Tomasz Gudzowaty, jeden z najbardziej znanych fotoreporterów, otworzył 10 lutego oczekiwany w środowisku Dom fotografii, rzucając tym samym wyzwanie nie tylko Związkowi Fotografików, ale także innym instytucjom działającym w polu fotografii współczesnej. Kamienica przy Krakowskim Przedmieściu podzielona została zgodnie z ilością pięter na cztery galerie, w których jednocześnie otwarto cztery wystawy: na parterze prezentowane są zdjęcia Tomasza Gudzowatego i Judit Berekai, na pierwszym piętrze seria "Shipwreckers" Tomasza Gudzowatego, na następnym - "Dom" Andrzeja Kramarza i Dominiki Łodzińskiej, a na trzecim piętrze "Mroki i uroki" Mirelli von Chrupek i Szymona Świętochowskiego. Jeśli zgodnie z zapowiedziami organizatorów co sześć tygodni będziemy mogli oglądać cztery nowe wystawy, to Dom Fotografii wymusi nieznane do tej pory tempo na fotograficznej scenie.
Przedstawiana na parterze seria czaro-białych zdjęć zapaśników indyjskich nie budzi większych emocji. Z pewnością jest to bardzo dobry reportaż prasowy, który zasłużenie zdobył na tegorocznym World Press Photo trzecią nagrodę w kategorii "Sports Feature Stories". Piąta już nagroda na WPP każe myśleć o Tomaszu Gudzowatym jako jednym z kilkuset profesjonalnych fotoreporterów działających na globalnym rynku medialnym, który już zdobył pozycję i teraz musi walczyć o jej utrzymanie. Druga wystawa właściciela Domu Fotografii wyraźnie wskazuje na jego pozaprasowe, powiedzmy wprost, artystyczne ambicje. Seria pt. "Shipwreckers" (w luźnym tłumaczeniu złomiarze statków) przenosi nas w klimat przypominający prace Sebastiao Salgado, czy zaangażowanych społecznie twórców posługujących się aparatem jako orężem walki z nierównością. Jeśli jednak uważnie przyjrzeć się fotografiom Gudzowatego, to wyraźnie widać, że podobieństwo jest czysto formalne (czarno-białe zdjęcia robotników).
Estetycznie zdumiewający i profesjonalnie zrealizowany reportaż z najbiedniejszego kraju świata zmusza widza do zadania benjaminowskiego w gruncie rzeczy pytania o warunki powstania, kontekst i stosunek dzieła do rzeczywistości. Mówiąc inaczej - na ile mamy do czynienia z malowniczym obrazem robotniczej nędzy i rozpaczy tworzonym na potrzeby globalnego imperium medialnego, a na ile jest to działanie na rzecz zmiany (wykorzystanie fotografii w procesie historycznym było celem np. Salgado czy innych artystów-reformatorów). W zrozumieniu najnowszych zdjęć autora ikonicznych fotografii przyrody afrykańskiej, czy kadrów z życia mnichów w klasztorze Shaolin pomaga tekst Tomasza Lewandowskiego pomieszczony w pięknie wydanym, czterojęzycznym katalogu wystawy. Precyzyjnym kadrom uwznioślającym piekło na ziemi jakim jest prowizoryczna "stocznia" urządzona na pokrytej grubą warstwą ropy bangladeskiej plaży towarzyszy wyczerpujący opis znoju ludzi, którzy z desperacji i troski o pozostające na skraju egzystencji rodziny podejmują się wycieńczającej pracy za jednego dolara i dwadzieścia centów dziennie (czyli niecałe cztery złote za ok. dziesięć godzin pracy - to, jak pisze Lewandowski, faktycznie "śmiesznie tania praca ludzka"). Z tekstu dowiadujemy się, że w tych prymitywnych warunkach pracy (widać je na zdjęciach kojarzących się z pustynią realnego a la Mad Max), w których często dochodzi do wypadków (wybuchy gazów ze zbiorników, upadki z wysokości, brak jakichkolwiek reguł i ograniczeń w wyzysku ludzi...) wszyscy robotnicy pracują na czarno pod nadzorem dobrze zorganizowanej lokalnej mafii. Autora wprawdzie martwi permanentny stan klęski ekologicznej spowodowanej wyciekami z wraków, ale nie dziwi brak związków zawodowych ("nadzwyczaj liberalne prawo"). "W przeciwieństwie do właścicieli, robotnicy nie organizują się w związki (potencjalni przywódcy są eliminowani - czasem w najbardziej ponurym sensie tego słowa)", pisze Lewandowski. Bangladeski robotnik pracuje kilka lat, rujnuje sobie zdrowie wdychając azbest i trujące opary, nosząc ciężary ponad wszelką miarę, a potem i tak bez grosza i żadnych "emerytur" ląduje na ulicy. Nawet jakby chciał zrezygnować z morderczej pracy i luksusu mieszkania w przeludnionym baraku bez prądu i wody, to wycofanie się jest trudne - ogrodzone zasiekami z drutu kolczastego i pilnowane przez uzbrojonych strażników stocznie przypominają więzienia. Mimo to, jak zapewnia nas autor tekstu "stoczniowcy z Chittagong znoszą swój los z zadziwiającą godnością i spokojem. Często od ich pracy zależy utrzymanie całych rodzin. Mogą zadowolić się tym, albo niczym." Na zdjęciach Gudzowatego godności nie widać może dlatego, że stoczniowi złomiarze fotografowani są z w większości z daleka, pod dziwnym kątem, z dołu, z góry, z ukosa, przez prześwity, bulaje i szpary. Przy wielkich wrakach statków robotnicy wydają się uwijać niczym mrówki przy padlinie. W albumie, ale nie na wystawie, znajdziemy tylko jeden, ale za to wymowny portret robotnika. Na przykrytej warstwą smaru, nieogolonej twarzy młodego mężczyzny patrzącego w obiektyw fotografa widać przede wszystkim determinację i zawziętość. Nie ma tu patosu godności, jeśli spokój, to wymuszony przemocą i szantażem. Nie znamy jego tożsamości, ani tym bardziej myśli (inaczej niż u Salgado, u Gudzowatego nie poznajemy kontekstu egzystencji fotografowanych ludzi). "Czasami na granicy egzystencji, ale - żyją," pisze Lewandowski. "Są przy tym potrzebni światu, który musi jakoś się pozbywać umierających statków". Mógłby dodać "tanio" i wszystko byłoby jasne.
W przestrzeni między wystawami, jaką jest klatka schodowa, umieszczono, jak mamy prawo przypuszczać, nieprzypadkowo, fotografię Alexa Webba eksponowaną nie tak dawno na wystawie w Yours Gallery w biurowcu Metropolitan. Kolorowe zdjęcie przedstawiające panoramę Nowego Jorku w dniu zamachów na WTC wydaje się dobrze wpisywać w narrację ekspozycyjną Domu Fotografii. Karmiąca niemowlę kobieta na pierwszym planie i przesłonięte dymem wieżowce Manhattanu wypisz wymaluj ilustrują żiżkowski powrót Realnego, nierówności i przemocy, które eksportowane na zewnątrz, do krajów trzeciego świata, wracają eksplodując w centrum. Webb uchwycił przewrotnie moment najtrudniejszy, kiedy to dociera do nas pozorna "naturalność" tego wyjątkowo współczesnego pejzażu i kryjąca się pod powierzchnią obrazu logika kapitalizmu.
Zaskakującą estetyczną mutację fotografii zaangażowanej społecznie (podobną do "Shipwreckers") pokazują na kolejnym piętrze Domu fotografii Andrzej Kramarz i Dominika Łodzińska. Zdjęcia, które znalazły uznanie krytyków, socjologów i redaktorów pism wnętrzarskich prezentowane w galerii ujawniają swój estetyczny potencjał. Z dwóch serii zdjęć na szczególną uwagę zasługują fotografie łóżek w noclegowni dla bezdomnych. Ludzka nędza i upadek łączą się z desperacką próbą zachowania resztek prywatności, intymności. Chociaż z towarzyszących wystawie tekstów dowiadujemy się, że polscy bezdomni otrzymują opiekę, wyżywienie i pomoc psychologów, to ich los jest już przesądzony. Ze społecznego marginesu, na którym znaleźli się często z własnej winy, jeśli można tu w ogóle o winie mówić, nie ma drogi powrotu. Skonfrontowani ze społeczno-ekonomicznym fatum autorzy projektu, zdają się bardziej wyczuleni na indywidualny los niż Lewandowski (w każdym bądź razie nie komentują "społecznej użyteczności" bezdomnych, którzy "z godnością" pomagają bogatym aktywnie włączając się w łańcuch recyklingu). Z drugiej strony prezentowane w galerii artystyczne prace mają w sobie wiele z pamiątek po egzotycznych wyprawach spełniających wojerystyczne marzenia estetów, by zobaczyć - mówiąc słowami Jacoba Riisa - "jak mieszka druga połowa". Ekspozycja ciekawie przybliża moment przesunięcia tych pięknych, intrygujących zdjęć z galerii do minimalistycznie zaaranżowanego salonu.
W jakiejś mierze odpowiedzią na problemy rzeczywistości prezentowane na parterze, pierwszym i drugim piętrze jest ostatnia wystawa pomieszczona w najwyżej położonej galerii. Młodzi artyści - Mirella von Chrupek i Szymon Świętochowski - prezentują balansujące na granicy kiczu obrazy i postkampowe obiekty. Serie stworzonych przy pomocy komputera wydruków, jak przekonuje kurator wystawy, przenoszą nas w świat wyobraźni, pop-kultury, przyjemnej estetyki reklamy. Egzystująca w wirtualnym zamku Mirella zdecydowanie ma problem z (auto)agresją. Podobnie mroczny jest zafascynowany mediami Szymon. Jego "świat jest misterną mistyfikacją rzeczywistości", która ma w sobie coś z komputerowo generowanych obrazów apokalipsy. "Na dzień dzisiejszy granica świata realnego przebiega dość wyraźnie", celnie zauważa kurator wystawy, "ale jak widać w pracach Szymona, młode pokolenie pracuje skrzętnie przy komputerze by ją zatrzeć." Ciekawe dlaczego?