesne ujęcia (homo-) seksualności w kategoriach "niesamowitości" i horroru. Opowieść pomiotu nie jest narracją o prawdzie, czyli aletheią, lecz apokalipsą, w której wyraźna jest katastrofa. Na polską potoczną świadomość współczesną mają więc wpływ nie przedefiniowane i przaśne, polskie gotyckie strachy, a także homopotwory z produkcji hollywoodzkich z jawnymi akcentami homoseksualnymi nawet takie jak "Potwór" z Charlize Theron czy "Słoń" o masakrze w amerykańskim liceum (być może przełomem okaże się tu głośny ostatnio "western gejowski" "Brokebeck Mountain"). Warunkują one karierę apokaliptycznego pojęcia "kultury śmierci" (eutanazji, aborcji, homoseksualizmu), przed którą lęk jest polską zbiorową obsesją. Mamy więc, rewolucję a rébours: zamiast dyskursu emancypacyjnego konserwatywną zafałszowaną ideologię, która skazuje mniejszości na cierpienie w imię zbiorowych przesądów. "Okrucieństwo cały czas kryje się w tle - piszą autorzy - przemoc prześladowania ludzi, wybuchająca na narodowych ulicach i zakamarkach, powrót inkwizycji. Krew i krzyk jako absurd medialnego spektaklu".
Najcenniejsze w książce Leszkowicza i Kitlińskiego wydaje się intelektualne zderzenie zagranicznych teorii z rodzimym gruntem, próba psychoanalizy polskiej zbiorowej podświadomości, która zarządza naszymi własnymi procesami nienawiści. Czyni z walki o sztukę współczesną, podobnie jak i z walki o prawa seksualnych mniejszości główne zarzewia pączkujących od dekady narodowych wojen. Znalezienie "gotyckiej" podszewki, czyli seksofobicznego lęku przed (post)nowoczesnością wpisanego w formułę "kultury śmierci", zapoczątkowuje intelektualny proces oporu. Potrzebujemy nowych pozytywnych strategii nazywania odmienności, dekonstruujących stare mity i lęki, aby postulowana przez autorów Druga Rewolucja, (mentalna, obyczajowa i intelektualna) uzupełniająca polityczno-ekonomiczną transformację rozpoczętą 15 lat temu, była możliwa. Nowa rewolucja w imię praw człowieka, wolności ekspresji i kultury może się odbyć przez opowiadanie mnogich historii i głębszego zrozumienia seksualności. Autorzy proponują tu uznać, nadal za Kristevą, że "obcy jest w nas", gotyk to my, to nasza własna "psychopolityka". A miłość niech będzie miłością do obcości.
O ile projekt ten się broni, jest arcy-ciekawy intelektualnie i doraźnie potrzebny, o tyle zdumiała mnie kulejąca część polityczna książki. Autorzy entuzjazmują się ustawą o partnerstwie związków homoseksualnych pióra profesor Marii Szyszkowskiej. Byłoby to słuszne, gdyby brać pod uwagę tylko jej intelektualny wymiar, a nie polityczny przetarg, którego stała się częścią. Autorzy nie widzą, że - nazwijmy rzeczy po imieniu - zasłużona i postępowa profesor etyki, jako polityk dała się zwieść i zmanipulować politycznej koniunkturze starej lewicy. Nie trzeba być bardzo zaawansowanym politologiem, aby rozumieć, że forsowanie ustawy o prawach seksualnych mniejszości (podobnie jak ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn) w momencie zmiany politycznego paradygmatu nie jest prawdziwym popieraniem sprawy. SLD manipulowało oboma tymi "aspektami nowoczesności", z góry wiedząc, że w danej sytuacji nie znajdą one większego poparcia (ba! sami posłowie partii wyrażali się o nich lekceważąco!). Spektakularne ich odrzucenie przed nadejściem prawicy - jeśli nie ułatwiło jej zwycięstwa obudzeniem fałszywego demona "kultury śmierci" - odsuwa sprawę być może o dekadę. Cyniczna manipulacja starej lewicy była więc przysłowiowym, politycznie nieudolnym (ale nie wierzę że nieświadomym…) "gwoździem do trumny" dla obu kwestii. Zupełnie podobnym "wyskokiem" jak opisywany przez autorów ze zgrozą medialny chwyt konserwatywnego czasopisma dla młodzieży "Machina", które, wiedząc, że będzie zamknięte, wypuściło reklamy z estetyzowanymi wizerunkami gejów - miało się to nijak do ich ideologii, ale było w konformistyczny sposób "skandaliczne". Forsowanie ustaw w nieprzyjaznym czasie, kiedy wpływ polityczny partii słabnie, nie świadczy ani o dobrej woli, ani o chęci ryzyka, lecz niestety o lekceważeniu problemów monitowanych przez środowiska kobiece i homoseksualne.
Takiej analizy w książce "Młość i demokracja" nie znajdziemy, występują w niej za to nieco naiwne apoteozy programu politycznego "Zielonych", przedstawione na podstawie ich "gay friendly" plakatu wyborczego i górnolotnych sloganów anty-wojennych. Niestety to za mało by udzielać partii politycznego poparcia. Brak tu pogłębionego politycznie samoświadomego spojrzenia. Maria Szyszkowska (obok Marii Janion, a z młodszego pokolenia badaczek Kazimiery Szczuki) pojawia się często jako postać-emblemat na kartach książki. Jednak nie dostała się ponownie do Senatu, jako polityk poniosła klęskę i warto pytać: dlaczego? Z kolei Maria Janion to postać z innego rejestru - niekwestionowany autorytet humanistyki odmienności. Kolejna bohaterka - Kazimiera Szczuka jest znana polskiemu społeczeństwu nie jako autorka fachowych analiz z dziedziny queer teorii, ale jako symboliczna "feministka" surowo traktująca i karająca za niewiedzę uczestników - gotyckiego przecież z ducha - talk showu w godzinach wysokiej oglądalności. Jakie znaczenie dla "homotekstualności" ma wcielanie się feministycznej aktywistki w ten kastrujący fantazmat? Przy całej rozpiętości problematyki wątków, epok i dziedzin nauki, również takiej analizy mi w książce Kitlińskiego i Leszkowicza brakuje. Mam wrażenie, iż autorzy trochę mitycznie traktują politykę jako "dzieje bajeczne" a nie rzeczywistość, skompromitowaną wprawdzie w Polsce, ale podlegającą jakimś prawidłom i mechanizmom.
Trafnym zaleceniem wydaje mi się za to wskazanie, aby w nie wchodzić w medialne kłótnie z Wszechpolakami czy LPR, gdyż wzmacniają one tylko drugą stronę, która uzyskała zadziwiającą większość. Fałszywy, zwany przez autorów "zerowym", dualizm takich debat polega na tym, ze tworzy się z dwóch opozycyjnych głosów dwie znoszące się przeciwwagi: "w narodowym talk show - piszą oni - "gej walczy ze skinem". A "uczciwi" ludzie - mogę dodać od siebie - powtarzają z nabożnym lękiem, że "Nieznalskiej boją się tak samo jak LPR". Ujednolicając wroga i oprawcę mamy czyste ręce. Kitliński i Leszkowicz, zalecając niezwykle trafnie "rozproszone, niedualistyczne, niekonfrontacyjne strategie oporu", popierają odmowę uczestnictwa, która może być bardziej wymowna niż jałowe "jestem przeciw". Czasami nieobecność znaczy więcej.
Jednak - i to już ostatni zarzut - niesłusznie piszą, że winne jest "centrum" lub "system", ujęty dosyć enigmatycznie. Warto znowu podkreślić, że scena polityczna w Polsce przesunęła się zdecydowanie na prawo i to tak radykalnie, ze potrzebny jest nowy poważny i silny dyskurs lewicowy, aby przywrócić jej równowagę i wiarygodność. Nie chodzi o to, że sam "system" jest zły, należało by go natomiast wypełnić innym treściami. Jest tu pewna nadzieja w młodych środowiskach lewicowych, ale jeszcze długa droga przed nami.
Na zakończenie dodam jeszcze, że książka zamyka się odniesieniami do w dwóch wystaw: "Niech nas zobaczą" (a zdjęcie autorów, biorących udział w tej kampanii zdobi okładkę - to byłaby piękna pocztówka) i "Miłość i demokracja", propagującej "artystyczną, miłosną i seksualną wolność, w opozycji do nacjonalistycznej homofonii i cenzury", jak pisał sam Leszkowicz, debiutujący w ubiegłym roku na targach w Poznaniu jako kurator. W pewnym momencie wraz z Kitlińskim stawia on pytanie: dlaczego kolorowa głowa drag-queena w peruce na tle szarego polskiego sejmu nie mogłaby być pocztówką z Polski? Wyobraziłam ją sobie nagle obok pocztówek z zabytkami soc-realu wypuszczonymi przez Galerię "Raster": jak wspaniale taka kolekcja oddawałaby napięcie naszej współczesności. Ale zaraz, przecież mamy już taki widoczek, ta fantazja prawie się spełniła! Pamiętacie plakat, który wydrukowała jedna z agencji turystycznych po tym jak złowrogi fantazmat "polskiego hydraulika" nawiedził Francję? Francuska telewizja nie przestaje go pokazywać do dzisiaj: na tle widoków krakowskich Sukiennic i gdańskiego Starego Miasta stoi piękny młodzieniec o długich lnianych włosach i uroku efeba (jak ze Słowackiego? Jak z Gombrowicza?). Ubrany w strój roboczy w ręku dzierży wymowne rurki i …klucz francuski (zwany we Francji angielskim…). Napis głosi:"Je reste en Pologne. Venez nombreux…" co dosłownie oznacza: "Zostaję w Polsce. Przyjeżdżajcie LICZNI…" Oto zapis "homoteksualności" w samym sercu polskości. Patrząc na to, musicie się uśmiechnąć. Prawda, że STRASZNIE zabawne?