Łukasz Musielak: Wiesz, że krytycy sztuki mają z tobą problem?
Ada Karczmarczyk: Heh... tak, domyślam się tego, choć wydaje mi się, że to bardziej krytycy sztuki niż krytyczki mają ze mną problem. Ogólnie mężczyźni mają ze mną problem. Ale nie tylko ci ze świata sztuki. Męczą się również publicyści ze środowisk katolickich, dziennikarze z bardziej mainstreamowych mediów, krytycy filmowi, muzyczni, literaccy nawet... dużo by wymieniać. To pewnie wynika z tego, że ciężko mnie uchwycić, bo stoję trzema nogami w bardzo odległych od siebie światach (sztuki, duchowości i popkultury), a między nimi tkwi przepaść głęboka i ciągle niezmierzona.
A ty chcesz tę przepaść zasypać.
Tak, wypełnić pewnego rodzaju pustkę, która te trzy wymiary dzieli.
Ale właściwie po co?
Uważam, że od każdego z tych światów możemy uczyć się czegoś wartościowego, dlatego ignorowanie ich i izolowanie od siebie prowadzi do ograniczeń w myśleniu, które żadnego budującego dialogu nie daje. Czasami, żeby te trzy elementy połączyć, trzeba stanąć na rzęsach.
Czujesz się już tym zmęczona?
Jestem ostatnio tak wykończona tym nadal wolontarialnym wyginaniem się we wszystkich kierunkach, że gdybym miała coś wygrać na „Spojrzeniach", to najbardziej uszczęśliwiłby mnie pobyt w jakimś sanatorium z regularnymi posiłkami i szlabanem na myślenie o misji i sztuce. Ale nie wiem, czy to w ogóle możliwe, bo to myślenie już się zwarło ze mną nierozklejalnie i jest naturalnym torem mojego postrzegania rzeczywistości.
Nie mogę w to uwierzyć. Ta cała misja religijna, o której tak dużo mówisz przy różnych okazjach wydaje mi się jedną wielką artystyczną autokreacją. Czy nie jest tak, że to wszystko sobie kiedyś po prostu wymyśliłaś dla żartu, a teraz konsekwentnie idziesz tą drogą?
Przyzwyczaiłam się do tego, że dużo osób tak to odbiera. Świat sztuki (i nie tylko) jest dziś pełen niedowiarków. Ale tak jest z wiarą, że ona nie przychodzi łatwo. Żeby uwierzyć, trzeba otworzyć się na coś trudnego do udowodnienia, uchwycenia i odrzucić lęk przed wyjściem na kogoś naiwnego. Spójrzmy, ile tracą ci, którzy nie wierzą dziś w istnienie dziewic. Nie szukają ich i nie znajdują, a w głębi duszy ich najbardziej pragną. Mój umysł funkcjonuje w bardzo specyficzny sposób, który z zewnątrz jest bardzo trudny do zdiagnozowania w kontekście moich intencji, ale zauważyłam, że po spotkaniu ze mną wszyscy zaczynają załapywać powoli moją specyfikę myślenia i wiele się rozjaśnia. Niestety dużo osób unika konfrontacji ze mną. Może boją się, że ich nawrócę czy coś [śmiech]. A co do misji, to jej świadomość pojawiła się w bardzo przełomowym dla mnie momencie, kiedy pod znakiem zapytania stało, czy będę w ogóle zajmować się sztuką. Odkrycie powołania było totalnym odlotem. Dziś nadal podążam tą drogą, ale zaczynam być już bardziej zdystansowana do wielu spraw, bo zderzenie z rzeczywistością wiele uczy. Jednak nadal czuję w sobie tę iskrę, która chce, aby sztuka, którą tworzę, niosła w sobie coś wartościowego, coś zmieniała, a jednocześnie żeby robiła to w sposób przyjemny i lekki. Elementy autokreacji też występują i są ważnym elementem całego projektu ewangelizacyjnego, ale nie są jego celem, raczej wspomagaczem, który wprawia przekaz zawarty w mojej sztuce w ruch.
Tak, ale problem w tym, że przekaz, jaki płynie ze sporej części twoich realizacji, sprowadza się do ironicznej krytyki religii katolickiej, w jej narodowym, polskim przaśnym wydaniu. Niektórzy uważają, że to, co robisz, to po prostu beka z religii...
Ludzie, którzy wydaja takie osądy są przeważnie raczej w tym temacie niekompetentni. Tropienie teologicznych wskazówek w miejscach pozornie pozbawionych sensu ich nie jara.
Ale takie odczytania zdarzają się jednak dość często.
Bo ludzie oczekują potwierdzenia tego, co w świecie sztuki było do tej pory kanonem w myśleniu, czyli tego, że podnoszenie tematów związanych z religią musi wiązać się z ironią i krytyką. Z tego powodu ciągle wiele osób nie potrafi uwierzyć w moją przemianę, przekręca moje słowa i chce mnie zepchnąć do jednej szufladki, podpisując moje prace - tylko dlatego, że podejmują temat religii w sposób pozytywny i afirmujący - beką.
To prawda, że sztuka współczesna odnosi się często do religii krytycznie, a przynajmniej mocno problematyzuje związane z nią kwestie. Z pewnością zapętla się to w jakiś schemat myślenia, ale wydaje mi się, że w wypadku twojej twórczości chodzi o coś więcej, niż tylko o powierzchowne schematyczne odczytanie. Kiedy oglądam „Sensualną", „Embriony na trony", „Co ty wiesz o Marii", czy „Idź do światła i nie pierdol", to trudno mi uwierzyć, że robisz to na serio. Zestawiasz estetykę disco polo, dance, seksualność w szowinistycznej stylizacji, kicz, wulgarny język, narkotyki i kulturę klubową z tematyką i symboliką religii katolickiej. Poważne potraktowanie tego połączenia wydaje mi się nieprawdopodobne. Chodzi o to, że z punktu widzenia znaczeń organizujących nasze myślenie w kulturze zachodniej, te treści i estetyki same się wzajemnie znoszą.
To Pan widzi tam głównie discopolo i seksualność w szowinistycznej stylizacji. Ja używam formy, która nie do końca pasuje do treści, bo to bodziec, który porusza emocje i wytwarza efekt konsternacji, ale robię to w tak zgrabny sposób, że sens i esencja zostaje zachowana prawidłowo. Przekleństwa i mocniejsze wyrazy, jeśli się pojawiają, nigdy nie są skierowane do tego, co promuję, tylko do tego z czym walczę, aby podkreślić moją pogardę dla tego. Muzyka nie przedstawia jednego stylu, tylko w zależności od treści jest do niej dopasowana, więc jeśli jeden kawałek potrzebował stylu disco jak w „Sensualnej", bo to podkreślało jego sens, to go użyłam. Narkotyczne odniesienia nie są użyte w celu promowania narkotyków, ale są metaforą tego, że doznanie mistyczne i religijność ma w sobie coś z odlotu poszerzającego granice percepcji, podobnie jak psychodeliki, a w mojej twórczości wiara jest promowana jako o wiele wartościowsza dla nich alternatywa. A co do szowinistycznej stylizacji to uważam, że seksualność nie jest grzechem, jest darem od Boga, a wykorzystywanie jej w destrukcyjnym, czysto hedonistycznym i próżnym kierunku jest złe. Jeśli używam seksualności, to tylko w intencji misyjnej, dla wyższego ewangelizacyjnego celu, aby nakierować uwagę na znaczące treści. W mojej sztuce po prostu podmieniam esencje w formach... do tego, co przypomina sex i narkotyki, zamiast aplikować to, co tam zazwyczaj jest, ja aplikuję ideę Boga. Odbiorcy oczekujący mocnych wrażeń, tak naprawdę zjadają konia trojańskiego z kopytami.
Może nieporozumienie wynika z tego, że twoja twórczość nie jest skierowana do ludzi wykształconych, świadomych historii kultury, czy związanych ze sztukami wizualnymi, ale do ludzi zanurzonych w popkulturze, dla których stylistyka, jakiej używasz, jest naturalnym językiem, którym można poważnie mówić o różnych sprawach.
No właśnie okazuje się, że ludzie, którzy są wykształceni i obeznani z kulturą powinni chwytać w lot to, co chcę przekazać, bo powinni mieć lepiej wykształcone narzędzia do rozkodowywania sztuki niż młodzież i odbiorcy popkultury. Mam wrażenie, że jest na odwrót.
Bo forma wydaje się u ciebie niespójna z treścią, nie wyraża twoich intencji. Jest tu pewne pęknięcie...
Intuicja kulturalna bazująca na podstawach filozofii klasycznej, teologii, metafizyki jest w świecie sztuki w opłakanym stanie. Za to pluralistyczne mącenie i lanie wody o rzeczach mało znaczących albo destrukcyjnych jest opanowane do perfekcji. To właśnie powoduje, że dużo ludzi kultury (a może pseudokultury?) ma ze mną problem, bo zatrzymują się na fasadzie formy i na tym często niestety kończą obserwację. Muszę powiedzieć, że naprawdę długo myślałam o tym, jak ten mój przekaz misyjny sformułować i szybko sobie uświadomiłam, że grzeczne miauczenie w standardowej formie „Pan jest moim pasterzem" niczego nie zmieni, ani w sztuce, ani w religii. Trzeba było wprawić w ruch moje talenty, które nabyłam w okresie sprzed nawrócenia, kiedy to jeszcze używałam mocnych zagrań w innych intencjach. Teraz używam ich, żeby przepchnąć niełatwe tematy przez internet i trafić raczej nie do owieczek ze środowisk kościelnych. Tylko tego, co do nich przychodzi, raczej się nie spodziewają (czyli najlepiej gimbazy z odmętu). Walczę o publiczność dla mojej misyjnej sztuki w internecie śpiewając „Jaraj się Marią", „Idź do światła i nie pierdol", „Beat z Serca Jezusa".
A co z transcendencją? Nie martwisz się, że Jezus może być niezadowolony z takiej formy? Czy nie zatraca ona wymiaru duchowego, o który tobie przecież tak na prawdę chodzi?
Generalnie Jezus jest Bogiem, nie kretynem, więc jak się jest kimś takim, to jest się też nadnaturalnie inteligentnym, otwartym na kreatywne rozwiązania i przenikliwym oraz perfekcyjnym w strategicznych rozgrywkach. Dlatego myślę, że jest zachwycony. Poza tym to nie do końca są moje pomysły, tylko pewne dary, które dostaję z góry. Ciężko jest mi uwierzyć w to, że mogę to sama wszystko wymyślać. Choć pewnie wielu chciałoby dopatrywać się we mnie ponadprzeciętnego sprytu, przebiegłości i turbo inteligencji, to niestety wiele spraw, które wydarzają się w mojej sztuce, jest pewnym przypadkiem (nieprzypadkowym dla wierzących oczywiście).
Kręcisz więc tyłkiem dla Jezusa...
Co do piosenki „Sensualna", w której kręcę tyłkiem dla idei Jezusa, to bardzo ważna jest jej warstwa tekstowa, tym bardziej, że jest to prawie cover piosenki „Sexualna, niebezpieczna" ukraińskiego zespołu Mirami. W mojej katolickiej przeróbce jej słowa brzmią jednak „Sensualna, pożyteczna, katoliczka zawsze jest stateczna". Ta liryczna transformacja nakreśla nowy budujący kierunek. Propaguje ona wstrzemięźliwość, wysiłek oraz poświęcenie, za które czeka nagroda. Forma mojej sztuki czerpie inspirację z internetowych amatorskich produkcji, jak popularne robienie twerka tyłkiem, ale pod wpływem drobnych zabiegów artystycznych i lirycznych zmienia ich sens na głębszy i bardziej wartościowy. To pewien rodzaj alchemicznej przemiany tego, co jest puste w to, co jest pełne, materiału bezużytecznego w szlachetny kruszec, mroku w światło.
Kiedy tak opowiadasz o tym wszystkim, wcale nie odnoszę wrażenia, żeby „Beat z Serca Jezusa", to był twój naturalny język.
A ja za to odnoszę wrażenie, że Pan bardzo manipuluje w tym wywiadzie.
Manipulacja to za dużo powiedziane, trochę podpuszczam, bo ciągle nie mogę uwierzyć.
Ja właśnie jestem przaśna, narodowa i katolicka. W takich środowiskach wyrosłam, są mi bliskie i nie widzę powodu do tego, żeby na siłę zmieniać się i dopasowywać do wyrafinowanych elit artystowskich, udowadniających inteligencki ateistyczny dystans do spraw związanych z religią. Jedyne, co mnie różni od standardowych katolików i narodowców to to, że aby przekazać treści używam awangardowego języka i zamiast bezrefleksyjnie powielać i gloryfikować symbole religijne, to je animuję i wprawiam w ruch. To dlatego, że zbyt duża oczywistość, jednoznaczność w podaniu tematu i łatwość w ocenie moich intencji zabiłyby tutaj sztukę. Śpiewam niegrzeczne (w formie) katolickie piosenki dziewczęcym głosem nie dlatego, że to żart, ale dlatego, że tak potrafię najlepiej, a poza tym to mnie rozwija wewnętrznie, a nie jakieś darcie ryja na pokaz, żeby na siłę udowadniać antysystemowość.
Twoja sztuka jest więc współczesną wersją sztuki religijnej?
W dużej mierze tak, ale z tą różnicą, że jej forma kumuluje się wokół pozytywnych wibracji, a nie tych depresyjnych i cierpiętniczych. Do tego czerpie trochę z ludowego klimatu sztuki, trochę takiej nieudolnej, ale z serca, a nie z kipiących pychą i popisówą estetyczną wyrobów.
Jak reagują na twoją twórczość środowiska religijne, konserwatywne?
Ostatnio wpływowy konserwatywny (a w zasadzie awangardowo-konserwatywny) kwartalnik PRESSJE bardzo wnikliwie przeanalizował moją twórczość pod kątem naturalnej i świadomej kampowości, która jej towarzyszy. Myślę, że skoro takie media odważyły się na swoich łamach opublikować słowa do piosenki „Idź do światła i nie pierdol!", bo zobaczyły w nim głębię, to możemy mówić o sporym przewrocie. Szkoda tylko, że świat sztuki tak mało docenia i nagłaśnia takie przełomowe sytuacje, a głównie skupia się na prężeniu do kolejnej wojny i dekorowaniu uwagą afer, które mało wnoszą do wartościowego dialogu z innymi środowiskami.
Przez świat sztuki też jednak zostałaś doceniona. Jesteś nominowana do tegorocznych „Spojrzeń", prestiżowego konkursu dla młodych artystów, który zamierza wyławiać najciekawsze postaci polskiej sztuki współczesnej do 36 roku życia.
Doceniam to, że zostałam nominowana, bo uważam, że bardzo na to zasłużyłam i czuję się fenomenalnie wiedząc, że sama się wypromowałam przebijając przez internet. „Spojrzenia" są pewnym podkreśleniem tego całego wyczynu. Choć muszę przyznać, że chwilami zaczynam czuć się w tym artystycznym świecie, jak pewien pajacyk, któremu marzy się, żeby bardziej go doceniano merytorycznie i profesjonalniej analizowano, a nie uśmiechano się do niego z powodów komercyjnych. Może sobie czasem z tego powodu popłakuję, ale jednak cieszę się, że zamiast eksplorowania artystowskich, pełnych pustej pustki dołów, klaszczę sobie wesoło do piosenek, które mają wyższy sens i wypełniają mnie misją. To najwyższa nagroda.
Co pokazujesz na „Spojrzeniach"?
Jakąś fajną kieckę i buty na obcasach. Zdecydowałam się na współpracę z męską energią i profesjonalistami od dźwięku i obrazu. Publiczność może trochę się zdziwić. Generalnie będą to prace o kobiecej naturze Kościoła. Tak więc idzie nowe.
Jak bardzo te realizacje różnią się od tego, co robiłaś dotychczas?
O ile do tej pory panowała słodka hipster-katolickosć, to teraz wszystko przechodzi w feministyczną katolickość z większa nutą tematu kobiecości czy przywództwa duchowego. W przyszłości może to przybierać jeszcze inne formy w zależności od tego, jakie etapy będę przechodzić w moim życiu. Kto wie... Może nawet, aby zwizualizować moje metafizyczne rozkminy, będę malować enigmatyczne medytacyjne gluty... Wszystko zależy od tego czy uznam, że będą one coś wnosić do sztuki w temacie religii. Zaczynam też otwierać się powoli na współpracę z innymi. Tym bardziej, że doszłam do wniosku, że zawsze można przy okazji kogoś zewangelizować. [śmiech]