Na pytanie, czy jego malarstwo jest o czymś, Matecki odpowiada: „Tak, o niczym". I owo „nic" faktycznie staje się tematem. Twórczość Mateckiego wypełnia przestrzeń pomiędzy szeroko pojętym realizmem a malarstwem nie tyle nadrealistycznym, co pozbawionym narracji. Jest ogniwem łączącym „rzężący" realizm Wilhelma Sasnala, a więc schyłkową fazę malarstwa eksplodującego na początku lat 2000. - i twórczość całej grupy artystów, których najogólniej można określić mianem autarkicznych, uciekających w osobiste światy i konstruujących skrajnie subiektywne wypowiedzi.
Malarstwo Mateckiego nie wpisuje się w żaden dyskurs, trudno interpretować je nawet „na siłę" - tak, jak post factum interpretowano np. twórczość Marcina Maciejowskiego. Jest samowystarczalne, tapla się - dosłownie - we własnym sosie. Matecki wgryza się w strukturę farby i reaktywuje tak archaiczne pojęcia, jak „gest" czy „plama" (a raczej właśnie „struktura"). To malarstwo materii naszych czasów, wzmocnione dodatkowo faktem, że w ostatnich latach dominowały płaszczyznowe, eleganckie obrazy Agaty Bogackiej, Rafała Bujnowskiego, Zbigniewa Rogalskiego czy wspomnianego już Maciejowskiego. I choć Matecki wykorzystuje fotografie wycięte z kolorowych magazynów, a kto chce, ten zobaczy w tym „krytykę konsumpcjonizmu", to jest to raczej krańcowe stadium postawy, którą Wilhelm Sasnal nazwał „podatnością na wizerunki". O ile jednak ten ostatni sublimował z nich pojedyncze motywy - aż do granicy abstrakcji - o tyle Matecki w wizerunkach tonie, a gest ubabrania zdjęcia w błotnistej farbie staje się czymś w rodzaju „wdeptania go w ziemię". To już inna strategia radzenia sobie z nadmiarem. Sam artysta porównuje swoją metodę pracy do mantry: zamalowywania na nowo i wciąż na nowo jednego płótna aż do momentu... no właśnie, czego? Z pewnością nie uzyskania „tego czegoś", a więc satysfakcjonującej jakości estetycznej. To raczej moment, w którym „nic już się nie da zrobić", pewien kres - coś jak wypalenie, rozmagnesowanie. Magnes traci moc, opiłki opadają - Matecki odstawia obraz, który malował częstokroć tygodniami. I zaczyna kolejny, znowu, i jeszcze raz. Po co? Po nic. Wojciech Bąkowski powiedział ostatnio, że wywodzi się z tradycji sztuki przefiltrowanej przez „ja" artysty, odległej od kontekstów społecznych, niemal intymnej. Do tej samej rodziny należy Matecki.
Ale Matecki malarstwem się również bawi. Na Placu Piastowskim oglądamy całą serię prac, które cechuje sterylność i czystość. Można by nawet powiedzieć, że tekturowe plansze wyklejone fotografiami i wycinkami z gazet to coś w rodzaju klasycznego atlasu - gdyby nie było to porównanie absurdalne. „Tektury" Mateckiego to bowiem odwrotność powtarzalności i metodyczności przedstawień znanych z historii sztuki. Jeżeli jednak zdecydujemy się interpretować te kameralne kompozycje w ten właśnie sposób, okażą się one przeciwieństwem zarówno atlasów modernistycznych, jak i tych ponowoczesnych. Matecki nie oznajmia więc z miną odkrywcy, że w historii wizualności ubiegłego stulecia pewne formy i figury powtarzają się w rozmaitych kontekstach - nie „kolekcjonuje" również form i figur właściwych współczesności. To raczej coś dokładnie odwrotnego: kolejna i z góry skazana na porażkę próba okiełznania nadmiaru. Tym razem potraktowana może nieco z przymrużeniem oka, ale w pewien sposób również zapętlona bez końca, bez szans na jednoznaczną puentę. Te prace to „atlas" złożony ze skrawków papieru i starych zdjęć sklejonych farbą, to usystematyzowany śmietnik, a więc coś z gruntu absurdalnego. Pomiędzy poszczególnymi przedstawieniami nie znajdziemy punktów stycznych.
Ale najciekawsze prace to te, które flankują całą ekspozycję: geometryzująca kompozycja zaraz przy wejściu i miedziany odlew w rogu ostatniej sali. Ta pierwsza namalowana jest bezpośrednio na ścianie: prostokątną, czerwoną płaszczyznę uzupełniają geometryczne „reliefy", w rogu widnieje zdjęcie dziewczyny. Całość kojarzy się z twórczością Mariana Szpakowskiego (relief na fasadzie BWA Zielona Góra, ale przede wszystkim jego reliefowe obrazy), ale jeszcze bardziej z modernistycznym, „utylitarnym" podejściem do malarstwa. Kompozycja abstrakcyjna ze zdjęciem nieznajomej to bowiem praca, którą kolekcjoner/instytucja może reprodukować w dowolnym miejscu i w dowolnych gabarytach - według ściśle określonej specyfikacji dotyczącej kolorów farb, płyty gipsowej, z której wykonane są reliefy etc. Wśród tektur jest nawet druga wersja Kompozycji abstrakcyjnej..., tyle że o wiele mniejsza. Pytanie o funkcje i granice malarstwa Matecki zadaje także spektakularnym „glutem", czyli trzydziestokilogramowym spiżowym odlewem... obrazu. To udany eksperyment: zastygnięty obraz Mateckiego balansuje między drwiną a realnym poszukiwaniem nowych ścieżek, którymi może jeszcze pójść malarz. A że Matecki to malarz „z krwi i kości", to nawet kiedy rzeźbi - rzeźbi obraz. Ze świetnym rezultatem. Bo co ciekawe, estetyka peerelowskich płyt „ku pamięci" okazała się niezwykle żywotna: w ostatnich latach doszczętnie zdezawuowana (w dużym stopniu przez Łukasza Gorczycę i Michała Kaczyńskiego, co czyni Odlew # 1 jeszcze bardziej perwersyjnym), teraz okazuje się na tyle „bezpieczna" (zalew arte polo nam już nie grozi), że można do niej podejść na całkiem bliską odległość. I oto okazuje się, że jest to coś niezwykle świeżego, inspirującego i otwierającego szereg możliwości. Przy czym Odlew # 1 jest tak samo funkcjonalny, jak Kompozycja abstrakcyjna... - przecież płyta ku czci malarstwa to nic innego, jak potencjalna „sztuka w przestrzeni publicznej". Glut w Rastrze! O tempora...!
Za sprawą Placu Piastowskiego Matecki przydaje swojemu malarstwu powietrza, otwiera je na nowe obszary. O próbie przewartościowania własnej twórczości świadczyć też może gest zaproszenia do namalowania wspólnego obrazy Rafała Bujnowskiego, Wilhelma Sasnala i Zbigniewa Rogalskiego. Każdy z nich dostał kwartę sporego płótna, Matecki również. Zaskoczenia jednak nie ma, obraz nie wychodzi poza granice niezobowiązującej zabawy, a każdy malarz daje po prostu mini-popis swojego stylu. Nie o to wszakże chodzi, ale - można sądzić - o próbę spojrzenia na własną twórczość z dystansu. Zrozumiał to Bujnowski, który zdrapał gęste połacie farby nałożonej przez Mateckiego, a tym samym nawiązał z nim realny dialog. Powstała estetyzująca, „richterowska" gładź, ale przede wszystkim radykalne zerwanie niekończącego się cyklu zamalowywania - upragniona pauza. Na wystawie w Rastrze znajdziemy też „klasyczne" obrazy Mateckiego, stylistycznie zbliżone do tych pokazywanych przed rokiem w galerii Carlier Gebauer. I o dziwo w „świetlicy" na Hożej te ciężkie od farby, spore przecież płótna, karleją do wymiaru ornamentalnych gadżetów dokładnie tak samo, jak w gargantuicznej, oślepiająco białej przestrzeni berlińskiego molocha. Chcę wyraźnie zaznaczyć: to bardzo dobre prace. A jednak w galeryjnej przestrzeni coś się z nimi dzieje - dużo lepiej wypadają kameralne „tektury". Może dlatego, że płótna Mateckiego najlepiej smakować z bliska, niemal wtykając w nie nos - a duże formaty niejako automatycznie wymuszają dystans?
Przemysław Matecki, Plac Piastowski, Raster, Warszawa, do 17 listopada