Wystawa Oskara Dawickiego w Rastrze to zamierzona, tradycyjna w wypadku tego artysty porażka. Dla kogoś oczekującego poważnej wystawy ze znaczącymi, najlepiej malarskimi dziełami sztuki Owoc lęku, warzywo spokoju to właściwie letni remiks powracających motywów i starych prac. Na wystawę składają się: „depresyjna fasola", czyli zasadzona niegdyś w fiolce po leku antydepresyjnym roślina, którą można było oglądać choćby w Galerii Potocka, portret kobiety (Cicely Saunders), film z Manifesta z artystą, który w nocy zakrada się do sadu, by spróbować jabłek (tytułowy „owoc lęku"). Film uzupełnia eksponowane w pokoju obok zdjęcie uginającej się od jeszcze niedojrzałych owoców gałęzi jabłoni - ładne, wygląda jak klatka ze znanego już filmu. Do tego zapis rozmowy z Łukaszem Gorczycą o pracy, której programowo nie będzie (Nigdy nie zrobiłem pracy o Holocauście) i spuszczona z otwartego okna galerii za krótka lina, po której ani zejść, ani wejść nie można („bezradna puenta wystawy", jak czytamy w tekście towarzyszącym Owocowi, warzywu). Porażka to specjalność Dawickiego, zatem trudno czynić mu z tego zarzut, krytykować też byłoby nie na miejscu. W końcu to twórca, który z niemocy twórczej i porażki artystycznej uczynił sedno swojej twórczości. Zatem porażka, ale jaka!
Najłatwiej przeoczyć jest na tej wystawie nie zdjęcie, linę czy portret, lecz tekst, niezwykłą rozmowę galerzysty i artysty. A bez niej trudno zrozumieć, o co właściwie chodzi w tej wystawie, która - jak się okazuje z komentarza - jest swego rodzaju „anty-manifestem". Wyrazem odmowy skierowanej przeciw optymistycznej, politycznej wizji świata, w której nie ma miejsca na indywidualne porażki, nie ma więc też miejsca na „przegranych" artystów. Czy jednak Dawicki jest faktycznie przegranym, „artystą-luzerem"? Jego zdaniem rynek sztuki wyraźnie pożąda artystów podejmujących krytykę społeczną. Nie ma miejsca na działania „autonomiczne", nieuwikłane w dyskurs władzy. Nic dziwnego, że w obliczu tego wszechogarniającego trendu twórca niepodejmujący palących kwestii skazany jest na niepowodzenie. Na kontestującego artystyczne mody Dawickiego napierają artyści zaangażowani, obdarzeni wizją i do tego wizją „polityczną". To widmo Artura Żmijewskiego, Joanny Rajkowskiej, także widmo Tomasza Kozaka, wiecznego oponenta Dawickiego. Ale jeszcze bardziej widmo Petera Fussa, którego wiosenna wystawa - i szeroko komentowana jej demolka w jednej z praskich galerii - pobudziła Dawickiego do zamanifestowania swojego sprzeciwu wobec tworzenia prac nawiązujących do Zagłady. Fuss, Kozak czy Rajkowska różnią się też tym od Dawickiego, że nie skupiają się obsesyjnie i niemal wyłącznie na własnej osobie, lecz podejmują problemy społeczne, angażują się w politykę i komentują historię. Dokonania Dawickiego przeciwnie: odpierają atak sztuki zaangażowanej na rzecz sztuki wolnej od konotacji historyczno-politycznych. Prace dotyczące Zagłady - zwłaszcza jak stwierdza sam Dawicki, „pozbawionych odpowiedniego dystansu" artystów polskich - wydają się nie tylko nieuprawnione, ale wręcz „koniunkturalne". Artysta przeciwstawia się „politykowaniu" innych artystów, popiera autonomię sztuki, odżegnuje się od instrumentalizacji pamięci ofiar i dlatego deklaruje, że jego pracą jest akt odmowy wykonania pracy tematem nawiązującej do Holokaustu. Pewnie jest wielu artystów w Polsce, którzy uważają podobnie, ale niewielu zdobyłoby się na wyrażenie tej myśli wprost.
Brak uznania i zapomnienie na razie Dawickiemu chyba jednak nie grożą. Śliwkowa cekinowa marynara błyszczy nieustannie w ważniejszych publicznych galeriach w Polsce, stając się już charakterystycznym znakiem towarowym. Dawicki jest rozpoznawalnym twórcą między innymi właśnie dzięki metodzie pracy, jaką przyjął. Poprzez ciągłe eksplorowanie swojego kryzysu, porażki i „nieudanych" prób wpisania się w rynek sztuki zagwarantował sobie pełną dystansu pozycję nie-biorącego-udziału-w-wyścigu-outsidera. Istnieje zatem rozdźwięk między ironiczną kreacją własnego wizerunku - odnoszącego ciągle porażki „żenującego" artysty estradowego - a jego odbiorem i funkcjonowaniem w obiegu galeryjnym.
Artysta rzekomo świadomie rezygnuje z sukcesu artystycznego, pozostawiając sobie pozycję przegraną. Przecież sukces zawodowy, a więc także finansowy, wykpił choćby w jednym ze swoich wcześniejszych filmów - Skórka za wyprawkę. Sztuka Dawickiego jest jednak także „na sprzedaż", tyle że jej specyfiką jest ironiczno-krytyczny komentarz do mechanizmów „art worldu". Z punktu widzenia artysty - i coś tu jest na rzeczy - aukcje, wernisaże, wystawy, masowa promocja artystów coraz bardziej przypominają zakupy w „telemango" lub supermarkecie. Sam Dawicki dystansując się od naznaczonych wizją, „mocnych" artystów, tworzy dla siebie rolę nie pozbawionego ironii, smutnego showmana występującego w kolejnych galeriach w błyszczącej fioletowej marynarze.