Coś kompletnie abstrakcyjnego w przestrzeni miasta. Z Julitą Wójcik rozmawia Beata Nessel

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Gimnastyki miasta, 2007 fot:Sylwester Gałuszka
Gimnastyki miasta, 2007 fot:Sylwester Gałuszka

Beata Nessel.: Uczestniczyłaś ostatnio w transROBOCIE. Jak to się stało, że zainteresowałaś się tym projektem?

Julita Wójcik: Przez kuratorów tej wystawy: Anne Peschken i Marka Pisarsky'ego, z którymi miałam okazję pracować przy projekcie Dialog Loci w Kostrzynie (2004) http://www.dialogloci.org/ . Lubię działać w takich nietypowych przestrzeniach jak np.: Łasztownia, bo takie były początkowo założenia transROBOTY http://www.transrobota.net/ . Mieliśmy po prostu pracować na kolejnym otwartym terenie, który na dodatek jest w jakimś stopniu mi znany. Pochodzę z Gdańska, gdzie odbywa się obecnie podobny proces przekształceń, chociaż nie na terenie portu a stoczni, którą usiłuje się zamienić w tej chwili w miasto. Dlatego właśnie ta sprawa wydała mi się w tej chwili tak bliska. Poza tym już wcześniej miałam okazję zrealizować podobny projekt na otwartym terenie postindustrialnym w innym porcie, w Rydze na Łotwie (2006). Ten problem bardzo mnie interesuje. Raz, że mieszkam w Gdańsku, dwa, że z wielu powodów lubię działać poza galeriami. Z tych też racji podjęłam to wyzwanie i przygotowałam projekt na transROBOTĘ.

B.N.: A jak wyglądał twój projekt zrealizowany w Rydze?

J.W.: To była podobna sytuacja. Na miejscu, gdzie stoją budynki byłego portu, wszelkiego rodzaju dźwigi i maszyny, postanowiono stworzyć miasto. Dlatego udostępniono tę przestrzeń artystom, którzy jak pionierzy mieli "przyciągnąć" miasto. W swoim projekcie to założenie potraktowałam bardzo dosłownie.
Pracę nazwałam dwujęzycznie - Burłak on the Horizon, pisząc pierwsze słowo po rosyjsku. To skojarzenia z obrazem Ilii Riepina, na którym siłacze-burłacy ciągną belki na Wołdze. W tej realizacji zdecydowałam się być sama właśnie takim burłakiem, ale użyłam oczywiście w tym celu innych środków. Wsiadłam na wyczynowy kajak górski, przywiązałam się gumową liną do nabrzeża i zaczęłam przyciągać je w kierunku miasta szybko wiosłując. Oczywiście, co chwilę mnie cofało. Pomimo to ponawiałam te próby tak, jak burłak.

B.N.: Chciałaś, żeby w ten sposób dawny teren portu przekształcił się w część struktury miejskiej z charakterystycznymi dla niej elementami?

J.W.: Miałam raczej na myśli ludzką stronę tego wysiłku. Jakie będą właściwe przekształcenia tego obszaru to nie zależy od nas tylko od innej grupy ludzi. Czasami efekt realizacyjny może być zupełnie niepodobny do stanu początkowego projektu. Chociaż wiem, że w Hamburgu przeprowadzono bardzo udaną adaptację takiego portowego terenu, który pomimo tego, że nie wygląda obecnie jak były port wciąż zachowuje portowy charakter miejsca m.in. przez układ ceglanych budynków odpowiadający zabudowie hanzeatyckiej.
W przypadku swojej realizacji w Rydze nie miałam na myśli konkretnej sfery, która dzięki mojemu działaniu zostałaby przeciągnięta. Raczej ograniczyłam się do "przyciągnięcia" tam ludzi, którzy chcieliby przyjść to zobaczyć i dołączyć do grupy robotników, stoczniowców czy dokerów na tym terenie.

B.N.: Jakie doświadczenie wyniosłaś z Gdańska, z przestrzeni, gdzie podejmowane są próby realizowania podobnych przekształceń na terenach dawnej stoczni?

Gimnastyki miasta, 2007 fot:Sylwester Gałuszka
Gimnastyki miasta, 2007 fot:Sylwester Gałuszka

J.W.: Tam powstało kilka takich miejsc. Nie jestem bezpośrednio zaangażowana w ich tworzenie, ale oczywiście uczestniczę w różnych wystawach tam organizowanych i to jest według mnie właśnie rodzaj takiego bycia siłaczem, czyli działania ponad siłę i cokolwiek ponad prawem, które jest po prostu zbyt skomplikowane. Z tych powodów taka działalność związana jest z dużym ryzykiem, chociaż pomimo to jest ona również w jakimś stopniu optymistyczna i dlatego się toczy. Mam nadzieję, że efekty będą dobre, bo wszyscy działają w tym kierunku. Mają tu także miejsce różne spekulacje nieruchomościami, ale praca artystów-pionierów, moim zdaniem, ma sens optymistyczny i radosny.

B.N.: Tak jak większość twoich prac, bo nawet wtedy, kiedy są to jedynie próby podejmowane na wzór siłacza, ich charakter pozostaje w takim właśnie nastroju. Tak jest również w przypadku twojego filmu przygotowanego na transROBOTĘ, Gimnastyka miasta, w którym można odnaleźć właśnie tę atmosferę pomimo tego, że sfilmowani uczestnicy akcji artystycznej nie tworzą wspólnie uporządkowanego, harmonijnego układu tylko bardzo zmienny i wielokierunkowy: ruch w przestrzeni zamkniętej (ograniczonej architekturą) i otwartej.

J.W.: Tak, ponieważ uważam, że tyle jest kierunków, ilu jest ludzi. Dlatego możliwa jest bardzo różnorodna rozbudowa czy nadbudowa. Jednak w przypadku Gimnastyki miasta (2007) początkowo samo założenie miało dotyczyć szczecińskiej Łasztowni. Jednak stało się inaczej i projekt został zrealizowany na podobnym terenie w Gdańsku.
Dolne Miasto to jest takie miejsce w Gdańsku, gdzie organizuje się warsztaty z dziećmi z tak zwanego "korkowego". "Korkowe" to fundusz miejski zasilany procentową kwotą od ceny wypitej butelki wina, piwa, czy wódki. Tak, że kiedy rodzice dzieci z Dolnego miasta kupują trunki, to jakieś dziesięć groszy z każdej wypitej przez nich butelki idzie na zajęcia z dziećmi, oparte na takim programie antyalkoholowym. Z powodu swojej rodzinnej sytuacji te dzieci mają specyficzny sposób zachowywania się. Można powiedzieć, że jest w nich jest pewna groza. Ich zachowanie nie jest tak radosne, jak w przypadku innych dzieci. Najłatwiej można to dostrzec w ich wzajemnych relacjach.
Poprzez swój projekt chciałam im dać chwilową możliwość odczucia czegoś kompletnie abstrakcyjnego i dużej dowolności w działaniu. Dlatego w naszych pierwszych ćwiczeniach, na sali gimnastycznej, miały one pełną swobodę ruchu pomimo tego, że niektóre ćwiczenia im proponowałam. Nie było w tym jednak jakiegoś nacisku. Ja tylko poprosiłam, żeby powtarzały te czynności, które wykonywałam sama. Miałam nadzieję, że to poczucie abstrakcji uruchomi w nich pewien proces, że zaczną myśleć o czymś innym, że ich życie troszkę się zmieni.
Jaki taki dar odczuwania abstrakcji dostałam w czasach PRL. Serie ćwiczeń przygotowanych na jakąś uroczystość, jakie się wtedy wykonywało, były tak abstrakcyjne, jak ta gimnastyka, ponieważ to się nigdy nie kończyło jakimś efektem finalnym, nigdy nie dochodziło do realizacji tych ćwiczeń w grupie, nigdy nie było wiadomo, dla kogo to się robi, nigdy nie było też takich realnych obiecywanych wcześniej elementów do ćwiczeń (np. wiosła.) Wszystko było symulowane a przez to bardzo mocno działało na wyobraźnię.

B.N.: A co dzieci wniosły w twój projekt od siebie?

"Rewitalizacja Parku Schopenhauera" na Oruni w Gdańsku 2002
"Rewitalizacja Parku Schopenhauera" na Oruni w Gdańsku 2002

J.W.: Po pierwsze wniosły relacje w grupie. Ja ich nie znałam. Ponieważ były w różnym wieku i chodziły do różnych klas, znały się tylko z widzenia ze szkoły. Dlatego tak ważne było, jak one sobie pomagają lub przeszkadzają czy jak rozmawiają z chłopcem, który ma ADHD [pewien rodzaj nadpobudliwości nerwowej]. To było bardzo istotne, jak one sobie z tym radzą, zwłaszcza, że robiły to o wiele lepiej niż ja. Dzięki temu praktycznie ja tylko podążałam za ich zachowaniem. Oprócz tego wniosły także wiele takich bardzo osobistych historii, co dla mnie zawsze ma bardzo duże znaczenie. Te dzieci były jak lustra, które pokazują odbicia swoich rodzinnych, domowych sytuacji. Zresztą to nie mój pierwszy taki projekt, w który zaangażowały się dzieci.
Wcześniejszą taką akcją artystyczną była np. Rewitalizacja Parku Schopenhauera na Orunii (2002) www.laznia.pl/ ,w jeszcze gorszej dzielnicy niż Dolne Miasto w Gdańsku. Do przestrzeni zaniedbanego parku zaproponowałam projekt z udziałem kóz, które jak żywe kosiarki i śmieciarki zarazem miały sprzątać teren. Projekt ten z zadania oczyszczania terenu ze śmieci szybko przekształcił się w oczyszczanie społecznej funkcji parku. Zanim pojawiły się w nim kozy, przebywały tam głównie grupki dorosłych pijące tanie wino. Obecność zwierząt przyciągnęła tam rodziców z dziećmi i spacerowiczów z psami. Jednak dzieci, które przychodziły do kóz, przez to także uciekały z lekcji czy kradły dla nich jabłka w pobliskich ogrodach. Pomimo to powoli ich zachowanie i agresywne nastawienie zmieniało się, być może, dlatego że zwierzęta łagodzą obyczaje.

B.N.: Specjalnie właśnie tego rodzaju środowiska wybierasz jako miejsce realizacji swoich projektów?

J.W.: Czasami. Nie są to jedynie moje wybory. Dlatego niejednokrotnie pierwsze zderzenie jest trudne, zwłaszcza, że nie byłam przygotowana do tego. Jednak, kiedy artyści są wysyłani w takie rejony, to często przede wszystkim po to, żeby dać ludziom nadzieję. A w przypadku akcji nigdy do końca nie wiadomo, kto przejdzie ulicą i co się wydarzy.

B.N.: Z tego powodu druga część Gimnastyki miasta wydaje się zdecydowanie trudniejsza. Do jej zrealizowania zabrałaś grupkę dzieci w przestrzeń otwartą, przynależną do strefy komunikacyjnej, gdzie panuje natężony ruch samochodowy.

J.W.: Wybrałam to miejsce od razu, ponieważ chciałam, żeby było jak najbardziej podobne do Łasztowni. Jednak tak naprawdę to miałam ułatwione zadanie. Grupka, z którą pracowałam, była prowadzona przez ludzi do tego przygotowanych. Poza tym miałam również takie osoby, które pozostając w tle pilnowały, żeby dzieci nie wyskoczyły na ulicę. A do tego dzieci okazały się karne. Nie wychodziły na ulicę, poza wyznaczony teren, nigdzie nie uciekały, chociaż były wśród nich osoby, które zrezygnowały, bo nie chciały być filmowane. Ale wszystko się udało. Zawsze mam wrażenie, że takie działania abstrakcyjne działają na ludzi ich w jakiś sposób mobilizująco.

B.N.: A jakie były różnice pomiędzy pracą w przestrzeni zamkniętej i otwartej, na sali gimnastycznej i na trawniku przy moście?

J.W.: W sali najgorsza była świadomość, że wcielam się w rolę pani od wychowania fizycznego. Działało to na mnie paraliżująco. Natomiast wydawanie tych samych komend na wolnym powietrzu wyzwalało we mnie energię tak, jak zawsze podczas tego rodzaju akcji w otwartej przestrzeni, gdzie wiele czynników może na mnie oddziaływać i nie jestem w żadne sposób ograniczona tak, jak to było w szkole, gdzie miałam tylko kontakt z dziećmi. Chociaż to też było bardzo fajne doświadczenie i cieszyłam się z każdego kroku na tej sali.

B.N.: Jak dzieci odniosły się do pracy z tak prostymi przedmiotami jak tyczka, znak drogowy?

J.W.: Najlepiej to widać na początku filmu, kiedy stają onieśmielone nie wiedząc, co będzie dalej. Ale, kiedy mają wziąć przyrządy, biegną do nich z radością i od razu zaczynają coś z nimi robić tak, że każdy z tych przedmiotów w ich ręku ożywa. Więc można powiedzieć, że działały one na dzieci twórczo. Tak, jak nowa zabawka.

B.N.: Czy były to gotowe przedmioty czy przygotowałaś je sama?

"Czysta forma" 2006 lodowisko w Bryant Parku, Nowy Jork fot. Monika Wiechowska
"Czysta forma" 2006 lodowisko w Bryant Parku, Nowy Jork fot. Monika Wiechowska

J.W.: To były przygotowane przeze mnie przedmioty, które symulowały znaki drogowe. Dzieciom ich odpowiedniki były znane z przestrzeni miejskiej. Natomiast trójbarwne tyczki mogły oznaczać różne rzeczy w tym m.in. tyczki geodetów, którzy wyznaczają nowe kierunki rozwoju miasta. Chociaż dzieci, kiedy wracały z akcji i spotkały geodetę, uznały, że tak jak one uczestniczy w akcji artystycznej, a nie pomyślały, że one są geodetami tak jak on. To dobry przykład takiego myślenia abstrakcyjnego.

B.N.: Czy zatem przebieg akcji pokazał, że abstrakcja stała się dla dzieci synonimem sztuki?

J.W.: Na pierwszym, nie zarejestrowanym spotkaniu z dziećmi, kiedy pokazywałam im inne swoje projekty w tym m.in. realizację z Kostrzynia Odbudowa zamku (2004), gdzie puszczałam balony w kształcie zamku, zadawały mi mnóstwo pytań. M.in. zastanawiały się, dlaczego tyle się natrudziłam, skoro nic po tym nie zostanie, bo przecież balony odlecą. Było dla nich nie do pojęcia, że sztuka nie musi mieć formy kamiennej, że może być tylko chwilowym badaniem. Dopiero na koniec, po wzięciu przez nich udziału w tego rodzaju akcji, zrozumiały, że taka realizacja też jest możliwa. A po obejrzeniu pierwszej części filmu w pełni wiedziały już, że to służy jakiemuś działaniu plastycznemu.

B.N.: To przypomina dawne realizacje Akademii Ruchu w otwartej przestrzeni.

J.W.: Czy realizacje Zofii Kulik. Takie działanie czysto formalne w przestrzeni miasta. Ono nie jest takie proste, bo o wiele więcej czynników trzeba wziąć pod uwagę.

B.N.: A czy to nie ogranicza twojej swobody poruszania się w tego rodzaju obszarze?

J.W.: Paraliżują mnie raczej zaproszenia do galerii. Natomiast, kiedy realizuję jakieś nowe prace, to wszelkie zewnętrzne czynniki mnie bardziej pobudzają, ponieważ to wszystko stwarza dla mnie jakiś kontekst mojego działania.

B.N.: A w jakim stopniu takie realizacje mogą twoim zdaniem współtworzyć sztukę w przestrzeni publicznej?

J.W.: To chyba zależy od podejścia. Moje jest w pełni otwarte na to, co się dzieje. Wszystko, co się zdarzy jest pewnego rodzaju przypadkiem, który zamierzam wykorzystać. Nie nastawiam się na nic. Podczas ostatniej realizacji Czystej Formy na lodowisku w Nowym Jorku (2006) http://artingeneral.org, gdzie ćwiczyłam jazdę jako biała łyżwiarka, zdawałoby się, że nie powinnam napotkać żadnych perturbacji, ale stało się inaczej. Zostałam stamtąd wyrzucona z uwagi na noszenie za dużych ubrań, co zostało uznane za naruszenie warunków bezpieczeństwa. Poza tym zarzucono mi, że nikogo nie uprzedziłam, że będę filmować. Chciałam, żeby nikt nie był na to przygotowany, dzięki czemu powstałby materiał w moim odczuciu bardziej twórczy, stworzony w oparciu o pokazanie czystej akcji - poprawa formy fizycznej, biały strój, proste figury - wszystko miało być czysto formalne tzn. abstrakcyjne, a stało się w rezultacie pewnego rodzaju testem dla miasta Nowego Jorku i jego zupełnie obcej dla mnie mentalności.
Jednak dzięki temu doświadczeniu zrealizowałam swój następny projekt w Norwegii If You See Something, Say Something! (2007) http://www.laznia.pl/ , gdzie właśnie podjęłam temat tego, jak to jest, kiedy nie zna się reguł obowiązujących w innych miejscach, reguł które są w dodatku dla ciebie obce jak antyterrorystyczna histeria w Nowym Jorku, blokując pracę np. artyście. Tytuł oraz slogany ostrzegawcze zostały zaczerpnięte z kampanii bezpieczeństwa prowadzonej w NYC po 9/11 i przeniesione w dziewicze rejony zachodnich fiordów Norwegii, gdzie praktycznie nie ma ludzi, natomiast są bezkresne krajobrazy tak piękne, że nie da się ich opisać słowami. Więc hasło "jeśli coś zobaczysz, to powiedz coś" jest nie do zrealizowania, bo widoki są tak piękne, że dech zatyka i już.

B.N.: Czy myślisz, że tego typu działania wywierają jakiś głębszy wpływ na przestrzeń, w której są realizowane np. mogą spowodować, że obszary postindustrialne zostaną zrewitalizowane?

J.W.: Wszystko ku temu zmierza, chociaż nie tylko artyści się do tego przyczyniają. Duże znaczenie odgrywają w tym procesie fundusze z Unii Europejskiej np. z uwagi na Euro 2012 być może gdańskie tereny ulegną przekształceniom. Na tych miejscach powstaną m.in. muzea sztuki, a z obszarów zaadoptowanych przez miasto Kolonia Artystów http://www.kolonia-artystow.prv.pl/ będzie sukcesywnie przenoszona na tereny jeszcze nie zmodernizowane, aby działać na pograniczu tych dwóch miejsc. Również w Łodzi, gdzie jest wiele terenów po starych zakładach fabrycznych, część z nich przeznaczono obecnie na przestrzeń dla sztuki, w tym także dla Muzeum Sztuki. Dlatego właśnie uważam, że dzięki sprawnej organizacji działalność artystów wywiera istotny wpływ na tego rodzaju przekształcenia terenów postindustrialnych.

B.N.: W czym uczestniczyłaś po trasnROBOCIE?

J.W.: W plenerze w Orońsku zorganizowanym przez Marka Kijewskiego pod hasłem Bifurkacje*. Realizowałam tam Pejzaż Unistyczny czyli tworzenie obrazów według koncepcji Strzemińskiego w pejzażu otwartym ze zwierzętami (stado około piętnastu krów), ale za to bez użycia wielu trudnych słów zawartych w jego teorii. Wolałabym, żeby każdy mógłby się w to włączyć po swojemu.

B.N.: Czyli znów realizacja sztuki prostej i zawierającej pozytywne emocje?

J.W.: Tak, ponieważ staram się pokazać, że każdy może uczestniczyć w tworzeniu sztuki współczesnej, może wziąć w tym udział. Dlatego pracuję jak dyletant.

B.N.: Jak zapamiętałaś ten plener w Orońsku?

J.W.: Dla mnie jedną z najistotniejszych rzeczy było to, iż zaprosił mnie tam Marek Kijewski. Do końca nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Może zadziałało coś na zasadzie przyciągania się outsiderów albo, jak to ktoś napisał, "artystów osobnych". W sumie spotkaliśmy się tylko kilka razy w życiu, ale zawsze były to zabawne momenty. Poznałam go gdzieś w połowie lat 90., na bankiecie po otwarciu wystawy KijewskiKocur w Nadbałtyckim Centrum Kultury. Serwowano wtedy dziczyznę. Kijewski był zaintrygowany moim apetytem, bo mimo iż byliśmy tej samej kategorii wagowej, on zjadł tylko pół dania a ja ze cztery: "Gdzie ty dziewczynko to mieścisz?"
Od dwóch lat mówił o spotkaniu w Orońsku: "zapraszam tam ludzi z którymi chcę przyjemnie spędzić czas". Cieszę się, że mogliśmy razem go spędzić. Z perspektywy tych kilkunastu dni po plenerze ciszę się podwójnie. Z jednej strony, że udało mi się nie przegapić, albo zlekceważyć czegoś, co było ważne dla Kijewskiego, a z drugiej, że udało mi się zrobić coś, o czym myślałam od pięciu lat.
Orońsko okazało się idealnym do tego miejscem. Dla duetu panów Woźniaka i Siejki zorganizowanie stada krów i pastwiska nie było żadnym problemem. Nie mówiąc już o tandemie, na którym mogłam na to pastwisko dojeżdżać razem z kamerzystą.
W związku z tym, że stado było gromadzkie - zbierane od wszystkich gospodarzy ze wsi Łaziska, zgoda na filmowanie wymagała konsultacji z sołtysem. Pozwolenie na filmowanie krów uzyskałam bez większych kłopotów. W sumie to jedyny opór, jaki spotkałam, to tylko ze strony krów. Wbrew moim planom nie były palikowane i non-stop uciekały z planu. Myślałam, że uda mi się zrealizować akcję, gdzie w obecności widzów krowy będą tworzyć - wyjadać w trawie unistyczne kompozycje. Ale stanęło na tym, iż same stały się żywą unistyczną kompozycją. Publiczność raczej nie dopisała. Niestety ludzie na wsi w tym okresie byli mocno zapracowani. Jeżeli już nawet jakaś kobieta przyszła po krowy to na widok kamery i tak uciekła po męża, bo sama bała się podejść. Artyści też raczej byli mocno zajęci własnymi projektami. Nie licząc przechodzącej obok pielgrzymki to w sumie wyszła bardziej akcja dokamerowa.

*"Bifurkacje" Centrum Rzeźby Polskiej, Orońsko, 1-15.08.2007.

Marek Kijewski zmarł 19 sierpnia 2007, kilka dni po zakończeniu pleneru.

W maju 2008 odbędzie się wystawa poplenerowej "Bifurkacje" w Muzeum Rzeźby Współczesnej w Orońsku www.rzezba-oronsko.pl/index.php?news=71

"Pejzaż unistyczny" Orońsko 2007
"Pejzaż unistyczny" Orońsko 2007