Kuba Szreder: Remont w Kronice stał się koniecznością z powodu szkód górniczych, które nieomal zniszczyły jej budynek. Jak jego pęknięcie i ponowne połączenie oraz przerwa związana z remontem wpłynęły na samą strukturę i program instytucji, czy nowa Kronika będzie się różnić od starej, jakie są pęknięcia, nieciągłości, nowe inspiracje i wątki, ale też kontynuacje?
Sebastian Cichocki: Nowe strategie Kroniki nie oznaczają zupełnego zerwania więzi z jej przeszłością. Myślę, też że czas, kiedy nie mieliśmy własnej przestrzeni wystawienniczej został właściwie wykorzystany. Z jednej strony mogliśmy oderwać się na jakiś czas od nieco wymęczonej formuły działania galerii miejskiej - wiesz, zmiana wystawy co półtora miesiąca plus jakiejś bardziej eksperymentalne projekty w bocznym pomieszczeniu, wysyłanie zaproszeń, sztywne godziny otwarcia etc. Z drugiej strony mogliśmy zrealizować kilka istotnych projektów o nieco innej formule i w oparciu o nowe źródła finansowania i struktury instytucjonalne. W ramach niemieckiego programu Büro Kopernikus, wspólnie z Bytomskim Centrum Kultury wyprodukowaliśmy spektakl autorstwa Antje Majewski oraz prowadziliśmy popularny na Śląsku Elektropopklub, zrealizowaliśmy kilka prac w przestrzeni miejskiej, zorganizowaliśmy festiwal nowej sztuki francuskiej w opuszczonej Parowozowni, wspólnie z festiwalem Ars Cameralis pokazaliśmy projekt Zbyszka Libery i Darka Foksa "Co robi łączniczka". Ja sam miałem czas żeby trochę podróżować, brałem udział w wielu konferencjach i prezentacjach, przyglądałem się innym modelom instytucjonalnym, zbierałem pomysły, nawiązywałem kontakty. Zastanawiałem się, czy w ogóle możliwe jest takie przeformułowanie strategii miejskiej galerii sztuki, żeby stała się ona jednym z ogniw większej, europejskiej sieci instytucji sztuki, by jej program stał się bardziej elastyczny, otwarty, niekoniecznie skoncentrowany na organizacji wystaw. Remont i pozyskane nowe przestrzenie ułatwiają nam takie zmiany. To są proste techniczne przełożenia, mamy np. teraz w galerii pokoje gościnne, możemy więc rozpocząć program rezydencyjny, jest "meeting room" wyposażony w podstawowy sprzęt nagłośnieniowy, dzięki którym możemy realizować nasze cykle muzyczne etc. Budynek przed remontem był rzeczywiście w okropnym stanie. Górne piętra kojarzyły mi się z jakimiś architektonicznymi interwencjami Gordona Matta-Clarka, po prostu kamienica rozpadała się na pół. Myślę, że masz racje mówiąc, że pęknięcie w budynku galerii ma jakiś symboliczny wpływ na nasze działanie. Spowodowane zostało ono przez działalność kopalni, przez istnienie tego mrocznego świata w podziemiach, o którym opowiedziała w swoim spektaklu Majewski, podziemnej infrastruktury, która powoduje tąpnięcia i małe trzęsienia ziemi. To co było nadzieją dla regionu, stało się jego przekleństwem. Istnieje przecież też symboliczne pęknięcie między aspiracjami instytucji i oczekiwaniami publiczności, językiem którym się posługujemy a tym, którym posługują się lokalne media, a także pewne, stale odczuwalne na Śląsku, pęknięcie tożsamościowe. To świat polskich, niemieckich i śląskich upiorów historycznych.
KS: Skoro poruszamy już temat Śląska, to ostatnio brałeś udział w tworzeniu Magazynu Sztuki jemu poświęconego, poruszającego rozległą problematykę funkcjonowania kultury w najbardziej charakterystycznym z po - przemysłowych rejonów Polski, opowiedz jak postrzegasz miejsce, które zajmuje Kronika w śląskim krajobrazie?
S.C.: Praca nad śląskim "Magazynem Sztuki" uświadomiła mi pewną prawdę - tutaj naprawdę nie ma tak wielu ciekawych artystów, więcej jest interesujących instytucji jak np. Śląski Teatr Tańca, Jazz Cluby Hipnoza i Fantom, bardzo prężne Ars Cameralis, czy też bardziej niszowe, ale bardzo istotne inicjatywy w rodzaju Będzin Beat czy mik.musik. Ta dysproporcja między interesującymi instytucjami, z którymi staramy się w miarę możliwości współpracować, a ilością wyraźnych, oryginalnych artystów oczywiście może ulec zmianie w przyszłości, ale póki co musimy tak planować program Kroniki, by czerpał on w dużej mierze z innych, pozamiejscowych "złóż". Mam nadzieję, że z korzyścią także dla miejscowych twórców, którzy mogą w ten sposób zostać zmotywowani. Zresztą najciekawsze według mnie sytuacje powstają kiedy Śląsk jest analizowany przez przybyszy z zewnątrz, którzy znajdują tu inspirację. O tym też był głównie wspomniany numer Magazynu Sztuki.: jak ten dziwny zakątek Polski został przetrawiony np. w obrazach Toby Patersona, który zajął się zdziczałą architekturą tutejszego Parku Kultury i Rekreacji. Oczywiście nie obyło się bez przybliżenia kilku fascynujących postaci z regionu, jak Wojtek Kucharczyk albo Przemo Łukasik i Łukasz Zagała z Medusa Group. Ale pytanie, czy oni także nie są swego rodzaju instytucjami (nie zawsze rozumianymi przecież jako coś bardzo sformalizowanego i opartego o biurokratyczne struktury) bardziej niż samodzielnie działającymi twórcami, a do tego bardziej znanymi i docenianymi poza Śląskiem. W przypadku Kucharczyka i jego wytwórni mik.musik! to sytuacja jest jasna, jakość i oryginalność tego zjawiska oparta jest w dużej mierze na jego kooperacyjnym, niemal wspólnotowym charakterze. Widać to chociażby na przykładzie Asi Miny - projektu siostry Wojtka, który jest przedsięwzięciem opartym na przyjacielskich i rodzinnych relacjach. Widziałem doskonały koncert promujący pierwszą solową płytę Asi, było to oparcie się na zupełnie innej energii, niż ta która stoi za promocją działań indywidualnych. To zupełne rozmycie autorstwa, posłużenie się dźwiękowymi obszarami wykluczonymi w oficjalnym obiegu - piosenki na gitarze pisane przez dorastającą nastolatkę, dźwięk ryżu sypany na garnki, grupa dzieci ze szklankami na scenie i do tego piosenki o tym, że "nie można robić dziesięciu rzeczy na raz". Może to brzmi infantylnie, ale to miało swoją wyraźną jakość, i to była niewątpliwe praca grupowa. Myślę, że to co robi Asia Bonisławska to dźwiękowy ekwiwalent sztuki jaką uprawiają Elżbieta Jabłońska czy Julita Wójcik. Tak czy inaczej Śląsk sprzyja inicjatywom grupowym, gorzej wypada śledzenie poszczególnych artystów. Chociaż i tu są wyjątki. W Kronice staramy się oczywiście w jakimś stopniu wykorzystywać potencjał ukryty w regionie. Współpracowaliśmy np. z bardzo interesującym artystą, pochodzącym z pobliskich Tarnowskich Gór, Markiem Glinkowskim, radykalnym fotografem Sławkiem Rumiakiem, wielokrotnie robiliśmy coś z Gosią Jabłońską, Agnieszką Małecką, Tomkiem Bierkowskim (głównym dizjanerem nowej Kroniki), mieliśmy całą grupę śląskich artystów w ramach festiwalu Meeting Point, robiliśmy wystawę net-artowej artystki Anny Nałeckiej i tak dalej. Poza tym współpracowaliśmy też z "tradycyjnymi" artystami kojarzonymi z tym regionem i starszą Kroniką - Leszkiem Lewandowskim czy Piotrem Lutyńskim. Jeśli mówimy też o zakorzenieniu instytucji na Śląsku, to liczę też na wspólny front z ASP w Katowicach. Nowy rektor Marian Oslislo, to charyzmatyczna postać, czuję, że to człowiek który jest w stanie wiele dobrego zdziałać. To w dużej mierze jego zasługa, że katowicka akademia wypuszcza tylu znakomitych dizajnerów.
K.S.: Na to wszystko nakłada się skomplikowana historia regionu, nawet z zewnątrz daje się wyczuć jakieś podskórne, natężone napięcie. Jak ta sytuacja wpływa na przeszłe i planowane prace Kroniki?
S.C.: Obecne tutaj konflikty i związki ze skomplikowaną historią tego rejonu, z jego zaszłościami narodowymi, mają na nas wielki wpływ. Nie wiem czy wiesz, ale Bytom - czyli niemiecki Beuthen - był przed wojną zorientowany raczej antypolsko. Kiedy ogłoszono tu po ustaleniach Traktatu Wersalskiego plebiscyt, to mieszkańcy opowiedzieli się za pozostaniem przy terytorium niemieckim. W Noc Kryształową spłonęła tu synagoga, na archiwalnych zdjęciach tu i ówdzie pojawiają się swastyki. Jadąc do pracy mijam taką rzeźbę z lat 30. XX wieku na fasadzie szkoły z salą gimnastyczną - nadzy, młodzi aryjscy chłopcy prężą ciała, kultywują tężyznę fizyczną i krzepę. To jest w ogóle rejon pełen tożsamościowych ambiwalencji i niedopowiedzeń. Masz jeszcze do tego tożsamość śląska, specyficzną gwarę, kuchnię, rodzaj ciężkawego dowcipu. Dla mnie to dosyć nowe doświadczenie, raczej dezorientujące. Myślę, że to napięcie najlepiej uchwyciła Anka Niesterowicz, przygotowując dla nas neon z napisem "Polska część Śląska", umieszczony na baszcie budynku, który był kiedyś domem strzeleckim dla niemieckich zamożnych mieszczan. To była dosyć bezczelna manifestacja - oto artystka z zewnątrz, proklamuje jakąś autonomiczną część regionu, wydziera jego część, jednocześnie odnosząc się do wyimaginowanego państwa, które nazywa Silesia. Skojarzyło mi się to ze słoweńskim Laibachem i powołanym przez nich pseudo-państwem, rozgrzebywaniem lokalnych nacjonalizmów. Jest jeszcze jedna ważna praca związana z tą tematyką, którą chciałbym przypomnieć, zrealizował ją dwa lata temu Janek Simon. Organizowaliśmy festiwal sztuki w przestrzeni publicznej, na rozgrzewkę tuż przed oddaniem Kroniki do remontu. Umieścił w kratce kanalizacyjnej na rynku instalację dźwiękową. Emitowała ona wygłoszone w niemiecko brzmiącym języku przemówienie, w rzeczywistości zupełny bełkot. To był monolog zaczerpnięty z filmu "The Great Dictator" z 1940 roku, w którym Charlie Chaplin parodiuje Hitlera. Instalacja uaktywniała się sama w nieregularnych interwałach czasowych, zanim została skradziona - chyba przestraszyła wielu mieszkańców. Magda Ujma miała skojarzenia z "Kanałem" Andrzeja Wajdy - że oto następuje odwrócenie sytuacji, niegdyś Polacy przedostawali się kanałami broniąc się przez okupantem, teraz Niemcy wracają podziemnymi tunelami by zabrać co swoje. Taka interpretacja chyba pasowałaby wielu mieszkańcom Bytomia, którzy alergicznie reagują na język niemiecki.
K.S.: Prezentowane na pierwszej wystawie prace Moniki Sosnowskiej czy Bogny Burskiej nie odnoszą się bezpośrednio ani do Śląska ani do panującej na nim sytuacji społecznej. W jaki sposób świadczy to o priorytetach Galerii? Jak widzisz Kronikę w kontekście obiegu sztuki, z jakimi artystami planujesz pracować, do jakiej publiczności masz zamiar głównie docierać?
S.C.: To prawda, prace Moniki i Bogny nie mają zbyt wielkiego związku z sytuacją na Górnym Śląsku. Nie zawsze trzeba jednak bezpośrednio odnosić się do świata na zewnątrz, wolałbym aby spektrum analizowanych przez nas zagadnień było jak najszersze. Przy odrobinie dobrej woli i wyobraźni można oczywiście powiązać obie, prezentowane wystawy z sytuacją w jakiej znalazł się ten region. Obie zwiastują pewne katastrofy, rozpad. U Bogny dotyczy to bardziej sfery emocjonalnej, Monika opowiada o klęskach i ślepych uliczkach architektury. Są takie tropy, które niejako wyprowadzają te wystawy na zewnątrz. Myślę poza tym, że Monika Sosnowska była pod dużym wrażeniem architektonicznego rozpadu tego miasta, i związanego z tym, niekwestionowanego piękna. Z Bogną pracowałem już wcześniej przy dwóch wystawach na Śląsku. Ma duży sentyment do tego regionu. Kiedyś nawet, jeszcze podczas studiów, przyjechała tu z Leonem Tarasewiczem i jego studentami na industrialny plener. Nie chciałbym jednak na siłę wiązać wszystkiego co pokazujemy ze specyfiką miejsca. Oczywiście planuję projekty, które będą bezpośrednio odnosić się do sytuacji na Śląsku. Ten wątek industrialny, problem transformacji, społecznego podziału pracy, będzie się siłą rzeczy pojawiać. Nie chciałbym jednak, żeby lokalna specyfika przesłoniła nam inne cele i zadania, to prosta droga do przeistoczenia się w jakiś egzotyczny instytut badań nad lokalnością. Dlatego też potrzebujemy innych spojrzeń, zagadnień, bardziej uniwersalnej refleksji, którą niewątpliwie wnoszą prezentowane obecnie w Kronice wystawy.
A jeżeli już mówimy o samym otwarciu, przez chwilę kusiła mnie nawet wizja reaktywacji Kroniki bez jakichkolwiek wystaw. To byłby taki pokaz możliwości - mamy nowe wnętrza, wypełnią się dopiero jakimiś wartościami i sensami. Ale potrzeba robienia wystaw jest dla mnie zbyt duża. Cały czas podkreślam naiwnie, że ich robienie nie jest najważniejszym zadaniem tej instytucji. Tymczasem ciągle pojawiają się jakieś nowe ekscytujące sytuacje i pomysły, i wbrew sobie ulegam im. Czasami bardzo trudno jest zastąpić stare modele nowymi, ciągle okazuje się, że te stare są tak atrakcyjne! Z pewnością będziemy jednak mocno eksperymentować z ramami czasowymi wystaw, ich zmiennością w czasie, czy też nakładaniem się. Ale moment w którym Kronika stanie się miejscem bez wystaw, jakąś instytucjonalną bazą logistyczną, jest jeszcze daleki.
K.S.: Mam wrażenie, że jak sam już przed chwilą powiedziałeś jednym ze strategicznych wyborów, który stoi przed Kroniką jest sposób rozłożenia akcentów pomiędzy funkcjonowaniem w ogólnopolskim, a wręcz międzynarodowym obiegu sztuki a nawiązaniem do lokalnego kontekstu, który trudno jednak pominąć pracując w Bytomiu a nie w Warszawie. Poza tym problem chociażby de - industrializacji jest jak najbardziej problemem globalnym, a jednocześnie wpływającym drastycznie na to, co dzieje się obecnie na Śląsku w skali lokalnej. A są to przecież zmiany strasznie szybkie, wręcz porażające w swoim ogromie, których konsekwencje dotyczą bezpośrednio milionów ludzi. Jak przez ten pryzmat patrzysz na związki pomiędzy Kroniką jako instytucją artystyczną a jej otoczeniem społecznym, jaką rolę może ona odgrywać w swoim lokalnym środowisku, czy i w jaki sposób będzie poruszać ona problemy dla niego istotne?
S.C.: Oczywiście trudno zamknąć się w wieży z kości słoniowej i nie zwracać uwagi na problemy którym żyje miasto. Z drugiej strony prowadzenie instytucji sztuki to nie uprawianie pracy socjalnej. Chciałbym znaleźć jakiś złoty środek, stąd działalność edukacyjna - obudowywanie projektów wystawienniczych wykładami, koncertami, dyskusjami czy też planowane cykle warsztatowe. Nie można jednak wymagać od nas żebyśmy wyręczali w tym lokalne domy kultury, które są z pewnością przygotowane lepiej do np. pracy z dziećmi z uboższych dzielnic. Fakt faktem, że nie mogę ignorować oczywistego stanu rzeczy. To miasto jest problemem i to problemem wieloaspektowym. Przed wojną Bytom był architektonicznym majstersztykiem - wielkie, piękne place, dostojne kamienice, świetnie zorganizowane komunikacyjnie. Po wojnie miasto zaczęło powoli ulegać rozpadowi. Chaotyczna rozbudowa, pozbywanie się części niemieckiego dziedzictwa architektonicznego, ogólny brak uwagi i odpowiedzialności za organizację przestrzeni, doprowadziły do opłakanych rezultatów. Dziś miasto robi ogromne wrażenie na przyjezdnych, ale to jest wrażenie wylądowania na jakiejś obcej planecie po kataklizmie. Wszędzie straszą zabite deskami i tekturą okna opustoszałych kamienic, pęknięcia na budynkach, chaos urbanistyczny. Miałem taką ponurą refleksję kilka dni temu. W maju swoją nową pracę (w ramach projektu przygotowywanego przez dziewczyny z exgirls) ma realizować w Bytomiu baskijski artysta Jon Mikel Euba. Zażyczył sobie takiego miejsca do nakręcenia filmu, gdzie można byłoby schować martwe ciało lub spotkać się na jakiejś perwersyjnej seksualnej schadzce. Pomyślałem, że to miasto składa się w większości z takich miejsc. Nie wyolbrzymiam, Bytom rzeczywiście różni się znacznie od innych śląskich miast. Wiąże się to oczywiście z ogólną biedą, bezrobociem, jakąś wszechobecną apatią. Procent ludności zatrudnionej w kopalniach był tu bardzo wysoki, miasto nie poradziło sobie po prostu z restrukturyzacją przemysłu ciężkiego w latach 90. Kiedy Robert Rumas kontynuował u nas projekt "Manewry miejskie" odkrył, że Bytom jest jednym z miast o najwyższym odsetku samobójstw. Szczególnie jedna z ulic cieszy się ponurą sławą, Robert umieścił tam znak zakazujący aktów autoagresji. Takich niepokojących odkryć można tu dokonać więcej. Mam poważne wątpliwości czy nowa instytucja sztuki może wiele zmienić, jeśli chodzi o bezpośrednią poprawę samopoczucia mieszkańców. Socjologowie zawsze przytaczają zawsze w takich momentach, bezlitosną "piramidę potrzeb" wymyśloną w latach 50. przez Abrahama Maslowa. Chodzi o to, że jeśli nie zaspokoisz potrzeb niższego rzędu to nie odczuwasz braku tych bardziej wysublimowanych. Na samym dole są potrzeby fizjologiczne, do których oprócz jedzenia czy seksu należy np. brak nerwowego napięcia, później jest cały zestaw potrzeb związanych z bezpieczeństwem i przynależnością. I tu już zaczynają się poważne problemy - bo człowiek lubi mieć oparcie w innych ludziach, być kochanym, mieć zapewniony spokój i uczestnictwo w życiu większych grup społecznych. A później są jeszcze potrzeby związane z szacunkiem do siebie. Również cały zestaw. No i dopiero jak one są zaspokojone to zaczyna świtać człowiekowi potrzeba jakiś stymulacji poznawczych czy estetycznych. Teraz to, co mówię warto przełożyć na sytuację miast po restrukturyzacji gospodarczej, gdzie wiele ze struktur, które zapewniały zaspokojenie podstawowych potrzeb zostało rozregulowanych. Rozmawialiśmy o tym niedawno, nie można komuś wmówić, że potrzebuje sztuki. To są dosyć smutne refleksje, ale gdzieś oczywiście tli się nadzieja, że sztuka jest przecież jakąś interesującą alternatywą i jej istnienie będzie procentować w przyszłości.
K.S.: W Kronice postanowiliście otworzyć część przestrzeni biurowej dla zwiedzających; druga, międzynarodowa zresztą, wystawa "Bad news" jest kuratorowana przez Magdę Ujmę i Aśkę Zielińską z exgirls bardziej związanych z krakowskim Bunkrem Sztuki niż Kroniką; planujesz współpracę ze studentami Podyplomowych Studiów Kuratorskich UJ; otwierasz się na współpracę z wieloma środowiskami. Z czego wynikał ten - w sumie nieczęsto w Polsce spotykany - model zarządzania instytucją sztuki i czym dokładnie będzie się charakteryzował w twoim wypadku?
S.C.: Zacznijmy od pierwszej kwestii. To otwarcie przestrzeni biurowej jest korzystne dla obu stron. Nigdy nie czuje się dobrze, gdy jako widz jestem "atakowany" przez personel galerii zza ściany przylegającego pomieszczenia. To "pilnowanie" wystawy oczywiście źle się kojarzy, dobrze jest przecież zostawić widza w spokoju, nie narzucać mu się zbytnio. Stąd wyburzenie ściany oddzielającej biuro od przestrzeni wystawienniczej. To także kwestia proporcji - musimy pamiętać, że nasza instytucja, która w tej chwili wcale nie jest mała (rozrosła się do 500 metrów kwadratowych), ma tylko trójkę stałych pracowników. Można oczywiście szukać referencji historycznych i odwołać się chociażby do powszechnie znanego i cytowanego projektu Michaela Ashera z 1974 roku, który wyburzył ścianę w Claire Copley Gallery. Chciał przez to "wystawić" życie biurowe jako swój projekt, może także krytycznie go obnażyć. Ale to tylko moje luźne skojarzenie. Co ciekawe, ladę, oddzielającą nas prowizorycznie od publiczności, zaprojektował Bartosz Mucha, jeden z najciekawszych i najbardziej minimalistycznych dizjanerów w Polsce. Takich stałych elementów-interwencji ze świata dizajnu, chcielibyśmy wprowadzać w przyszłości więcej. Te obszary - sztuki współczesnej i dizajnu, coraz mocniej zachodzą na siebie i dobrze byłoby to wykorzystać. Bartek uprawia coś w rodzaju dizjanu konceptualnego. Często nie produkuje nic, ogranicza się do instrukcji np. jak oprzeć się o ścianę by stworzyć "krzesło" lub położyć na podłodze, żeby uformować "lóżko". Jeśli mówimy tu o wyburzaniu ścian w galerii, to o wiele bardziej znacząca wydaje mi się decyzja usunięcia ściany przykrywającej okna wychodzące na bytomski Rynek. Co prawda straciliśmy sporą część powierzchni wystawienniczej i utrudniliśmy sobie dostosowanie jej np. do projekcji, ale niewątpliwie zyskaliśmy jakąś większą mentalną łączność ze światem na zewnątrz. Nie czuje się już jak w białym bunkrze odseparowanym od prawdziwego życia miasta.
Co się tyczy współpracy z różnymi instytucjami i środowiskami, to jest oczywiście pewien odruch obronny. Nie możemy zbytnio liczyć na stworzenie jakiegoś silnego frontu, tutaj w Bytomiu. Obserwuje ciekawe zjawiska w Gdańsku, Warszawie, Krakowie, więc dlaczego nasza publiczność miałaby być pozbawiona dostępu do nich? To jest kwestia decyzji - czyj interes reprezentujesz, publiczności czy lokalnego środowiska artystycznego? Ja osobiście, wolę żeby tutejsza publiczność była usatysfakcjonowana oglądając dobre projekty niż żeby ekipa lokalnych malarzy miała gdzie wieszać swoje prace. To się oczywiście może dla mnie źle skończyć, ale przez ostatnie dwa lata cieszyliśmy się dużą programową wolnością. Chciałbym sięgać coraz dalej, oprzeć się na współpracy z instytucjami o różnym profilu i strategiach. To już się naturalnie dzieje, najbardziej cieszy mnie współpraca z Fundacją Galerii Foksal, która reprezentuje zupełnie wyjątkowy model instytucjonalny. To dla mnie ogromne źródło inspiracji. Ekscytującą niewiadomą będzie oddanie we wrześniu Kroniki w ręce ekipy ze Studium Kuratorskiego UJ, prowadzonej przez Jarosława Suchana. Ich projekt wiąże się mocno z historią samego budynku, mieszkającymi tam przed wojną mieszczańskimi rodzinami, co dobrze wpisuje się w nasze zainteresowania historią miasta. Wielkie nadzieje wiąże też np. ze sceną macedońską i tamtejszym Press to Exit Project Space. Zeszłoroczne stypendium w Skopje było dla mnie niesamowitym przeżyciem - to jest bardzo prężna, oryginalna scena, inspirująca, egzotyczna ale i podszyta pewnym wspólnym doświadczeniem historycznym. Można tam znaleźć bardzo interesujące paralele np. między naszą grupą Azorro i tamtejszą Opa & Ha, czy też zawiła historia z projektem muzeum sztuki współczesnej dla Skopje, autorstwa Oskara Hansena. Chcemy w 2007 roku zrealizować projekt o Skopje, nie ograniczając się tylko i wyłącznie do artystów wizualnych, ale angażujący również tamtejszą scenę muzyczną czy teatralno-performerską. Kuratorami projektu będą Yane Calovsky i Hristina Ivanska - dla mnie będący jednymi z najciekawszych bałkańskich artystów. Oczywiście z racji historycznych czy też geograficznych uwarunkowań Kronika jest związana coraz mocniej z niemieckimi instytucjami sztuki. Istotnym czynnikiem było włączenie nas do berlińskiego programu Büro Kopernikus. Ilość tych polsko-niemieckich spisków w które jestem uwikłany stale rośnie.
K.S.: Szczególny rozmach towarzyszył twoim ubiegłorocznym doświadczeniom z polsko - niemieckim Elektropopklubem, o którym samym niewątpliwie warto opowiedzieć nieco więcej.
S.C.: Elektropopklub był dla mnie bardzo istotnym doświadczeniem. Może głównie z tego powodu, że ani przez chwilę nie wierzyłem w jego powodzenie. Nie to miasto, nie ten czas, zbyt wyszukana formuła. Starałem się nawet zniechęcić Justina Hoffmana z Kunstverein w Wolfsburgu, głównego pomysłodawcy projektu, do realizowania epk w takim kształcie. Okazało się jednak, że dotarliśmy do publiczności, z której istnienia nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę. To nie jest ani publiczność koncertów jazzowych, ani imprez techno, ani tym bardziej widzowie wystaw. Jakiś ukryty areał ludzki, który sam z siebie generował niesamowitą energię. Elektropopklub wypełnił pewną niszę, i to taką dosyć nieoczywistą. To było miejsce nihilistyczne - śmieciarskie, chaotyczne, pozornie nieprzyjazne. No i z góry skazane na śmierć przez zamknięcie. Pamiętasz z pewnością, jak minimalnymi środkami przestrzeń ta została zaadaptowana do naszych potrzeb - jakieś przemysłowe lampy z komisu meblowego, bar z płyty pilśniowej, butelki w papierowych torbach. Ale to wszystko razem zadziałało. Mieliśmy mnóstwo gości z różnych krajów, sporo przygód z lokalnymi dresiarzami, którzy szczerze polubili to miejsce, interwencji policji, no i przede wszystkim sporo niesamowitych koncertów. Felix Kubin opowiadał później w Niemczech o fenomenie bytomskiego "wunderbaru" a Cowboy Mark z NYC porównywał miasto do Detroit.
Od początku mówiliśmy o tym klubie jako o "legendarnym". Taki był zamiar, stworzyć legendarny klub, choćby nawet był nieudany. I to się udało, choć ostatnio czytałem zjadliwy tekst lokalnego dziennikarza, który zarzucił nam, że używamy takiego przymiotnika pisząc o własnym projekcie. Nie zrozumiał kompletnie języka, którym się posługujemy ani formuły tego przedsięwzięcia - różnicy między klubem a projektem artystycznym o klubowym charakterze. Zresztą nie spotykamy się z miłością lokalnych mediów na Śląsku. Ale może szkoda energii, aby o nią zbiegać.
K.S: W moim odczuciu Elektropopklub był taką swoistą Tymczasową Strefą Autonomiczną, która mogła się odbyć jedynie w jakiś bardzo specyficznych warunkach właśnie, a nieciągłość jest jednym z warunków kluczowych. Zresztą nieciągłość w rozumieniu nie tylko czasu trwania projektu, ale samych ludzi, miasta, regionu. Nie wyobrażam sobie Elektropopklubu na przykład w okolicach krakowskiego Rynku. Ale po EPK pozostaje legenda, a Kronika musi zbudować regularny, instytucjonalny program, oparty na zupełnie odmiennych zasadach. Jak myślisz, czy uda ci się w jakiś sposób zachować i rozbudować dalej wygenerowany dzięki EPK potencjał ludzki?
S.C.: Ten flirt ze sceną elektropopklubową jest wart kontynuowania. Ale na innych zasadach, bo działalność EPK to był specyficzny czas, i on się już skończył. Nie wiem, czy nasza nowa przestrzeń będzie sprzyjać spontanicznym party - pomieszczenie przeznaczone do wydarzeń muzycznych, ma inny charakter - jest bardziej sterylne, no i zdecydowanie bardziej kameralne. Sporo czasu zajmie zanim ludzie przyzwyczają się do nowej przestrzeni, zaczną je traktować jako miejsce spotkań, czy imprezy w piątkowy wieczór. Nie wiem czy tak się w ogóle stanie, bo wymaga to przełamania nieufności potencjalnych widzów. Fobia przed białą przestrzenią galeryjną jest jednak dość powszechna, a jak się domyślasz w takim miejscu jak Bytom, przybiera to postać jakiejś pandemii - ogólnego zaraźliwego lęku przed nieznanym, niesprecyzowanym miejscem. Bo czym jest ta przestrzeń? Zajmuje bardzo eksponowane miejsce w centrum miasta, ale jest tu dość pusto, nic nie można kupić etc. Tymczasem na placu obok, jednym z najpiękniejszych w miecie wybudowany zostanie niebawem kompleks handlowy. I ta sytuacja jest dla mieszkańców (mimo oburzenia wielu z nich) bardziej zrozumiała niż rozbudowanie naszej instytucji. Poza tym meeting room w Kronice, to także miejsce rocznych projektów artystycznych, które mutują i rozwijają się powoli pochłaniając coraz więcej przestrzeni. Te dwa światy - sztuk wizualnych i dźwięku, muszą się jakoś zderzać, nie zawsze jest to kwestia stymulacji, czasem znoszenia się i redukowania. Teraz działa tam Grzegorz Sztwiertnia, który wykorzystał przeskalowane rysunki swojej dwuletniej córki. Działa to niesamowicie, bo dziecinne bazgroły w monumentalnej skali wychodzą w trzeci wymiar, nadając silnie psychodeliczny charakter całej przestrzeni. Nie wiem jednak czy to najlepsze miejsce np. na DJ-sety. Z tego powodu pomyślałem też np. o wprowadzeniu "śmiertelnie poważnych piątków", kiedy gramy tylko muzykę poważną. Bardzo kusi mnie eksperymentowanie z różnymi rodzajami dźwięku, jako elementu silnie wpływającego na emocje ludzi, jako niemal substancji psychoaktywnej.
K.S.: W działaniach Kroniki da się zauważyć coraz dalej idącą programową interdyscyplinarność Kroniki, która stała się wręcz integralną częścią działania instytucji. Co konkretnie skłoniło ciebie do obrania takiego kierunku?
S.C.: Ta programowa interdyscyplinarność, którą podkreśliłeś wynika z prostej obserwacji. Sztuka współczesna jest niszowa, ale to nisza która ma potężny wpływ na inne dyscypliny: inspiruje świat dizajnu, mody, reklamy, muzyki eksperymentalnej, nowego teatru, architektury. Z drugiej strony artyści używają języka i narzędzi innych dyscyplin - kręcą filmy do wyświetlania w kinie, produkują książki, które są dystrybuowane w księgarniach, zajmują się teledyskami czy słuchowiskami radiowymi. Nie bez powodu usunęliśmy słowo "galeria" z nazwy instytucji i postaraliśmy się o nową, bardziej "korporacyjną" identyfikację wizualną. Pomyślałem, że warto jest korzystać z tego ekscytującego potencjału, z momentu kiedy świat sztuki jaki znamy, lub wydaje nam się, że znamy zasiedla nowe obszary i w znacznym stopniu traci swe kontury. Oczywiście nie jest to nic nowego, dlatego tak bardzo interesuje nas doświadczenie lat 60. i 70. Niebawem rozpoczniemy nowy program a l f a b e t, który ma być takim testowaniem ówczesnych strategii w nowej rzeczywistości, wobec nowych kontekstów i wyzwań. Projekt ten ma trwać 24 lata, co jest oczywiście jakąś utopią, mrzonką. Szukam inspiracji właśnie w takich konceptach skazanych na porażkę. Być może próba reorganizowania instytucji sztuki, w miejscu które po prostu rozpada się na kawałki i radzić sobie musi z problemami na podstawowym poziomie egzystencjalnym, jest również jakąś utopią. Już teraz czuje się w odnowionej galerii z oknami na Bytom, jak na pokładzie statku kosmicznego...
(marzec-kwiecień 2006)