Marcin Krasny: Słyszałem plotkę, że w szczecińskiej akademii sztuki na jednego studenta przypada półtora pedagoga.
Kamil Kuskowski, Dziekan Wydziału Malarstwa i Nowych Mediów na Akademii Sztuki w Szczecinie: Rzeczywiście, to plotka. W ogólnym rozrachunku jest trzech studentów na jednego pedagoga, ale to nie jest tak, że jeden student ma zajęcia tylko z jednym. Średnia na zajęciach w mojej pracowni to dwanaście osób na jednego pedagoga. W pierwszym roku funkcjonowania uczelni było nas dwunastu na siedemnastu studentów, ale to był okres przejściowy.
Nadal jednak studentów nie jest zbyt wielu w porównaniu do starszych uczelni.
Rzeczywiście, jeżeli chodzi o liczbę studentów, to u nas jest dużo mniej, ale też dużo mniej mamy pedagogów. Średnia studentów do pedagogów jest jednak mniej więcej taka, jak w całej Polsce.
Mógłbyś pokrótce przedstawić historię szczecińskiej uczelni?
Plany powołania akademii sięgają chyba początku istnienia Szczecina w granicach powojennej Polski. Decyzja o jej utworzeniu była niewątpliwie decyzją polityczną, nie ma co ukrywać. Upadek Stoczni Szczecińskiej był trudnym momentem dla miasta i można zaryzykować twierdzenie, że przyspieszył decyzję o powołaniu uczelni. Jedna z firm doradczych, jak słyszałem, przygotowała na zlecenie władz samorządowych badania dotyczące perspektyw rozwoju miasta i regionu, które wykazały, że Szczecin musi postawić na kulturę i przemysły kreatywne, a ważnym tego elementem byłoby powstanie uczelni. Potwierdził to sondaż przeprowadzony wśród szczecinian bodajże przez „Gazetę Wyborczą". Okazało się, że na pierwszym miejscu szczecinianie wskazali powstanie uczelni artystycznej. To interesujące, że niezależnie od badań sama społeczność miasta zadeklarowała, że chce akademii sztuki. Wiadome było od dawna, że zdolna młodzież, nie mając możliwości studiowania w Szczecinie, wyjeżdżała do Warszawy, Krakowa, Poznania i już nie wracała. Akademia powstała więc w roku dwa tysiące dziesiątym w ciekawej formule, bo jest to pierwsza i jedyna jak dotąd uczelnia w Polsce, która łączy kierunki muzyczne i plastyczne. W dokumencie powołującym zapisano, że możemy prowadzić kierunki związane z teatrem i filmem, więc z założenia jesteśmy uczelnią interdyscyplinarną.
Przejdźmy do twojej osoby. Kilka lat temu bardzo energicznie działałeś w Łodzi. Jak to się stało, że teraz jesteś tutaj?
W Łodzi to była praca u podstaw, wykłócanie się, ciągłe chodzenie po prośbie. Na uczelni doszedłem do ściany. Projekt otwarcia wydziału multimedialnego, który zaproponowaliśmy z grupą kolegów, był bardzo mocno torpedowany. Zniechęcano nas, podrzucano kłody pod nogi...
Z zewnątrz mogło się wydawać, że działaliśmy prężnie - robiliśmy dużo wystaw, z naszej inicjatywy powstawały galerie - ale na uczelni nic się nie dało zrobić tak, jak byśmy chcieli i w skali, jaka dawałaby szanse, że tego rodzaju przedsięwzięcie może się udać. To, co osiągnęliśmy tutaj, było absolutnie nie do zrealizowania w Łodzi, ale podejrzewam, że także w każdym innym mieście. Bo gdy ma się do czynienia ze skostniałą, anachroniczną konstrukcją uczelni, bardzo ciężko wprowadzić tam jakiekolwiek zmiany, które mogłyby spowodować nowe otwarcie.
Jaki to był projekt?
Chcieliśmy, żeby powstał wydział multimedialny, który stałby się alternatywą dla tego, co źle funkcjonowało. W efekcie tych działań katedra powstała, ale nie było możliwości ściągnięcia nowych osób, nawet przejście jednej osoby z innego wydziału okazało się problemem (dotyczyło to zresztą mojej osoby).
A więc do Szczecina ściągnęła cię przede wszystkim możliwość skonstruowania wydziału ze swoich ludzi?
Tak. Tutaj miałem możliwość budowania czegoś od początku, to ekscytujące. Mogłem realizować własną wizję, do której nikt mi się nie wtrącał. Poza tym na samym początku udało mi się ściągnąć tutaj kilka osób, z którymi łączyły mnie podobne przemyślenia dotyczące dydaktyki i sztuki. Skonstruowaliśmy coś, co ma szansę zdarzyć się raz na siedemdziesiąt lat! Teraz jesteśmy już w takim momencie, że nad każdą nowo zatrudnianą osobą zastanawiam się kilka razy.
Kogo chciałbyś, a nie możesz zatrudnić?
W tej chwili jest tak, że mogę zatrudnić większość osób, które bym chciał, ale były momenty, że nie mieliśmy tylu studentów, żeby zatrudnić kolejnych pracowników. Teraz proporcje między kadrą a studentami zmieniają się w taki sposób, że pozwalają spełniać marzenia o zatrudnieniu Zbyszka Rogalskiego czy Pawła Książka. Podchodzę do tego trochę jak do okienka transferowego w świecie sportu. Jeśli jestem w stanie zaproponować jakiemuś „zawodnikowi" lepsze warunki, to przekonuję go i zatrudniam u siebie. Jeden z rektorów miał mi trochę za złe, że podebrałem mu jednego czy dwóch pracowników. Uważam jednak, że jest to wyraz uznania dla prowadzonej przez niego uczelni. Zresztą we współczesnym świecie takie praktyki są normą, pracownicy przechodzą tam, gdzie tworzy im się lepsze warunki do pracy i rozwoju. Ważna też jest dywersyfikacja miejsc, z których pozyskuję pracowników. Chodzi o to, żeby spotkały się różne spojrzenia na sztukę, dydaktykę i różne doświadczenia wyciągnięte z różnych uczelni, ale też środowisk artystycznych. Jesteśmy więc konglomeratem osób z różnych środowisk. Mamy ludzi z Łodzi, Krakowa, Poznania, Gdańska, Katowic, Warszawy i oczywiście Szczecina.
Wspominałeś, że inne uczelnie były dla ciebie antywzorcami. Mógłbyś wymienić te ich cechy, od których starałeś się odbić?
Najważniejszym elementem jest polityka kadrowa, a szczególnie zatrudnianie asystentów. Nie może być tak, że zatrudnia się ludzi, o których nikt nie słyszał, których dokonania artystyczne są miałkie i mało wyraziste. Uważam, że najważniejszym grzechem tych uczelni, o których mówimy, jest to, że nie zatrudniły osób, które zatrudniłem ja w Szczecinie. Moim zdaniem wszystkie one powinny pracować na swoich macierzystych uczelniach. Innym problemem jest to, że została zachwiana relacja między mistrzem a uczniem. Mnie jest bliska japońska definicja mistrza, w której ktoś staje się nim dopiero wtedy, gdy wykształci ucznia, który go przerasta. Kolejnym problemem jest tzw. kształcenie do szuflady. Kandydat zdający egzamin na studia najczęściej ma za zadanie narysowanie martwej natury lub postaci, po czym przychodzi na uczelnię i nadal robi to samo. To po co ten egzamin? Zadaniem uczelni wyższej nie jest przecież kontynuowanie tego, z czym studenci zapoznali się w liceach plastycznych czy na kursach rysunku i malarstwa. Jej zadaniem jest stymulowanie postawy intelektualnej, a nie doskonalenie tylko i wyłącznie warsztatu. Uważam, że nie da się nauczyć sztuki w taki sposób. Praca ze studentami na uczelni jest budowaniem platformy do dyskusji na temat sztuki, a nie ferowania prawd objawionych. Nie da się nauczyć malarstwa, rysunku, rzeźby na podstawie schematów dydaktycznych, sztuka nie znosi stagnacji, ciągle ewoluuje. Pedagog, który za tym nie nadąża, nie może być dobrym nauczycielem. W kształceniu nie chodzi o to, żebym wykształcił kolejnego Kuskowskiego. Rolę pedagoga w tym procesie można by sprowadzić do figury drogowskazu. Relacja między nami i studentami to rodzaj budowania specyficznej więzi, dzięki której obie strony mogą stymulować się nawzajem. Tym, co mnie najbardziej fascynuje w pracy dydaktyka, jest to, że czasem student przychodzi z absolutnie fenomenalnym rozwiązaniem na zadane ćwiczenie. Myślę sobie wtedy: „Że też ja na to nie wpadłem!". Trzeba pamiętać, że stajemy się coraz starsi, a studenci są coraz młodsi. Już nie jesteśmy z tej samej bajki, dlatego uważam, że kolejną wadą uczelni jest to, że dydaktycy w znakomitej większości zupełnie nie starają się nadążać za zmianami, zbyt szybko się formatują. To jest chyba jeden z największych grzechów uczelni: niektórym belfrom uciekł czas. Są w stanie sprzedać jedynie tak zwane prawdy uniwersalne, które tak naprawdę są truizmami i dawno się zdewaluowały. Martwa natura i naga modelka są ciągle kanonem kształcenia.
Jak w takim razie wygląda wasz program nauczania?
Staramy się z dr Zorką Wollny, moją współpracownicą, co roku zmieniać ćwiczenia. Jeżeli głośno jest ostatnio na temat, na przykład, in vitro albo gender, to chcemy, żeby studenci się w tej kwestii wypowiedzieli. Programy powinny być profilowane tematycznie w reakcji na to, co się dzieje w życiu publicznym, społecznym i politycznym, tu i teraz. Wprowadziliśmy ostatnio ćwiczenia, podczas których studenci zastanawiają się nad kulturotwórczą rolą pieniądza. Ma to związek z mocno dyskutowaną kwestią sytuacji prawno-ekonomicznej artystów. Studenci nie mają jednak stworzyć pracy z użyciem materialnego pieniądza, tylko podejść do tego konceptualnie, wykazać się inteligencją plastyczną. Programy należy zmieniać co roku! Bo co roku dostajemy innych studentów, o innej wrażliwości, innych zainteresowaniach... Nie wolno się szufladkować w nazwach pracowni i przedmiotów. Ważne jest to, co mamy do przekazania, a nie to, jak się nazywa dana specjalność. Do dzisiaj zachodzę w głowę, na czym polega np. specjalność malarstwo sztalugowe. Nikt nie jest mi w stanie tego wyjaśnić w sposób logiczny. Oczywiście, tak jak wszędzie, są u nas różne pracownie, ja na przykład prowadzę Pracownię Działań Audiowizualnych, Łukasz Skąpski Pracownię Fotomediów i tak dalej... Ale tak naprawdę ta nazwa nie ma większego znaczenia, bo kiedy ktoś przychodzi do nas studiować, to przychodzi do Pracowni Kamila Kuskowskiego i Zorki Wollny, a nazewnictwo potrzebne jest tylko i wyłącznie do usystematyzowania administracyjno-informacyjnego. Pracownia ma taką nazwę, bo interesuje nas w sztuce styk obrazu z dźwiękiem. Zorkę bardziej interesuje dźwięk, a mnie obraz. Mamy na przykład ćwiczenie dla pierwszego roku, które jest znakomitym sprawdzianem myślenia o zależności obrazu względem dźwięku i dźwięku względem obrazu. Nazywa się „Widzę, czego nie słyszę i słyszę, czego nie widzę". W nauczaniu najbardziej zależy mi na tym, żeby student wiedział, na czym polegają takie pojęcia, jak reinterpretacja, redefinicja czy dekonstrukcja. Te trzy narzędzia pojęciowe dają możliwość elastycznego radzenia sobie niemal z każdym problemem.
Mija czwarty rok funkcjonowania akademii. Jak sobie wyobrażasz tę uczelnię, a zwłaszcza swój wydział, na jej dwudzieste urodziny?
Wyobrażam sobie, że jesteśmy uczelnią, która kształci na trzech poziomach studiów, mamy uprawnienia do doktoryzowania i habilitowania, mamy na tyle interesujący zespół naukowy, że jesteśmy w stanie napisać ciekawy program badawczy dotyczący sfery sztuk wizualnych. Na tyle zdywersyfikujemy kształcenie, że będziemy mieć ciekawe specjalności, które odpowiadają na to, co jest tu i teraz. Nie chciałbym, żebyśmy powtarzali błędy innych. Chciałbym, żeby za te dwadzieścia lat nie było poczucia, że staliśmy się tym, z czym walczyliśmy. Dlatego właśnie tak często się spotykamy. To nas odróżnia od innych uczelni: non stop dyskutujemy o tym, co się w szkole dzieje, kłócimy się i reagujemy na bieżąco. I na koniec truizm: ważne jest, by nie zapomnieć o tym, co jest fundamentalne dla każdej uczelni. O studentach.