Większość wystaw tegorocznej 3. edycji Warsaw Gallery Weekend to raczej skrawki pomysłów, tworzące patchwork na rozciągniętej mapie Warszawy. Trudno zobaczyć wszystko – galerie rozsiane są szeroko, czynne w różnych godzinach (już po weekendzie otwarcia), toteż mimo najszczerszych chęci nie udało mi się uzbierać całego „oczka”. Ale nie o zaliczenie punktów tu chodzi. Ważniejsze wydaje się spotkanie z różnymi wizjami sztuki, prezentowanymi przez galerie i wykreowana przez nie atmosfera poszczególnych miejsc, decydująca o tym, czy będzie chciało się tu częściej przychodzić.
Piszę o tym dlatego, że galerie prywatne są dla przypadkowych widzów często zamknięte. Odważyć się wejść do środka ot tak, z ciekawości, nie wiedząc wiele o prezentowanym artyście, nie będąc stosownie ubranym ani nie mając zamiaru nic kupić – to nieczęsto spotykany odruch. Łatwiej jest w muzeum, gdzie kupując bilet, stajemy się pełnoprawnymi zwiedzającymi. W galeriach prywatnych status publiczności nie jest tak oczywisty i zdarzało mi się poczuć nieswojo, jakbym przeszkadzała w codziennym funkcjonowaniu miejsca, nie miała pojęcia o sztuce albo marnowała czas pracowników przeznaczony dla kolekcjonerów. To, że podczas WGW spotykałam na trasie zwyczajnych zwiedzających, nawet nie studentów historii sztuki czy ASP, ale ludzi spoza środowiska, którzy radzili sobie nawzajem, np. jak znaleźć klatkę schodową Profili, uważam za znak przełomu.
Wystawą dla każdego na pewno można nazwać „Skazę” sióstr Borowych w galerii m2, które uzasadniają tu decyzję, by pracować wspólnie. Artystki manipulują swoimi twarzami w kolejnych wariacjach połączeń: mój nos z twoimi brwiami, moimi ustami i twoimi policzkami etc. Prezentują też fotografie przerwane na pół, wykluczając inne osoby, a zestawiając siebie: Agatę i Dorotę. Ich film dokumentalny „Więź” stanowi serię wywiadów z różnymi siostrami, głównie bliźniaczkami od wieku szkolnego do emerytalnego. Zabawny, łatwo komunikujący się z widzem, dobrze się ogląda. Ale czy to wystarczy? Czy z samej idei siostrzeństwa Borowym uda się stworzyć długofalową taktykę twórczą i skleić interesujący duet?
Niektórzy do WGW przygotowali się jak do ślubu. Jak wiadomo, trzeba mieć wtedy coś starego i nowego, błękitnego i pożyczonego. Taką wystawą jest „Fifth Force” w galerii Aleksander Bruno, która połączyła popularnonaukowy dyskurs (tytułowa piąta siła ma być czymś nowo odkrytym, obok oddziaływania elektromagnetycznego, grawitacyjnego, jądrowego słabego i silnego, działającym we Wszechświecie) z nazwiskami znanymi, nowymi oraz szeroko pojętą, a bliżej niezdefiniowaną kobiecą energią. Na wystawie oglądamy zatem dwa rzadko pokazywane organiczne rysunki naszej eksportowej artystki Aliny Szapocznikow, ascetyczne fotografie płomieni na czarnym tle Agnieszki Brzeżańskiej, której prace wciąż częściej można oglądać za granicą niż w Polsce, oraz wideo nieznanej bliżej Elisabeth Smolarz, autorki alchemicznych mandali i przedziwnego baletu, który oglądało się pośród bryłek złota rozwieszonych w całym pomieszczeniu. Aleksander Bruno w nowo otwartej przestrzeni wykreował magiczną aurę, więc pewnie wrócę tu na kolejne seanse spirytystyczne. Choć przyznam, że niewiele zrozumiałam. O wspomnianą „Piątą siłę” nikt nie pytał; podejrzewam, że dlatego, by nie wyjść na ignoranta nieznającego haseł takich jak „spin-spin dalekiego zasięgu”.
Z nowych miejsc bardzo spodobał mi się... pałac Branickich. Osiemnastowieczny gmach, zniszczony w czasie wojny i odbudowany na początku lat 50. (czyli sporo starszy od Zamku Królewskiego), został po raz pierwszy otwarty dla sztuki współczesnej i znakomicie zaadaptowany do wystawy Bownika przez galerię Starter. Wielkoformatowe, eleganckie fotografie świetnie prezentowały się we wnętrzach stanowiących dodatkowy kontekst dla hasła „Każda imitacja zawodzi”. Zdjęcia na pograniczu mody i sztuki ukazują upozowane młode ciała, kadry z filmów czy przedmioty użyte jak fetysze. Wchodząc do sali, mijało się bukiet pięknych lilii w wazonie, a na pracach Bownika każdy liść i płatek był ponumerowany albo przyczepiony szpilką. Rzeczywistość upięta jak na kapeluszu. Drugą część tytułu dopowiadało zdanie pisane niewidzialnym tuszem w zapętlonym geście na filmie artysty (prezentowanym w siedzibie Startera przy Andersa), ale co znaczyło, nie odczytam.
Mając w pamięci całe zdania, lepiej odczytałoby się wystawę w galerii Stereo, której punktem wyjścia są „Trzy poematy” Johna Ashbery'ego (polskie wydanie tomu było niestety nieobecne na wystawie, a przecież „Cztery poematy” – z dodatkową „Falą” – w przekładzie Andrzeja Sosnowskiego wydało Biuro Literackie we Wrocławiu w 2012). Mocna, wyrazista wystawa jest materializacją poezji. Bo wprawdzie złożona jest z obiektów, ale odnoszą się one do ich funkcji tak, jak poeta traktował słowa: przepisując obok siebie na chybił trafił, pozbawiając znaczeń i szukając w nich sensu na nowo między tym co niezrozumiałe i wsobne a nagłym olśnieniem. Podobnie pracują sztandarowi artyści Stereo: Wojciech Bąkowski i Piotr Bosacki. Na wystawie pokazano jednak wybór dzieł innych, polskich i zagranicznych twórców, również stosujących tę taktykę: Gizeli Mickiewicz, Niny Beier, Piotra Łakomego i Michaela E. Smitha. Spreparowane przez nich lub oderwane od zwyczajnych znaczeń przedmioty codziennego użytku – materac, kaloryfer, buty, jajka, żarówka, lustro – wprowadzają niepokój do pozornie bezpiecznej przestrzeni mieszkalnej. Wydaje się, jakby artyści nie wychodzili z domu i objawień doznawali wyłącznie w samotności we własnym pokoju. Wizja pełna lęku, acz bardzo sugestywna.
Psychodelicznych walorów dizajnu spod znaku Henryka Berlewiego oraz op-artu doszukuje się Maurycy Gomulicki. Zgromadzone przez niego przedmioty: kobiece buty, tapeta, ceramika czy mural z warszawską Syrenką pokrywa jeden „rzucik”, ale jest tu pusto – prócz uroku wyprzedanego second handu trudno zaznać większej satysfakcji. Szkoda, że artysta, dowcipny i rozbudzający zmysły, tym razem zdał się ledwo przejść przez galerię Leto.
Żelazną konsekwencję zaprezentował za to Oskar Dawicki. Patrząc na „O jedną pracę za mało” w galerii Raster, można odnieść wrażenie, że na początku swojej kariery artysta usiadł i rozrysował sobie, co stworzy przez najbliższe dekady, a teraz tylko realizuje ten plan. Cykl fotografii, na których rozmontowane ciało Performera w nieodłącznej błyszczącej marynarce otrzymało ekspresjonistyczny makijaż, dialoguje z „Rozstrzelaniami” Wróblewskiego. Pod czerwonym dywanem leży ukryte ciało (do Cannes po trupach?), a w sąsiedniej sali „Płaczki” – pokazywane już wcześniej na poznańskim przeglądzie przez Fundację Art Stations w Starym Browarze – wylewają łzy nad zmarłym artystą. Jeszcze tylko kurs imitacji podpisu artysty i wszystko składa się aż za łatwo w spektakl iluzjonisty, którego sztuczki dobrze już znamy. Efektowne, ale wciąż czekam, aż Dawicki wyciągnie nową kartę z pustej połowy swojej książki (chodzi oczywiście o „W połowie puste” Łukaszów Gorczycy i Rondudy). Ale może musi być właśnie „o tę jedną pracę za mało” i Dawicki w wielkim stylu zawodząc nasze oczekiwania, wciąż będzie cytował samego siebie według dawno napisanego i wciąż odgrywanego scenariusza.
Ciekawie pomyślano większe wystawy zbiorowe zebrane wokół przewrotnie ujmowanych haseł: „Tribute to Moda polska” w Lookout Gallery, czyli współczesny hołd oddany przez fotografię epoce PRL-u (czy może bardziej pojęciu elegancji lansowanemu przez magazyny ilustrowane, modelki i fotografów tamtych czasów) oraz „Psychopapier” w Piktogramie/BLA, gdzie przemieszano różne prace z lat 80.: od surrealistycznych rysunków Leszka Knaflewskiego, przez jaskrawe szablony Luksusu i wielkogłowe postaci Ryszarda Grzyba do „Wariata” Zbigniewa Libery. Prócz tego ostatniego pod pracami nie umieszczono podpisów, przez co ważniejszy stawał się klimat wytwarzany przez cały zbiór niż poszczególne, w większości ikoniczne już dzieła.
Na przewrotny wygląda też zabieg dokonany na fotografiach Natalii LL. Wywiedziony, jak sądzę, z filmu „America is not ready for this” Karola Radziszewskiego, przeformułowuje dokonania artystki z lat 70., wybierając z jej prac szczegóły wtedy niepokazywane, a dziś powiększone (głównie zbliżenia nagich ciał). „Doing gender” dokonuje tego, co w dokumencie Radziszewskiego było zaledwie zasugerowane: że gdyby losy Natalii LL, przypadki i decyzje były inne, zwłaszcza w pamiętnym 1977 roku, w którym przebywała w Nowym Jorku, mielibyśmy w polskiej historii sztuki światową klasykę sztuki feministycznej.
Znaczący gest zastępowania oryginału miniaturowym modelem, a rzeczywistego działania treningiem wypełnił wystawę „Ćwiczenia przyszłości” Alicji Karskiej i Aleksandry Went w galerii Profile. Modele niezrealizowanych pomników Franciszka Duszeńki wystawione w skrzyniach oraz wideo z przygotowań pilotów do akrobacji, gdy wykonują ruchy własnym ciałem w małej skali, nie odpowiadały na pytanie, czemu służy ta konieczność pomniejszania.
Żałuję, że nie dotarłam na wystawę Ronit Porat i Wojciecha Plewińskiego w galerii Asymetria, bo, jak słyszałam z wielu ust, była to najbardziej obiecująca z wszystkich propozycji Weekendu. Znając fotografie izraelskiej artystki, mogę sobie tylko wyobrazić, jak wielokrotne zapośredniczanie zdjęcie-zdjęcia-zdjęcia działa w kontekście epitafium Jerzego Szajny dla zamordowanych artystów, sfotografowanego przez Plewińskiego. A także wobec kobiecej mitologii: szwajcarskiej dziennikarki Annemarie Schwarzenbach sfotografowanej przez Marię Breslauer, a tej przez Ronit Porat.
W recenzjach najczęściej krytykowano Czułość z wystawą Pawla Eibla w Hali Koszyki. Przyznam, że też byłam rozczarowana amatorską aranżacją wystawy „Grayscale Dominoes”, zwłaszcza w piwnicy, gdzie za prowizoryczną kotarą kazano nam włączać i wyłączać światło bez większego sensu, patrzeć na kartki przyklejone taśmą do ścian, nieczytelnie podpisane flamastrem. Jednak najbardziej zmartwiło mnie to, że przy pierwszej próbie zwiedzenia galerii odbiłam się od drzwi – podczas WGW wystawa przez dwie godziny była zamknięta na głucho. Ustanowiwszy święto sztuki, czas miejskich pielgrzymek, trzeba dbać o zasady, otwierając ekspozycje nawet po ciężkiej imprezie. Jeśli ludzie mają uwierzyć galeriom prywatnym, te muszą być czynne. Jednak doceniam instalację w głównej przestrzeni hali – zamurowanej tak, że można zajrzeć tylko przez szparę, gdzie w zrujnowanej przestrzeni w oczy uderza snop światła odbitego przez lustro. Tuż obok wisi fotografia tego, jak odblask wychodzi przez szparę i kładzie się na przeciwległej ścianie. Jakby tego było mało, odbitka nie mieści się w ramie... Przyznam, że urzekł mnie wdzięk tej pracy, niby niezdarnego gestu chwytania obrazów-obrazów-jeszcze-kolejnych-obrazów. Prócz spontanicznej idei przydałby się jednak kurator.
Suma wrażeń z Weekendu nie składa się w żaden spójny obraz – ale taka jest dziś sztuka: echa osobnych głosów, rozmaitych, nietworzących całości. Dzięki temu wizyty w kolejnych miejscach były ciekawe, odświeżające, ale zostało po nich wrażenie nadmiaru, chaosu propozycji. Na szczęście znakomita większość wystaw ma wisieć do końca miesiąca albo dłużej, więc można dawkować sobie wrażenia.
WGW to raczej nie będzie impreza, na którą corocznie szturm będą przepuszczać kolekcjonerzy z całego świata. Przyjadą ci, którzy są ciekawi odkryć z tej części Europy, ale głównymi widzami będą warszawiacy – oddani, krytyczni i dzięki edukacji, jaką fundują im instytucje sztuki i program galerii prywatnych, coraz bardziej otrzaskani.
Podsumowanie całej imprezy znalazłam na wystawie Cezarego Bodzianowskiego w Fundacji Galerii Foksal. Artysta wyraził je w dwóch pracach: drabince i napisach oraz explicite w tytule „Rabunek prawdopodobieństwa”. Zbudowana przez niego w ścianie klatki schodowej metalowa drabinka nawiązuje konstrukcją do poręczy zainfekowanej przed laty rzeźbą Moniki Sosnowskiej. Ale przede wszystkim stwarza drogę ucieczki. „Bierz forsę i w nogi!” – chciałoby się powiedzieć. Po drabinkach takich jak ta zbiegają w filmach złodzieje. Wiedzie od parteru na sam dach, gdzie kiedyś, podczas wystawy, na którą powstała wygięta barierka Sosnowskiej („Koniec egzotycznej podróży”, 2006), Bodzianowski siedział ze zwieszonymi nogami. Była to niema „Serenada”, jaką budynek galerii śpiewał artyście, a może słyszalna, jeśli zebrać w pieśń dźwięki miasta. Teraz jednak Bodzianowski podkreśla, że coś tu nie gra. Na stropach kolejnych pięter umieścił napisy, wykaligrafowane na kolorowo dziecięcym pismem: COŚ TU CZUĆ, COŚ TU NIE PASUJE i COŚ TU NIE DZIAŁA. Czym jest to uparcie powtarzane „coś”? Nie wiem, ale pościg za tym wypełnił mi Warsaw Gallery Weekend i przynajmniej podczas tej edycji nie udało mi się tego dogonić.