Edward Dwurnik to taki plebejski Matejko, portrecista Polaków. Teraz jego obrazy zostały zebrane w wielkim albumie. Polska destyluje się w nim w tak intensywną esencję, że osiąga stan niemal platońskiej idei.
Stoją jacyś faceci w komicznych czapach, zachlewają się, masakrują, gwałcą, czasem udają, że pracują. W tle widać potężne biurowce, a między nimi łąki i pasące się krowy. Absurd tak dziwnie znajomy, rozłożony na ponad dwieście płócien powstałych w ciągu trzydziestu lat. Co zaskakujące, pomysł skatalogowania potężnego cyklu „Sportowcy" w jednym albumie wyszedł od niemieckiego kolekcjonera, doktora Osmana Djajadisastra. W skromnym wprowadzeniu do albumu opowiada o swej fascynacji sztuką i Dwurnikiem, która przyszła w latach osiemdziesiątych. To wtedy, również nad Wisłą, rozległ się donośny wybuch nowej ekspresji. A Dwurnik już tu był ze swoim witalnym, dynamicznym malowaniem.
„Sportowcy to opowieść o losie Polaka na wsi i w mieście w czasach komunizmu, za żelazną kurtyną" - powiada Dwurnik. Jego stosunek do rzeczywistości Polski Ludowej wydaje się ambiwalentny, charakteryzuje go zarazem odraza i mimowolna symbioza z organizmem ludowej utopii. Ten dysonans to również potężny atut jego obrazów. Uczucie ambiwalencji uparcie towarzyszy refleksji nad całym czasem PRL. Tamta Polska to coś, co nam się przytrafiło, ale do końca nie wiemy, jak te doświadczenia ponazywać i rozumieć. Czy oglądanie obrazów w albumie „Sportowcy" sprawi, że będziemy mądrzejsi w tej kwestii? Czy rzeczywiście okaże się, że weszliśmy w ten sposób do snu dawno skończonej nocy? Odpowiedzi na te pytania wcale nie muszą okazać się jednoznaczne.
Jak się poruszać po kraju Sportowców? Kilka konkretnych wskazówek dostarcza nam rzeczowy tekst Poli Dwurnik, zawierający interesujące wyznania jej ojca: „Sportowców namalowałem w społecznej pustce, szarości i beznadziei, to były okropne, złośliwe, brzydkie obrazy, nikomu niepotrzebne". Wreszcie uzyskujemy też z ust samego autora jednoznaczną odpowiedź na pytanie o genezę nazwy cyklu, którą długo wiązano z legendarnymi papierosami marki Sport. Dwurnik podaje jednak bardziej egzystencjalną i ciekawszą wykładnię znaczenia tej nazwy: „Ci ludzie musieli przetrwać, byli wyczynowcami, rozpychali się łokciami, rozbijając innym nosy". Dwurnik zdał sobie sprawę, że z takimi twardzielami miał do czynienia na co dzień, bo przecież: „Sportowe życie Polaka! Czyli o czwartej rano jedzie pociągiem ze swej wioski pod warszawską Pilawą do warszawskiej FSO, tam pracuje, wraca o czwartej po południu, idzie na rolę, wieczorem spotyka się z kolegami, pije, bije się, w nocy trochę pośpi, w weekend pracuje na gospodarstwie i tak dalej". To jest właśnie mięso życia, żaden tam duch na wodami. Żeby przetrwać w kraju serwującym tak niekomfortowe warunki życia trzeba być mocarzem.
Młody Dwurnik sporo wędrował po Polsce. Próbował być malarzem wagabundą, siedział na rynkach małych miasteczek i malował za grosze. Tak zrodziła się seria „Autostopy", kontynuowana przez lata razem z innymi miejskimi wedutami. Dzięki śledztwu Poli Dwurnik dowiadujemy się, że to jej matka, Teresa Gierzyńska, podsunęła mężowi pomysł, aby zapełnić przestrzenie malowanych miast ich mieszkańcami. Stało się to w roku 1972, w małej pracowni-mieszkaniu w podwarszawskim Zalesiu.
Solidną akademicką lekcję koloru u kolorysty - profesora Eugeniusza Eibischa - Dwurnik dopełnił wigorem instynktownego malowania podpatrzonym u Nikifora. Ten słowiański prymitywizm swoich obrazów potrafił w naturalny sposób scalić z duchem malarstwa niderlandzkiego. Gamę wizualnych środków umiejętnie zestroił z tonacjami północnymi i zachodnimi pobrzmiewającymi echem od Breughla po Grosza. Już wtedy był malarzem zadziornym. Ta wyjściowa dosadność stylu organicznie przyjęła ludzki komponent. Plastyczna namiętność doprawiona drażniącą psychologią zaczęła jeszcze mocniej kipieć od ludzkich emocji.
Pola Dwurnik zwraca uwagę także na ikonografię cyklu, wylicza jego prywatny, społeczny, polityczny kontekst i punktuje charakterystyczne motywy. Wyjaśnia, że dokumentalny szkic „Sportowców" łączy się z fantazyjnym podrasowaniem. Panie i panowie z obrazów często występują w zaskakujących kostiumach, na tle zadziwiających dekoracji, a wokół biegają psy z fajką w pysku. W plenerze nie brak potężnych głów, monumentalnych pomników mogących pełnić rolę idoli.
Córka artysty w pełni skorzystała z przywileju rodzinnej koneksji. Wypytała ojca o konkretne obrazy, zdobywając niezwykle zabawne i literacko smakowite opowieści związane z nimi. Jedną z nich jest anegdota o pięknych niczym anioły szwedzkich budowniczych, stawiających w Warszawie hotel Forum, którym jeden ze Sportowców pokazuje wała.
W swoim tekście Pola Dwurnik posiłkuje się fragmentami brawurowego eseju Łukasza Gorczycy i Michała Kaczynskiego z katalogu do wystawy Edwarda Dwurnika w Zachęcie w 2001. Galerzyści Rastra wiedzą wszystko o antropologii Dwurnikowych Sportowców, nazywają ich krzywymi ludźmi w krzywym świecie. Dwurnika obrali za swojego sojusznika, a może nawet autorytet w polemicznej swadzie, z jaką atakowali rozmaite schorzenia polskiej kultury. Chcieli w nim widzieć artystę radykalnego, protoplastę realizmu autentycznego i wiarygodnego. Napisali: „Działanie Dwurnika ma bowiem istotny wymiar społeczny. Dwurnik jest malarzem realistą w głębokim znaczeniu tego słowa, angażuje się po stronie słabszego, odkrywa rzeczywistość »świata nieprzedstawionego«, ujawnia niedrożność systemu".
Raster również atakował monstrum, które nazywał „układem scalonym polskiej sztuki". Miał to być twór zlepiony z biurokratycznego betonu i salonowego gadania. Raster oskarżał układ o skostniałość i upodobanie do spekulatywnego bełkotu, ślepotę na żywy gwar codzienności. Natomiast w dzikim życiu, zobrazowanym tak bezkompromisowo przez Dwurnika, Panowie Chłopcy z Rastra mogli dopatrzyć się zapalnika własnej amunicji. Album „Sportowcy" nie podejmuje się jednak, rzecz jasna zadania rekonstrukcji takich międzypokoleniowych powiązań. Nie musi. Jest po prostu pełnym katalogiem dzieła Dwurnika z lat 1972 - 1992.
Chociaż horyzont intencji deklarowanych przez autorów albumu wydaje się zawężony do kronikarskiego skompletowania wycinka twórczości artysty, można dopatrzyć się w tej publikacji wyraźnej sugestii, jak należy czytać cały cykl obrazów. Podjęcie tej sugestii wydaje się zresztą nieuchronne. Skoro bowiem z definicji lokujemy Dwurnika w klasyce malarskiego realizmu, to nic nie stoi na przeszkodzie, by zapytać o rzeczywiste podłoże obrazów. Jesteśmy konsekwentni i przyjmujemy wizje artysty za klucz do przeszłości PRL. Taka historyczna lektura zapowiada się przyjemnie. Żeby przywołać adekwatną do Sportowców analogię, oddać się możemy tej przyjemności w myśl nauk inżyniera Mamonia z filmu „Rejs". Wszak Mamoń nauczał nas, że najwięcej frajdy sprawia słuchanie znanych melodii. A przecież zabawa w retro z czasów PRL to samograj ćwiczony od lat z rosnącą skutecznością. Sugestia to więc bardzo pociągająca i jej tropem zdaje się podążać esej profesora Tadeusza Cegielskiego. Autor rozpoczyna sentymentalną ewokacją do lat młodości, której czar jest tak wielki, że pozwala wspominać z rozrzewnieniem nawet hitlerowską okupację. Można jednak zapytać, jak to możliwe, że w tej całej dziadowskiej beznadziei PRL rozlała się taka rzeka genialnej kultury, utalentowanych artystów: literatura Konwickiego i Białoszewskiego, filmy Kieślowskiego, klasyka dokumentu, obrazy Dwurnika. Przecież „Sportowcy" to świetna okazja, żeby zastanowić się nieco nad tym garbem - lub skarbem - jakim jest pamięć o PRL. Zohydzonym politycznie, a jednocześnie tak kulturalnie uwznioślonym. Jak to możliwe, że oglądając tych Sportowców, czuję, jak są mi bliscy.
Edward Dwurnik, „Sportowcy", Warszawa 2012, album w twardej oprawie, dwujęzyczny (polski, angielski), 514 stron, ponad 200 kolorowych reprodukcji, komentarze Edwarda Dwurnika do jego prac zebrane i zredagowane przez Polę Dwurnik, tekst prof. Tadeusza Cegielskiego.