W zderzeniu z rynkiem krytyk traci zęby. O konferencji "Krytyka i Rynek Sztuki" AICA Polska*

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
aica

Wypada zacząć od tego, że mamy powód do dumy: dogoniliśmy Zachód, a nasza krytyka przypomina już tą amerykańską. Świadczą o tym wyniki badań przeprowadzonych przez Uniwersytet Columbia, które na wstępie swojego wykładu przytoczył Henry Meyric Hughes. I tak, największy kawałek krytycznego tortu przypadł tym autorom, którzy stosują krytykę bezpieczną, bo relacyjną i opisową. Na drugim miejscu jest krytyka przekrojowa, o zabarwieniu historycznym, a więc prasowa historia sztuki w wersji pop. Ostatnią pozycję honorowaną medalem zajmują krytycy o zacięciu poetyckim, czyli autorzy tekstów z pogranicza krytyki i literackich impresji. Na szarym końcu snują się krytycy, którzy sztukę oceniają i proponują czytelnikowi konkretne stanowisko. Ale, ale... według Hughes'a taki układ sił świadczy o kryzysie, a nie sile krytyki!

Hughes próbował zrekonstruować proces, który doprowadził do tego, że krytyka oznacza dziś coś z gruntu bezkrytycznego, czyli relację. Wyszczególnił trzy główne przyczyny takiego stanu rzeczy. Po pierwsze, krytyka ciągle nie jest samoistną profesją, a jej adepci rekrutują się z rozmaitych środowisk intelektualnych. W konsekwencji krytyk rzadko ma stałe źródło dochodu, przeważnie to nadal freelancer, a wyjątkiem od tej reguły są krytycy zatrudnieni w wysokonakładowej prasie. Ci jednak zmuszeni są pisać relacje...

Po drugie, dziś, kiedy sztuka poszerzyła się o dyskursy postkolonialne, genderowe, etc., nie sposób mówić o "smaku" czy "jakości" w sposób absolutnie jednoznaczny. Rozmyły się więc czytelne niegdyś kategorie, a sztuka przeobraziła w niezwykle złożony twór.

Po trzecie i najważniejsze w końcu, krytyk traci przestrzeń działania na rzecz neoliberalnego rynku. W efekcie mieszają się role (kurator, krytyk, artysta), a główną siłą wartościującą "stają się domy aukcyjne". Do tego rynek kocha ironię oraz, dodajmy już od siebie, wszelką formę skierowanego weń buntu.

Hughes konstatował, że właśnie w takich okolicznościach krytycyzm powinien być - jest, poprawił się - żywy. Niestety nie powiedział gdzie go znajdziemy, a jego optymizm, jako prezydenta AICA, był chyba urzędowy. Trudno też zgodzić się z tezą Hughes'a, iż rozmaite "izmy" stanowią przeszkodę dla konstruktywnej, wartościującej krytyki. Tak było być może jeszcze kilkanaście lat temu, ale dziś podobne strategie nie tyle okrzepły, co uległy umasowieniu. Dobitnie potwierdził to zresztą referat Kurta Kladlera, który pokazał jak prace Valie Export, które w momencie powstawania często nie były wcale traktowane jako sztuka, dziś są absolutnym kanonem określonych strategii czy estetyk. A rynek ich łaknie.

Z drugiej strony prezydent AICA podkreślił, że krytyk nie może dobrze funkcjonować wewnątrz społeczności artystycznej. Przeciwnie: choć niebezpieczeństwo dwuznacznych uwikłań istnieć będzie zawsze, powinien spełniać rolę zewnętrznego audytora. A więc nie stać obok, lecz naprzeciwko.

Zanim przejdziemy do pierwszych wniosków, zatrzymajmy się przy wykładzie, który po Hughes'ie wykłosiła Eleanor Heartney. Krytyczka "Art in America" mówiła już bez ogródek, a USA przedstawiła jako obszar ekstremalnego regresu krytyki. Na początku Heartney przywołała wystawę Action/ Abstraction odbywającą się aktualnie w Muzeum Żydowskim w Nowym Jorku. Jej kuratorzy szczególnie mocno zaakcentowali kapitalną rolę, jaką w recepcji tytułowych kierunków odegrali krytycy Clement Greenberg i Harold Rosenberg. Heartney podała ten przykład jako czytelną kontrą dla teraźniejszości: niegdyś o coś chodziło, życie intelektualne było krwiste, toczyły się zapiekłe spory, a publiczność obchodziło coś więcej, niż tylko czcza relacja. Dziś krytyk jest jak bramkarz w klubie: decyduje kogo wpuścić na globalny rynek.

Później Heartney rozwijała myśli zarysowane przez Hughes'a. Nawiązała do boomu w latach '80, który powszechnie uważa się za synonim rynkowej dominacji. Przypomniała, że Koons powiedział wówczas: "Rynek jest krytykiem". Heartney strawestowała to hasło na "Kolekcjoner jest krytykiem". To on chce odkryć nowego mistrza, jednak często robi to w osobliwy sposób: skupuje studentów, jeśli jednak ci nie spełnią pokładanych w nich nadziei, bez sentymentów wyrzuca ich za burtę galerii. Znikając z rynku, znikają z pola sztuki. Jak podaje Heartney, 43% studentów amerykańskich akademii jest już obecnych na rynku. Krytyczka przypomniała także, że sztukę można dziś odliczyć od podatku, a kolekcjonerstwo to często po prostu spekulacja (problem tzw. funduszy hedżingowych). A krytyk? Jest wtórny wobec rynku, bo w najlepszym razie jedynie weryfikuje jego decyzje. Nic dziwnego, ironizowała, skoro kiedy przychodzi na wernisaż, większość prac jest już kupionych, ergo: musi być wartościowych. Heartney poruszyła też problem kryzysu krytyki prasowej. "Czytelnicy chcą rozrywki, a nie oświecenia" - podsumowała (co ciekawe, zauważyła jednocześnie, że duże znaczenie mogą mieć blogi, jeśli tylko nie są prostymi serwisami plotkarskimi). I w końcu kwestia podnoszona już przez Hughes'a: nędzne zazwyczaj uposażenie krytyków, które pośrednio generuje rozmaite konflikty etyczne. Według Heartney pozbawiony stałego dochodu krytyk trawi czas na "zlecenia dodatkowe" i powoli zamienia się w producenta bezbarwnych katalogowych esejów zamawianych przez majętne instytucje.

Jak jest więc dzisiaj rola krytyka? Powinien być krytyczny, powinien podważać, a nie, jak pokazały badania Columbii, relacjonować - odpowiadała Heartney. Dodatkowym problemem jest nazbyt akademicki język współczesnej krytyki, pomieszanie ról naukowca (wykładowcy akademickiego, który interesuje się sztuką jako jednym z pól kultury, np. ze względu na intelektualną atrakcyjność określonego dyskursu) i krytyka. Istotnie, nobilitowanie kilkunastostronicowym esejem kalki neoawangardowych strategii nie tylko promuje intelektualną tandetę, ale blokuje także potencjalnie emancypacyjne projekty.

***

W referacie "Kryzys, wolność, przyzwolenie - strategie wartości artystycznej i wartości rynkowej" Dorota Folga-Januszewska dowodziła, że kryzys trawi także instytucje, które nie potrafią przystosować się do nowej rzeczywistości. W konsekwencji rewolucji zapoczątkowanej przez Fluxus, a więc dematerializacji dzieła i redefinicji roli artysty (który zaczął występować także jako krytyk, ale także autokrytyk, kurator czy galerzysta), sztuka zamieniła się w "grę pozbawioną reguł". W następnych dekadach postępowało zacieranie się wartości rynkowych i artystycznych, a "fraza »wartość artystyczna« zniknęła ze słownika krytyka". W konsekwencji wypracowany w latach '60 rozdział instytucji, krytyki i sztuki mutował w swoją odwrotność - "kartel" owych trzech fragmentów art worldu.

I choć tezy Folgi-Januszewskiej brzmiały nieco kategorycznie, to faktem jest, że to, co miało być bezkresnym uniwersum wolnej twórczości, okazało się zbiorem kilku określonych strategii i estetyk, które podzieliły los każdej awangardy, a więc wylądowały w muzeach. Jednak paniczny strach przed wartościowaniem wywiedziony z utopijnych projektów lat '60 i '70 pozostał i przyczynił się do tego, że jakość (value) zamieniła się w wartość (prize), a rolę krytyka przejął rynek. Jak się okazuje, jakiś "sędzia" istnieć musi zawsze.

Do podobnych wniosków doszedł Christophe Domino - krytyk, kurator i wykładowca, aktualnie publicysta "Le Journal des Arts". Jednak wykład Francuza mógłby ilustrować uwielbianą przez konserwatystów etykietę "postmodernistyczny bełkot" vel "modne bzdury". Zgodnie z tematem konferencji Domino mówił o niepokojącym prymacie rynku na sztuką, jednak w przeciwieństwie do przedmówców nie zauważył najwyraźniej, że w tym roku obchodzimy czterdziestą, a nie pierwszą rocznicę paryskiego maja. Być może dlatego za esencję jego wystąpienia uznać należy jałowe narzekactwo, zaś za jedyną radę - sięgnięcie po koncepcje dziadka Foucault. Bo choć Domino na swój sposób przyznał, że "sztuka jest rynkiem i nie ma od tego dowołania", to jedyna puenta na jaką się zdobył brzmiała: "krytyk powinien wypracować własną skalę wartości w oparciu o dynamiczne kryteria współczesnej sztuki". Tak więc klin klinem, a relatywizację jeszcze większą relatywizacją. Wiadomo: rewizjoniści to zakamuflowani zdrajcy.

***

Wspaniałą puentą dla referatów Hughes'a, Heartney i Folgi-Januszewskiej była prezentacja The Midget Gallery Katarzyny Kozyry. The Midget Gallery - grupa karłów w bawarskich trykotach bawiąca na targach i wielkich artystycznych imprezach - to satyra na świat współczesnej sztuki w najlepszym wydaniu. Przaśnie, niepoprawne politycznie uwagi odnośnie dzieł wystawionych na Art Basel są bardziej wymowne, niż wszelkie referaty. Kiedy karzełki oglądają plastikowego kaczora za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, świat sztuki faktycznie zamienił się w lunapark, o którym pisali Baudrillard czy Ranciere. I jak tu nie być krytycznym?

Uzupełnieniem rozważań teoretycznych były głosy praktyków: wspomnianego Kladlera, galerzysty oraz dysponenta dorobku Valie Export, a także Łukasza Gorczycy i Anety Szyłak. Szczególnie interesujące okazało się zestawienie tych dwóch ostatnich głosów. Współwłaściciel warszawskiego Rastra wypowiadał się z pozycji outsiderskiej - legitymację AICA złożył, gdy tylko rozpoczął działalność komercyjną. Gorczyca przekonywał, że pytanie o wpływ rynku na sztukę jest niezasadne, bo nie są to wartości opozycyjne, ale przynależące do wspólnego pola. Przypomniał, że instytucje publiczne (wymienił Tate i FRAC) robią zakupy na targach, zaś właściciele galerii z lubością tego typu transakcje akcentują (np. odpowiednią adnotacją na stoisku). Ponad wszystko, nie istnieją dwa światy: rynku i sztuki. Jest tylko jeden: świat sztuki. Gorczyca twierdził dalej, że rynek sztuki postrzegany jako sekwencja aukcyjnych rekordów to typowy prasowy fantazmat, a praca młodej galerii jest twórcza i potrzebna. Zastrzegając, że robi to "z przymrużeniem oka" stwierdził nawet, iż prywatna galeria to najbardziej ekstremalny przykład "krytyki towarzyszącej", bo byt materialny krytyka jest tu uzależniony od jego sprawności. Gorczyca zapewnił również, że jego przekonania odnośnie sztuki - dotyczące np. tego, co jest złą, a co dobrą produkcją artystyczną - w konfrontacji z rynkiem nie uległy zmianie.

Aneta Szyłak zaczęła od uwagi, że swoje wystąpienie mogłaby zatytułować "Dlaczego w poniedziałek wsiadam w samolot do Iraku, a nie do Bazylei?" (w który to jeszcze w dniu konferencji zamierzał wsiąść Gorczyca). No właśnie - dlaczego? Szyłak tłumaczyła, że w praktyce kuratorskiej szuka tego, co "na zewnątrz", a na zewnątrz naszej sceny artystycznej niewątpliwie jest Irak, a nie Bazylea.

Dyrektorka Instytutu Sztuki Wyspa zaprezentowała radykalnie antyrynkowe nastawienie ("unikam rynku sztuki na rzecz rynku idei"). Szyłak deklarowała, że z definicji nie współpracuje z drogimi, uznanymi galeriami, gdyż te oferują jedynie kolejne formaty. Gorzko nadmieniła, że strategia partycypacji czy działań w przestrzeni publicznej stały się instytucjonalnym kanonem, podczas gdy ona podnosiła je jako praktyki realnie nowatorskie. Jednak prawdziwie zaskoczył mnie nie tyle lament nad odwieczną prawidłowością sztuki, jaką jest przemiana innowacji w klasykę. Zdumiała mnie deklaracja, że Szyłak unika wystawiania istniejących fizycznie artefaktów od chwili, gdy jeden z takich obiektów został sprzedany "jeszcze podczas trwania wystawy". Niejako w konsekwencji tych postulatów Szyłak definiuje krytykę nie tyle jako pisanie o sztuce, ale konstruowanie autonomicznych "centrów intelektualnych" - autonomicznych oczywiście w stosunku do rynku (cokolwiek miałoby to w praktyce oznaczać).

Warto być może potraktować wypowiedzi Gorczycy i Szyłak jako manifestacje pokoleniowe. Przyznam, że nie rozumiem radykalizmu Szyłak, który wydał mi się na swój sposób alergiczny, by nie powiedzieć: groteskowy. Szyłak każdą styczność z rynkiem zdaje się traktować jako swego rodzaju "umoczenie". Bliżej mi do podejścia Gorczycy, który wszystko zbudował od podstaw, a rynek mu w tym bynajmniej nie przeszkadzał. Nic dziwnego zatem, że kurator Rastra zaprezentował coś w rodzaju trzeźwego idealizmu. Teza jest prosta: rynku oczywiście nie obalimy. Jednak jej rozwinięcie przewrotne: nie ma zresztą ku temu powodu, bo sam w sobie jest tylko narzędziem. A jak go użyjemy, to już tylko nasza sprawa. "Dlatego - puentował Gorczyca - krytykę powinniśmy formułować nie za czy przeciw, ale wobec rynku".

Jeśli jednak zapytamy czym różni się Raster od Wyspy, to czyż nie będziemy musieli odpowiedzieć: niczym? Zakładając, że Szyłak i Gorczyca promują określone postawy artystyczne z racji ich subiektywnie definiowanej jakości, a nie wymiernej wartości, zobaczymy po prostu dwie autonomiczne placówki. Różne są tylko metody ich finansowania, które można jednak wartościować tylko przy założeniu, że pieniądze podatników i prywatnych sponsorów są lepsze od pieniędzy kolekcjonerów.

***

Konferencja zorganizowana przez AICA Polska pokazała a rebours, że polska krytyka właściwie pozbawiona jest autorefleksji.

Tymczasem w dobie gigantycznej artystycznej nadprodukcji mocna krytyka nie jest zagrożeniem, ale szansą. Chyba, że za sztukę weźmiemy amorficzny bąbel rynkowych przepływów. Wówczas jednak krytycy staną się przyklejonymi do szyby gapiami, a widzowie i artyści bezrozumnymi konsumentami.

Warto zastanowić się nad tym także w Polsce, bo i u nas występują już opisane przez uczestników konferencji tendencje (choć oczywiście w niepomiernie mniejszej skali, niż na Zachodzie). Dobrze pamiętać, że początki kapitalizmu zawsze są wilcze. Teraz polski kapitalizm dotarł do pozbawionego regulacji (nie mówiąc o wypracowywanych przez dekady obyczajach) rynku sztuki, który zdaje się dziś znajdować w okresie dynamicznych zmian. Już dziś zdarza się, że prace promowanych chaotycznie i często przypadkowo artystów skupuje się wprost ze sztalug, jeszcze na akademii (zresztą za promocję robi u nas wzmianka w Internecie). Wyczuwalne jest napięcie, a galeryjna druga liga gorączkowo szuka nowych Sasnali. Trudno ocenić, czy to jeszcze euforia, czy już histeria, jednak stylistyczne podróbki i trywialne projekty z pewnością szybko wylądują na śmietniku.

Problemy krytyki zachodniej są dziś naszymi problemami. A krytyka rozumiana jako konstruktywny, choć często polemiczny dialog z artystą, stanowi naturalny system check and balances świata sztuki. Warto zredefiniować więc powinności polskiej krytyki, bo w przeciwnym razie zrobi to za nas rynek. Rynek, który musimy nauczyć się kontrolować i twórczo wykorzystywać. A tu komunały o władzy symbolicznej już nie wystarczą.

* Narodowa Galeria Sztuki Zachęta, Warszawa 31.05 - 1.06.2008