Trudno by było o lepszy moment i miejsce. Po wiejskim kąciku na "Co widać" w MSN i pamiętnej książce Andrzeja Ledera temat wsi, jej historycznej i współczesnej roli w konstrukcji polskiej tożsamości pozostaje wciąż nośny. Jednocześnie początek zainteresowania tą tematyką jest już na tyle odległy, by można się było pokusić o znaczące przewartościowania lub choćby uzupełnienie dotychczasowego dyskursu. No i gdzież można znaleźć lepszą ku temu scenerię niż w mieście, które po zrzuceniu gorsetu średniowiecznych murów i austriackich fortyfikacji, wioski i miasta za miedzą leżące zaczęło pochłaniać w kompulsywnym tempie? Jak może się skończyć nierozważna konsumpcja, nie trzeba wyłuszczać, dość przypomnieć, że w skali urbanistycznej Kraków puścił niejednego malowniczego pawia - choćby pod postacią Ruczaju. Wierni logice samego miasta organizatorzy ArtBooma wchłaniają więc dużo, acz niezdrowo.
Tamci tańczą, my stoimy;
chcemy tańczyć także i my.
Próba wykreowania zjawiska "nowoczesnego folkloru" nie do końca się powiodła. Niebezzasadnie pisał Marcin Krasny o współczesnej chłopomanii. Ta zresztą, jak to fascynacje egzotyczną ciekawostką, zaczęła wygasać. Nie znaczy to, że temat został wyczerpany; raczej kuratorzy i krytycy podeszli doń jak znudzone dziecko do owada, trącając od niechcenia i zostawiając wierzgającego rozpaczliwie do góry odnóżami. O mglistości świadczy radosne wrzucanie do wspólnego wiejskiego worka Krzysztofa Maniaka (bo robi zdjęcia i performanse w lesie) i Honoraty Martin (bo podczas "Wyjścia w Polskę" przechodziła głównie przez wsie i miasteczka). I jakby zapomina się przy tym, że na przykład hansenowski Linearny System Ciągły nigdy się nie ziścił, więc tej ostatniej trudno byłoby poruszać się wyłącznie po miastach. Przynależy ona do "nowej sztuki wiejskiej" mniej więcej tak, jak Wiesław Myśliwski do nurtu chłopskiego w literaturze. Albo i mniej. Cóż z tego, że praca gdańskiej artystki zacięcia socjologicznego nie miała, a przeciwnie - skierowana była przede wszystkim do wewnątrz? Jest wieś w tle? Jest. No to się zgadza. Artystki nie mogło więc zabraknąć i w Krakowie.
W odróżnieniu od ostatnich odsłon, zrealizowanych w granicach Podgórza i Nowej Huty, tegoroczny temat wymógł znaczne rozproszenie realizacji. Wędrówkę rozpoczynam na Zwierzyńcu. Prace w otwarty sposób nostalgiczne, do cna chłopomańskie, tyle że we współczesnym kostiumie, wypadają jeszcze całkiem nieźle. W ramach współpracy z sopockim festiwalem Artloop Anna Królikiewicz zrealizowała pracę site-specific nawiązującą do "Wesela", ale w wersji light. Niczyjego dziadka piłą w tej narracji nie rżnęli. Zamiast udawać, że diagnozuje ważne problemy społeczne, artystka postawiła na nastrój. To formalizm, ale umiejętny i uczciwy. Duszną atmosferę faktycznie udało się zbudować. Ta niestety gęstnieje jeszcze bardziej, gdy pomiędzy reprezentantami obozu gospodarzy (Domu Zwierzynieckiego, oddziału Muzeum Historycznego Miasta Krakowa) i gości (ArtBoomu) wybucha sprzeczka o to, kto tu obecnie dzierży władzę. Robi się bardziej niezręcznie, niż artystka mogła planować, ulatniam się więc, jednak lepkie wspomnienie ciągnie się za mną za sprawą miodu (część instalacji), na który dałem się skusić. Z kulinarnej oferty "Domu Fermentu" autorstwa grupy Grizdale Arts postanawiam więc nie korzystać. Uciekam do Bronowic.
Zdobyłem se pawich piór,Trafiam do willi Lucjana Rydla, faktycznego miejsca akcji "Wesela". Tutaj ambicje są większe. Kurator Piotr Sikora deklaruje, iż ma zamiar "zamiast perspektywy urbanistycznej skupić się na problemie wpływu symbolicznego kapitału jaki niesie ze sobą kultura wiejska". Ofiarą jego reformatorskiego zapału jako pierwsza pada więc interpunkcja. Co więcej, dowiadujemy się, że wieś to mrzonka, ale jednocześnie ma ona przemożny wpływ na miasto, a nawet określa narodową tożsamość. Hm... Na miejscu okazuje się, że ambitne plany sprowadzają się do podłożenia rave'owej muzyki pod fragment "Wesela" w adaptacji Wajdy. Marta Sala pokazuje z kolei wideo ze scenką á la Ślewiński, w którym czeszącą się kobietę zastępuje mężczyzna. Jakże odkrywcze. Najwyraźniej po Rydlówce snuje się wciąż duch Pana Młodego, nazwanego przez Boya "papierowym literatem" i "klasycznym mieszczuchem, niewiele mającym poczucia wsi". Towarzyszą mu też złośliwe młodopolskie poltergeisty: telewizor, na którym wyświetlano film "Czekając na sobotę" dokonał żywota. Niczego więc o wpływie symbolicznego kapitału kultury wiejskiej się nie dowiedziałem, na pocieszenie mogłem za to nacieszyć oczy świetną aranżacją raczej mizernej wystawy w przestrzeni Rydlówki, za którą odpowiada Mateusz Okoński. Zawsze coś.
Lepiej wypadają na Bronowicach typowo festiwalowe, kosmetyczne interwencje paraarchitektorniczne Piotra Lutyńskiego oraz grupy Centrala, odsłaniające wiejską przeszłość dzielnicy. Na mniejsze, z reguły chybione, interwencje natknąć się można jeszcze w kilku miejscach. Ukraiński artysta Mykola Ridnyi z iście kozacką fantazją podsumował gentryfikację Woli Justowskiej cytatami z "Gron gniewu" Steinbecka, choć trudno dla kalifornijskiej odysei familii Joadów znaleźć odleglejszą (nie tylko geograficznie) paralelę. Malarska instalacja sędziwego klasyka Leona Tarasewicza na tyłach dworca PKP zyskała nieoczekiwaną (?) wymowę.
Poetycki koncept w tłocznym przejściu traktowany jest po prostu z buta, najczęściej nie ściągając nawet przelotnego spojrzenia. A szkoda, bo jest naprawdę interesujący. Ostatecznie więc praca nie tylko komentuje wiejskie korzenie społeczeństwa, ale i pokazuje stosunek owego społeczeństwa do swego pochodzenia. Trudno byłoby sobie wymarzyć lepszą ilustrację do "Prześnionej rewolucji".
(...) z miastowymi to dziś krucho;
ino na wsi jesce dusa,
co się z fantazyją rusa
Wystawy młodych artystów najbardziej reprezentatywnych dla artystycznych tendencji powrotu na wieś - Daniela Rycharskiego i Michała Łagowskiego - ratują nieco ten tonący okręt. W wypadku Rycharskiego, co ciekawe, konsekwentnie realizowana postawa współpracy i przystosowania języka oraz metod do wiejskich sąsiadów prowadzi do diametralnie innych efektów niż w czasach, kiedy tworzył wideo-laurki o "zapładnianiu ziemi". Jeśli ktoś na podstawie znanego "Wiejskiego street artu" zarzucał Rycharskiemu płytką, dekoratywną afirmację, ma okazję zrewidować opinię. Stworzona wraz z Szymonem Maliborskim quasi-muzealna instytucja u stóp Wawelu pokazuje autorskie prace, wizualne dokumenty, wreszcie twórczość wiejską. Rycharski pozostaje wrażliwy na społeczno-polityczne realia i to one wyznaczają w tym momencie trajektorię jego rozwoju. Choć między aktywizmem godnym Art Workers' Coalition a wczesnymi pracami zieje na pierwszy rzut oka przepaść, widać na kolejnych etapach stałe dążenie artysty do możliwie silnego angażowania osób, z którymi pracuje, czego wcześniejszym wyrazem była m.in. galeria Kapliczka w Kurówku. Choć chropawa estetyka "wiejskiej sztuki krytycznej" nie grzeszy wyrafinowaniem, skutecznie (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam Leona Tarasewicza) komunikuje przypadkowym widzom swój przekaz.
Łagowski za to - również konsekwentnie - dąży w kierunku wręcz przeciwnym. W swojej rodzinnej wiosce pracuje i w polu, i w studiu, starając się podkopywać spetryfikowane struktury myślowe, koncentrując się zwłaszcza na hierarchiach genderowych. Pozostaje przy tym najczęściej wierny językowi, który trafiać ma raczej do odbiorców spoza samej wioski. Wystawa kuratorowana przez Stanisława Rukszę to efektownie zaaranżowany w postindustrialnej przestrzeni przegląd prac znanych i wcześniej niepokazywanych, nierzadko jeszcze z czasów studiów na akademii; w gruncie rzeczy dość klasyczna, solidna retrospektywa młodego artysty. Wśród wczesnych prac uroczo wypada przykład zręcznego mieszania porządków - whistlerowski w duchu obraz stogu siana, którego podkreślony ciepłą tonacją i rozmytą plamą erotyzm dopełnia wycięta weń tzw. glory hole, otwór umożliwiający odbywanie anonimowych stosunków oralnych. Nie ma za to artysta jak dotąd pomysłu na skuteczne wyzyskanie wątku swojej pracy w charakterze lokalnego nauczyciela plastyki. Rozłożone na szkolnych ławkach formularze ze scenariuszami lekcji może i pokazują kulawe ramy szkolnej edukacji plastycznej i kontrastują z praktyką artystyczną Łagowskiego, jednak jest to obserwacja dość banalna. Poza tym wszystko byłoby w porządku, gdyby zainterweniować nie postanowił owładnięty przybyszewszczyzną kurator, który wystawił... własną pracę. Mimo szczerych chęci nie potrafię zrozumieć, po co znalazła się tu ta realizacja opowiadająca o tym, że krakowskimi suwenirami można wybić komuś zęby (podobnie jak pewien delikwent, suwenirem bodaj mediolańskim, zrobił to ongiś Silvio Berlusconiemu). Nieopodal leżały zresztą butelki z napojem sponsora - może należało przekształcić je w "tulipany" i pokazać zamiast krakowskich figurek? Sensu byłoby równie mało, za to subwersywny i antykomercyjny potencjał niebotycznie poszybowałby w górę.
A jo coś wim i pedziałbym,
żebyście się nie ciskali
Wybaczcie, drodzy czytelnicy, tę nadmierną może czepliwość, jest ona jednak miarą zawiedzionych nadziei. ArtBoom to już przedsięwzięcie z całkiem długą tradycją, które od chaotycznego efekciarstwa u samego zarania przechodziło ku ambitniejszym, bardziej wyrafinowanym i spójnym realizacjom. W tym roku organizatorzy zagrali o dużą stawkę: mieli szansę za jednym zamachem opowiedzieć o ważnych kartach historii miasta i dołożyć cegiełkę do przygasłej refleksji nad pewnym zjawiskiem w młodej sztuce. Nic z tego. W pierwszej kwestii dostaliśmy naskórkowość, w drugiej - podążanie wytartym szlakiem. Z reguły na tego typu festiwalach oglądamy prace dobre, czasem wybitne, i kilka słabszych, to akurat nic nowego. Ocena całości zależy jednak od tego, czy na postawione pytania uda się en masse udzielić jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi. Tym razem poważne pytania padały głównie w murach instytucjonalnych sal podczas towarzyszących festiwalowi debat. Oglądanie wielu realizacji można było sobie darować i w zamian wysiadywać na panelach, wysłuchując głosów m.in. licznie zaproszonych (niewiele mniej niż wystawiających artystów) socjologów. Może zatem pora pomyśleć o konferencji naukowej zamiast festiwalu sztuk wizualnych?
Tytuł oraz wszystkie śródtytuły pochodzą z "Wesela" Wyspiańskiego.
7. Grolsch ArtBoom Festival, "Przemiana wsi w miasto", Kraków, 25.09 - 9.10.2015.