Kraków w Muzeum

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy często mówi się i pisze o obsadzie krakowskich instytucji kultury oraz o nowym Muzeum Sztuki Współczesnej. Niedawno prezydent Jacek Majchrowski powołał na stanowisko dyrektora powstającego Muzeum Marię Annę Potocką, dotychczasową dyrektorkę Bunkra Sztuki, z którą wywiad ukazał się w tym samym czasie w ogólnopolskiej „Gazecie Wyborczej". Trochę wcześniej powołany został Obywatelski Komitet na rzecz Przejrzystości w Polityce Kulturalnej Krakowa. Jak na publiczny dyskurs w tej materii to wielki urodzaj. 12 lutego w lokalnym dodatku krakowskim „Gazety Wyborczej" ukazał się artykuł Tomasza Handzlika, pod tytułem „Kulturalni dyrektorzy konkursowi", któremu wydaje się przyświecać chęć podsumowania wszystkich sporów narosłych wokół nominacji. Handzlik już na wstępie stwierdza, że „krakowskie doświadczenia ostatnich lat pokazały, że rzeczywistość jest (jeszcze?) bardziej skomplikowana. Warto o tym pamiętać i z tej perspektywy spojrzeć na najnowszą nominację w mieście - szefa Muzeum Sztuki Współczesnej". Upraszczając, za konkluzję tego nie wszędzie jasnego, choć zawierającego też wiele cennych spostrzeżeń i postulatów tekstu, można uznać - niestety - stwierdzenie, że kwestia „konkurs lub arbitralna nominacja" jest drugorzędna, a najistotniejszym będzie dla nowej instytucji „znalezienie odpowiedniego człowieka" (rozumiem, że oznacza to najwyższe kompetencje).

Być może nadmierne akcentowanie procedury konkursowej w sporze o jawność, jakość i czytelność decyzji politycznych może się wydawać nieporozumieniem, lecz chcę zwrócić uwagę na inny zupełnie aspekt wywodów pana Tomasza Handzlika. Chcąc zrównoważyć racje, przedstawić argumenty wszystkich stron i równomiernie oświetlić scenę, reżyser zapomina o najprostszych mechanizmach negocjacji i osiągania konsensu. Zakłada bowiem, że istnieje możliwość oceny kwalifikacji czy też przydatności dyrektora instytucji kultury bez poddania ich osądowi określonego gremium, czyli że ocena taka jest sprawą bądź to oczywistą, bądź wynikającą wprost z podejmowanych działań. Jednak poszukiwanie „odpowiedniego człowieka", jeżeli ma być wiarygodne, musi iść jakąś drogą, postępować wedle akceptowanych społecznie kryteriów, a nade wszystko musi być realizowane przez równie mu „odpowiednie" gremium... Zatem „osoba" taka oceniana będzie zawsze przez inne osoby, niezależnie od tego czy dzieje się to na początku, w trakcie, czy po zakończeniu kariery. A ocena przed objęciem stanowiska ma wykazać właśnie kompetencje niezbędne do jego objęcia, sprawdzić zamiary i plany kandydata, zabezpieczyć przed powierzeniem instytucji osobie źle do takiej funkcji przygotowanej.

„Znalezienie odpowiedniego człowieka" bez poddania jego kompetencji i planów sprawowania urzędu wcześniejszej analizie, a nade wszystko - bez ustanowienia składu gremium mającego takiej oceny dokonać, jak również bez jednoznacznego określenia zakresu urzędu, którego dotyczy wybór, zwyczajnie nie ma sensu. Prowadzi bowiem do przejęcia jego nominalnej kompetencji decyzyjnej przez mianującą go instancję polityczną, która z zasady jest niekompetentna. Znalezienie takiego człowieka bez poszukiwania, bez jawnego ogłoszenia poszukiwań - również nie mają sensu. Czy procedurę takich poszukiwań nazwiemy „konkursem", czy eliminacjami, czy jeszcze jakoś inaczej - doprawdy nie ma tu większego znaczenia. Ważne jest natomiast, by wybór taki nie następował w zaciszu gabinetów nawet najbardziej szanowanych polityków, by analiza kompetencji kandydatów nie odbywała się w ich własnej wyobraźni, i aby wybór nie był ograniczany do własnych znajomych, wasali i wierzycieli.

Tomasz Handzlik powtarza krążące po Krakowie opinie, że wybór właściwych kandydatów jest trudny, gdyż nikt posiadający wysokie kwalifikacje nie pali się do pracy w krakowskich instytucjach kultury. Oraz, że w tym właśnie leży utopia i wszystkie argumenty przeciw procedurze konkursowej, bo jeżeli z góry wiemy, że nikt wartościowy do konkursu nie stanie, to skomplikowana ta procedura jest stratą czasu i pieniędzy. Czy zatem pozostaje... nominacja osoby pewnej, posłusznej, najlepszej z umiarkowanie kompetentnych?

Jak w znacznej części krążących pomiędzy ludźmi absurdów jest w tej plotce coś z prawdy. Niestety widzimy wyraźnie, że nasze instytucjonalne otoczenie nie jest zorganizowane na miarę naszych aspiracji, że administracja nasza nie działa tak, jak tego pragniemy, a służba zdrowia nie bardzo nam służy. Jeżeli jednak planujemy zbudowanie w Krakowie instytucji zupełnie nowej, to czyż nie jest to cień szansy na poprawę tego smutnego stanu rzeczy? Ktoś mądry kiedyś napisał, że nasze instytucje powinny organizować rzeczywistość dokładnie tak, jak ujmujemy ją w naszym umyśle. Czyż zatem źle powołana instytucja jest niczym innym, ile świadectwem słabości naszej woli i intelektu?

Jestem absolutnie pewien, że jeżeli istnieje już architektoniczny projekt Muzeum, jeżeli rozpoczęła się jego budowa, jeżeli Miasto potrafiło by teraz określić przyszłe organizacyjne ramy instytucji, jej minimalny budżet, oraz gwarancje ekonomiczne i kompetencje dla jej zarządu, to konkurs na projekt profilu Muzeum i na stanowisko dyrektora będzie miał szeroki rezonans i zgromadzi wielu zainteresowanych, a wśród tych wielu na pewno będą osoby z doświadczeniem, wyobraźnią i wiedzą. I jestem w tym samym stopniu pewien, że gabinetowa nominacja choćby najbardziej kompetentnej i zasłużonej osoby bez gwarancji zakresu jej władzy i niezależności - musi skończyć się (wcześniej lub później) publiczną kompromitacją.

W procedurze konkursowej jest jeszcze jeden absurd i pułapka, która niestety jest utrwalona w (uchwalonym przez naszych przedstawicieli) prawie. Pisze o tym Tomasz Handzlik, wspominając o obecności w komisjach konkursowych przedstawicieli związków zawodowych. Dodam, że nie tylko o związki chodzi, lecz w ogóle o skład komisji, o zasady jej powoływania. Od lat publicznie żartuję, że jeżeli zapowiadają w Gminie Kraków konkurs, to wystarczy podać mi skład komisji konkursowej abym z góry podał nie tylko wynik jej obrad lecz i nazwę obsadzanej instytucji. Zasada komponowania Jury z dyrektorów innych kulturalnych instytucji miasta, przedstawicieli uczelni, miejskiej administracji i związków zawodowych prowadzi do transferu decyzji władzy w dół i procedurę konkursową falsyfikuje, ograniczając ją co najwyżej do utrwalania granic politycznych i instytucjonalnych wpływów. Co jest jeszcze groźniejsze od opisywanego przez Handzlika zwykłego „kumoterstwa". Bardziej widzę tu analogię z publicznym sondażem na lokalizację głowy Mitoraja wobec jej dzisiejszego, „tymczasowego" miejsca pobytu, niż z konkursami na dyrektorów Filharmonii czy Biura Festiwalowego.

Autor artykułu wspomina jeszcze o innym poruszanym w kuluarowych dysputach pomyśle, aby konkurs na dyrektora mógł mieć zasięg międzynarodowy, aby przyciągnął „międzynarodowe gwiazdy", aby na czele krakowskich instytucji kultury mogli stanąć „wybitni światowi artyści". Oczywiście, otwarcie konkursów tego typu jak najszerzej ma sens, oczywiście jest wiele doskonałych przykładów powierzania instytucji lokalnych międzynarodowym fachowcom. Już trudniej godzić się z tęsknotą za „światowym artystą" na stanowisku dyrektora muzeum, bo mechaniczne przeniesienie tradycji operetkowo-fiharmonicznej nie ma tu zastosowania. Jednak jest to kolejny akapit, któremu brakuje miejsca w hierarchii myślenia - snując takie dywagacje wcześniej czy później musimy zadać podstawowe pytanie: czym dzisiaj jest instytucja Muzeum Sztuki Współczesnej, czym ma być NASZE Muzeum, oraz jak z odpowiedzi na te pytania ma zostać uformowane oczekiwanie co do kierującej nim osoby? Jest to temat szeroki, a więc w skrócie: dzisiejsze muzea sztuki nowoczesnej są zazwyczaj („albo" lub „i") „pomnikami władzy", „przedsiębiorstwami rozrywkowymi", „impresariatami", „instytutami badawczymi lub/i edukacyjnymi", „narzędziami propagandy ideologicznej", „eksperymentami społecznymi"... Projekt naszego muzeum może być dowolnie skomponowany z tych składników, może też wnosić coś dodatkowego, jeżeli da się „to coś" wyartykułować. Oczywiście, niezależnie od wszystkich racjonalnych argumentów będzie musiało być - między innymi - „pomnikiem władzy", cały jednak czas mam nadzieję, że „władzy demokratycznej", i że uda się nam uniknąć nadmiaru tych gorszych składników. I tutaj powstaje właśnie pole sporu, którego tak bardzo chce się w Krakowie uniknąć - z wielu rozbieżnych powodów.

Po pierwsze: wielu potencjalnym dyskutantom, którym zależy na powołaniu Muzeum Sztuki Współczesnej, zamyka usta wiara w iluzję, że im mniej się o Muzeum mówi, im mniej sporów o jego wewnętrzny kształt, tym szybciej dojdzie do jego ewentualnego utworzenia. Łatwiej bowiem spierać się z jego przeciwnikami używając ogólnikowych i górnolotnych haseł, niż odkrywając niezgodność własnych poglądów. Łatwiej uzyskać zgodę czynników wysokich przy użyciu dwuznacznych komplementów niż wypierając ich wpływy z tworzonej ich rękoma instytucji. Konsekwencją tych obaw jest aprioryczna zgoda na psucie przedsięwzięcia jeszcze przed jego powstaniem, na półśrodki i półprawdy.
Po drugie: wiele osób, których doświadczenie w dyskusji mogłoby wnieść znaczące argumenty jest życiowo zainteresowana kształtem Muzeum i chce mieć dobre stosunki z jego przyszłym Dyrektorem. Ujawnianie przekonań okazuje się tu często tożsame z odkryciem własnych zawodowych interesów lub wręcz koteryjnych powiązań.
Po trzecie, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że pomimo rozpoczęcia budowy wciąż odżywają polityczno-ideologiczne spory o dotychczas podjęte decyzje, o ich prawomocność, o lokalizację instytucji, że reprezentatywne dla miasta środowiska polityczne wciąż powracają do konfrontacyjnej figury konfliktu „postmodernistycznej sztuki" z „miejscem pamięci" (kompleks typu Nieznalska versus Fabryka Shindlera). Jakkolwiek erystyczny charakter ma taka retoryka, to wielu z nas odczuło już wielokrotnie i boleśnie konsekwencje towarzyszącej jej psychodramy i unika jej jak ognia.
Po czwarte: istnieje nieźle uzasadniony cudzą praktyką mit „zewnętrznego autorytetu", który ma moc narzucania korzystnych dla nas opinii i decyzji tym, których nie jesteśmy w stanie sami kontrolować. Stąd słabo uzasadniona tęsknota do „międzynarodowych arbitrów" i wiara, że będą nam przychylni na miarę naszych zasług, i wyręczą nas w braniu ryzykownej odpowiedzialności.

I Tomasz Handzlik ma całkowitą rację pisząc na koniec swego tekstu, że „pomarzyć o ewentualnym sukcesie nowej instytucji" będzie można tylko po przeprowadzeniu „szeroko zakrojonej debaty nie tylko o kandydacie, ale o samej placówce, o jej przyszłości, kształcie i zadaniach, jakie ma spełniać". Nie sugeruje już jednak ani formy takiej debaty, ani jej zasięgu, nie wspomina też - być może z przezorności - że we wcześniej opublikowanym a przeprowadzonym przez Dorotę Jarecką wywiadzie z Marią Anną Potocką, nominowana na „okres organizacji" muzeum dyrektorka nakreśla już wyraźnie fundament planowanej przez siebie instytucji, ograniczając w ten sposób radykalnie zakres jakiejkolwiek przyszłej debaty czy pole popisu dla swoich - być może już „konkursowych" - następców. A więc, przypomnijmy: „Na początek chciałabym podarować muzeum kilka ważnych prac ze swojej kolekcji polskiej i obcej sztuki współczesnej, którą gromadzę od początku lat 80...", "Co to będą za prace na początek? - Roberta Kuśmirowskiego, Krzysztofa Wodiczki, Edwarda Dwurnika, Jarosława Kozłowskiego, Beata Streulego. Potem, w ciągu dwóch-trzech lat, chciałabym przekazać do muzeum całą moją kolekcję, kilkaset prac. W tym roku powinnam mieć także fundusz na niewielkie zakupy. Być może też zostaną przekazane do muzeum na zasadzie depozytu dwie krakowskie kolekcje sztuki najnowszej - galerii Bunkier Sztuki oraz Małopolskiej Fundacji Sztuki Współczesnej. Również Andrzej Starmach zadeklarował gotowość przekazania w depozyt części swojej kolekcji. Jaki obraz sztuki zaproponuje nowe muzeum? - Będzie pokazywać ostatnie czterdziestolecie, choć nie wykluczam, że cofnie się aż do początków polskiej sztuki powojennej i takich artystów, jak: Andrzej Wróblewski, Tadeusz Kantor, Karol Pustelnik, Henryk Stażewski czy Jadwiga Maziarska. Chciałabym, żeby muzeum dało ludziom poczucie ciągłości. Pokazywało, że sztuka to jest rodzaj organizmu, który podlega ewolucji, a najnowsze zjawiska nie spadły z nieba, tylko mają swoje uzasadnienie we wcześniejszych etapach. To muzeum będzie próbowało pomóc zrozumieć sztukę. Będzie miało charakter edukacyjny...".

Czy zaproponowana przez Potocką wizja jest zła? Nie! Nawet może się wydawać wielkoduszna, bo oparta na wielkiej ilości darowizn. Mało tego, wykracza znacznie poza schemat narzucony przez małopolską Fundację Sztuki Współczesnej, ograniczoną sztucznie wymyśloną datą powstania zakupywanych dzieł. Wydaje się wręcz zrównoważona i rozsądna, racjonalna, bezpieczna ekonomicznie, choć wciąż subiektywna. Nie jest wykluczone, że ma też poparcie polityczne zacisza gabinetu, który Potocką arbitralnie powołał, jest więc prawdopodobieństwo gwarancji realizacyjnej. Równocześnie jednak nie można nie zauważyć, że jest to obietnica utrwalenia na terenie nowego Muzeum dominacji od kilku lat już praktykowanej, pozbawionej ryzyka i konformistycznej formy uprawiania promocji i rozgrywania hierarchii na lokalnej scenie sztuki, dowód na chęć zarzucenia głęboko kotwicy w powstającej instytucji, wręcz utożsamienia jej z ideą własnej, prywatnej kolekcji sztuki. I dyskomfort tej sytuacji odczuwa najwyraźniej sama Pani Dyrektor, gdyż - co prawda - oświadcza, że apel do prezydenta miasta o zorganizowanie konkursu na stanowisko w Muzeum „nie był wymierzony merytorycznie" w jej osobę, to jednak jednoznacznie stawia zarzut części sygnatariuszy apelu stwierdzając, że nie jest w porządku gdy apel taki podpisują osoby, które były na swe stanowiska mianowane bez konkursu... Potwierdza się zatem moje przekonanie, że mianowanie takie ogranicza.

Jedno jest już jasne. Jeżeli scenariusz zaprezentowany przez Marię Annę Potocką będzie realizowany jej rękoma, to czasu i miejsca na debatę o kształcie Muzeum zabraknie już na zawsze, konkurs na następcę Potockiej przeniesie się do greckiego kalendarza, a prawdopodobieństwo organizacji uczciwych i merytorycznie prowadzonych konkursów na stanowiska w innych instytucjach kultury nie zwiększy się ani o jotę. Nie sądzę, by można było powiedzieć to dobitniej.