Czy dla statystycznego Polaka istnieje kraina bardziej odległa od Australii? Większości z nas kojarzy się chyba tylko z kangurami, windsurfingiem i misiami koala. Sami Australijczycy dobrze znają te stereotypy, o czym można się przekonać oglądając w Zachęcie rewelacyjną wystawę "Przypływ. Nowe prądy w sztuce Australii i Nowej Zelandii". Tytuł ten wydaje się zresztą dosyć eufemistyczny. Wystawa powinna raczej nazywać się "Tsunami", bowiem zaproszono na nią prawie czterdziestu najciekawszych artystów z obu sąsiadujących krain. Filmy, instalacje, obiekty i malarstwo - wszystko to okazuje się tak odmienne od prac rodzimych artystów, że w pierwszej chwili może polskiego widza wprawić w niemałą konsternację. O co tym ludziom chodzi?
Spójrzmy: Daniel Malone pokazuje fikcyjne artefakty związane z kręconym w Nowej Zelandii przez nowozelandzkiego reżysera filmem Władca pierścieni, obnażając jednocześnie jego symbolikę, ukrywającą według niego wrogie instynkty wobec maorysów. Można by pomyśleć, że nowozelandczycy jak żaden inny naród potrafią wziąć pod lupę rodzimą kulturę. Wyobraźmy sobie, że jakiś polski artysta realizuje pracę o filmie "Opowieści z Narni". Miałby powód, bowiem podobno kilka z jego scen było kręconych nad mazurskimi jeziorami. Gdyby w tej perspektywie ten hipotetyczny artysta zanalizowałby stosunek Polaków do obecnej sceny politycznej?... Ale nie zapędzajmy się aż tak daleko.
Wśród artystów "Przypływu" znajdują się międzynarodowe gwiazdy. Tracey Moffatt prezentuje cykl fotografii o tajemniczych i skomplikowanych relacjach narodowościowych w Australii. Z kolei Patricia Piccini, która w 2003 roku swoimi niezwykle realistycznymi rzeźbami zwierzopodobnych istot reprezentowała ten kraj na Biennale w Wenecji - nawiasem mówiąc, bardzo krytykowanymi za swą rzekomą banalność - tym razem pokazała wideoinstalację "Piętrząca się fala". Te trzy otaczające widza projekcje przedstawiające niewiarygodnie wzburzone morze mogą łatwo doprowadzić widza do morskiej choroby. Wytrwali jednak przeżyją fantastyczne doświadczenie, w sam raz dla windsurferów.
Jeśli już jesteśmy przy tym, to na "Przypływie" znajduje się praca bardzo ściśle związana z tym popularnym w Australii sportem wodnym. Scott Redford uprawia mianowicie coś, co można by nazwać malarstwem windsurfingowym (!). Na projekcji prezentowanej obok ozdobionych desek można obejrzeć młodych ludzi pracowicie przepiłowujących jedną z nich, opatrzoną napisem "Dead". Czy można to rozumieć jako symboliczną i nieudolną próbę zaprzeczenia śmierci, czy raczej zwielokrotnienia efektu jej nieuchronności? Wszak zużyta deska zwana jest w slangu "martwą".
Wchodząc z kolei do Sali Matejkowskiej pierwszym, co zobaczymy, będzie gigantyczny, nadmuchiwany królik. Jim McMurty - bo tak się ta praca nazywa - leży z językiem na wierzchu, przywołując na myśl padlinę. Królik jest w Australii, jak wiadomo, z dziada pradziada europejskim imigrantem, podobnie jak wszyscy przodkowie białych mieszkańców tego kraju. Artysta Michael Parekowhai przedstawił go jako karykaturalnie wyolbrzymioną zabawkę kojarzącą się z zachodnimi kreskówkami. Tylko, że postacie z kreskówek nie umierają. Podobnie, jak zachodnia cywilizacja. Czy praca ta przepowiada jej rychły koniec? Chyba jednak trochę przesadzam. Chociaż, kto wie...
Poza wspomnianymi, na wystawie zwracają uwagę: mural Matta Griffina z kłębiącymi się ciałami młodych ludzi (żartownisie mówili na wernisażu, że zrzynał z Huberta Czerepoka), Kathy Temin z instalacją "Casting do roli misiów koala" (która między innymi pokazała, jak pomysłowe pozycje seksualne ludzie są w stanie przypisać zwierzętom), wykonana szydełkiem ośmiornica Ani O'Neill, poetycki i metaforyczny film Rachael Rakeny "Wyrzuceni na brzeg Pacyfiku", oraz szpanerska rzeźba małego zwierzątka przypominającego kangura autorstwa Louise Weaver (trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć).
Według deklaracji zamieszczonej w nocie prasowej, na wystawie można wyróżnić trzy wątki powtarzające się we wszystkich pracach. Mówiąc krótko, są to: stereotypy postrzegania obydwu krajów przez inne narodowości (w tym mieści się ekologia, egzotyka przyrody i europejska kolonizacja), kultura przedmieść, oraz sztuka imigrantów mieszkających obecnie w USA i Europie. Gdybym chciał się czepiać, napisałbym, że tej wystawie przydało by się trochę uporządkowania, nawet, jeśli musiało by to za sobą pociągnąć ograniczenie pola interpretacyjnego poszczególnych prac. Uporządkowania, które oznaczałoby czytelne zestawienie ze sobą różnych realizacji w taki sposób, że widz nie czuł by się na tej wystawie tak zagubiony i zarzucony przez mnóstwo niezrozumiałych - bez przeczytania katalogu - komunikatów. Gdyby podzielić ją na czytelne i jasno sprecyzowane "rozdziały", ucierpiałaby może wieloznaczność niektórych prac, lecz cała prezentacja zyskałaby na jasności. Jest to przecież wystawa zbiorowa, w której poszczególne prace nie mogą istnieć w oderwaniu od siebie. Co więcej, to pokaz narodowy, którego jedynym spoiwem jest pochodzenie uczestniczących w nim artystów. Tym bardziej kusiłoby przeprowadzenie w niej wyrazistej narracji.
Równie dotkliwy okazuje się w przypadku tej wystawy brak komentarzy. Nawet, jeśli miały by to być łopatologiczne egzegezy, to tak egzotyczna wystawa wymagała by chociaż prostego zarysowania kontekstu każdej z prac.
Jednak, jak już wspomniałem, nie będę się czepiał, bowiem zanurzając się głęboko w "Przypływie" i poświęcając mu więcej uwagi, można z przyjemnością odkrywać kolejne wątki. Nie da się w paru słowach opisać bogactwa tej wystawy. Ją po prostu trzeba zobaczyć. Chyba, że niebawem wybieramy się do Australii.
"Przypływ. Nowe prądy w sztuce Australii i Nowej Zelandii", Zachęta, Warszawa, 14.02 - 9.04.2006.