Sztuka w ostatnim czasie lubuje się w przywoływaniu duchów i odkrywaniu mrocznych tajemnic przeszłości. Organizatorzy wystaw działają dwutorowo - wybierają jakieś miejsce i kryjące się za nim historie, chcą byśmy wniknęli w jego atmosferę i w to miejsce wpisują współczesne prace. Łatwo jest pominąć znaczenie ram dla takich wystaw. Widzowie są zwykle pod dużym wrażeniem nastroju danych miejsc, rzadko kto jednak pyta o szczegóły związane z ich historią.
I dlatego też, choć o Biennale Berlińskim napisano już tak dużo, niewiele miejsca zajęła w recenzjach i tekstach historia ulicy Auguststrasse, wzdłuż której rozlokowana była cała wystawa. Może warto więc tę historię jeszcze raz przywołać.
Zwiedzanie Biennale Berlińskiego rozpoczynało się w neoromańskim kościele ewangelickim pod wezwaniem św. Jana. Umieszczone były tam dwie prace: sceny niczym z koszmaru Andro Wekui ("Do you want to play with me?")
oraz praca Krisa Martina - tablica z rozkładem jazdy pociągów, gdzie zmieniające się kratki z literami i cyframi były całkowicie czarne, ale zmieniały się jak w prawdziwych rozkładach jazdy. "Opadające czarne klapki furczą w mroku, lecz próżno tu szukać godzin i stacji docelowych. Czas nie ma początku, ani końca" - napisała Monika Branicka w tekście pt. "Berliński spleen".1 Wystawa berlińska zabierała w mroczną podróż ulicą Auguststrasse. Wycieczka rozpoczynała się we wspomnianym kościele, dalej widzowie błąkali się po mieszkaniach, dawnej pocztowej stajni, po opustoszałej szkole dla żydowskich dziewczynek; zrujnowanej, lecz wciąż imponującej sali balowej w jednym z domów, by w końcu dotrzeć do cmentarza.
Auguststrasse ukrywa w swych zakamarkach dziwną i pokrętną historię.2 Ulica znajduje się w na terenie okręgu Spandauer Vorstadt, który jeszcze w XVII wieku był obszarem wiejskim, znajdującym się poza murami miasta. W 1672 roku, po wieku prześladowań i pogromów Fryderyk Wilhelm pozwolił Żydom na powrót do Prus. Osiedlili się właśnie w tych rejonach. Uzyskali też zgodę na budowę swojego cmentarza.
Na początku XVIII wieku na tej ulicy wieszano przestępców - dlatego była nazwana Aleją Biednych Grzeszników. Kiedy zniknęli grzesznicy, nazwę ulicy przekształcono na Armengasse (Aleję Biedy) - w 1723, a później - w 1739 na Hospitalgasse. Nazwa Auguststrasse pierwszy raz pojawia się w archiwach 1.07.1833, kiedy ulica otrzymała tę nazwę na cześć Księcia Pruskiego Augusta, bratanka Fryderyka Wielkiego. W XIX wieku, prosperita i boom budowlany dotknęły również Auguststrasse. Po roku 1830 wzniesiono tu wiele okazałych budynków, które stoją do dziś. Pomiędzy 1859 a 1866, na pobliskiej Oranienburgerstrasse zbudowano Nową Synagogę, co wzmocniło mieszkającą w tych okolicach społeczność żydowską. Ale Auguststrasse była wielokulturowa. W tym samym czasie, kiedy zbudowano synagogę, zbudowano też kościół ewangelicki pod wezwaniem św. Jana, przy Auguststrasse 90. Nieco później, w 1864 roku powstało tu wydawnictwo, mieścił się tu również budynek poczty oraz żydowski szpital, który został zaprojektowany przez architekta synagogi Eduarda Knoblaucha. Część ulicy bliższa Oranienburgerstrasse rozwijała się i bogaciła w niesamowitym tempie.
Tymczasem od strony Cmentarza Garnizonowego zamykającego ulicę od wschodu, reputacja Auguststrasse była kiepska. Dominowała tu bieda, gromadziły się prostytutki oraz drobni przestępcy. Ale rozwijało się też bogate życie nocne miejscowej cyganerii artystycznej, a także znudzonych zwyczajnością burgeoisie. Na początku XX wieku bogaci Żydzi z klasy średniej zajmują zachodnią stronę Spandauer Vorstadt. Na Augustststrasse 14-16 otwierają ochronkę i darmową kuchnię dla bezdomnych dzieci. Ochronka zwana jest Ahawah (Hebrajczycy dla Miłości). Jak więc widać ulica była prawdziwym tyglem kulturowym - przedziwną mieszanką społeczności Żydów i chrześcijan, burgeoisie, slumsów, inteligencji, rejonu czerwonych latarni oraz artystycznej bohemy. Pod koniec tych dobrych czasów, w 1927 roku zostaje jeszcze wybudowana w modernistycznym stylu szkoła dla żydowskich dziewczynek - pod numerem 11-13.
Po dojściu Hitlera do władzy ten raj zaczyna się rozpadać. 10.05.1933, na pobliskiej Oranienburgerstrasse, zbierają się młodzi faszyści idący palić na Opernplatz żydowskie książki. Beate Berger, dyrektorka Ahawah, przenosi ochronkę do Palestyny. Wszystko zmierza do tragicznego końca, mają miejsce pogromy, niszczone jest mienie mieszkających wciąż jeszcze na Auguststrasse Żydów. Nastaje wojna, a Hitler realizuje swój plan zgładzenia Żydów. 16.06.1943, Berlin zostaje oficjalnie ogłoszony miastem "judenrein" - oczyszczonym z Żydów. Historia tysięcy Żydów została w zasadzie wymazana. Kiedy wkracza do Berlina Armia Czerwona, walki rozgrywają się właśnie w tych okolicach. Trupy, zarówno cywilów, jak i żołnierzy chowane są w zbiorowych mogiłach na Cmentarzu Garnizonowym. Po wojnie wschodnia część Berlina była okupowana przez Związek Radziecki, w 1949 roku proklamowana została Niemiecka Republika Demokratyczna. Radzieccy notable, którzy rezydowali w Berlinie, zajęli budynek właśnie przy Auguststrasse 17. 13 sierpnia 1961 roku wybudowany został mur berliński, Berlin Mitte znalazł się oczywiście po stronie ogrodzonej. Sama Auguststrasse, choć opisywana przez pisarzy jako smutna, szara stawała się centrum życia artystycznego i intelektualnego. Niedaleko znowu pojawiła się dzielnica czerwonych latarni. Puste miejsca pomiędzy starymi budynkami, zaczęto wypełniać tzw. Plattenbaus budynkami z prefabrykatów mieszczącymi biura i mieszkania. Jednak pod koniec lat 80. wiele mieszkań na tej ulicy było opustoszałych. Straszyły budynki nie odnowione jeszcze od czasów wojny. Pustoszały mieszkania, porzucane przez Niemców uciekających na drugą stronę muru, a także na zachód (paradoksalnie wielka ucieczka zaczęła się dopiero latem 1989 roku, gdy otwarto granice z Zachodem). 9 listopada 1989 runął mur. Auguststrasse staje się ulicą coraz bardziej artystyczną, powstają tu wciąż nowe galerie. Z wolna zaczęto przypominać sobie o Żydach, którzy kiedyś tworzyli jej życie.
Tak w skrócie wygląda historia tej niemal kilometrowej ulicy, na której podczas Biennale ożyły duchy.
Jedna z ważniejszych części ekspozycji umieszczona została w byłej szkole dla żydowskich dziewczynek. A pierwsze prace, które można było zobaczyć od razu przywoływały jej historię. W filmie wideo "Summer Lightings" (2004) rosyjskiego artysty Viktora Alimpieva, ukazane zostały siedzące w ławkach szkolnych współczesne dziewczynki, które uderzając palcami o blat wydawały głosy przypominające strzały karabinu maszynowego.
Nie było wątpliwości, że znajdujemy się w miejscu, do którego chodzące uczennice w większości nie doczekały dorosłości: zamordowane, zagazowane. O tych, którzy zginęli i o których zapomniano mówiła też instalacja Boucheta "The Berlin Dirty Room" (2005), gdzie w trzech pomieszczeniach leżała ziemia równo przykrywająca podłogę, nasypana do wysokości około pół metra.
Te prace wyznaczały jakby osie poszukiwań artystów prezentujących swe prace w byłej szkole.
Z jednej strony było to odwołanie do dziewczęcych (ale też szerzej: dziecięcych) koszmarów (np. niezwykłe grafiki Doroty Jurczak, postacie z koszmaru na fotografiach Rogera Ballena, odnoszące się do seksualnego molestowania animowane filmy Nathalie Djurberg), a z drugiej strony przywołanie "uncanny" - tego, co ukryte, przerażające, schowane w głębi - tego, co można zobaczyć dzięki archeologii podświadomości, odnalezione w zakamarkach pamięci swoiste krajobrazy po katastrofie (to głównie instalacje Matthew Monahana, Marka Mandersa, Thomasa Zippa, a także instalacja o bardzo długim tytule: I cannot forward or rewind, this state of being, this aged resign - let the wind catch a rainbow on fire... Sebastiana Hammwöhnera, Dani Jakoba, Gabriela Vormsteina). Pojawiły się też duchy (np. na niezwykłych fotografiach Franceski Woodman), lalki-widma: ("Otto" Mathiasa Schinwalda, "Ławka" Tadeusza Kantora), umarli zaklęci w posągi (prace Palomy Vargi Weisz). Chłopiec Kantora siedział sobie przy szkolnej ławce w jednej z klas; Otto posadzony przy klatce schodowej otwierał, co jakiś czas oczy; tylko posągi Weisz wydawały się nieporuszone. Widmową atmosferę tego miejsca wzmagały jarzeniówki Martina Creeda rozświetlające - w równych odstępach czasu - długi szkolny korytarz ("Praca nr 160"). Gdy korytarz pogrążał się w ciemności, zjawiały się upiory naszej wyobraźni. Tym, co łączyło wszystkie te prace był rys psychoanalityczny, zejście na samo dno wyobraźni, sięganie najgłębszych warstw pamięci.
Prowadzeni "przez wystawę" dochodziliśmy do ekspozycji mieszczącej się w KW Institute of Contemporary Art, gdzie prace wyznaczały znowu dwie główne osie poszukiwań. Pierwsza to problematyka śmierci (np. Aida Ruilova, film wideo "Life like", 2006 czy też wizerunki martwych artystów Benjamina Cottama), druga natomiast to problem agresora i ofiary - problem, który przewijał się zresztą przez całe Biennale. Jak to się dzieje, że jesteśmy zdolni do okrucieństwa i przemocy?; dlaczego niektórzy z nas mogą zamienić się w potwory?; jaka jest relacja między ofiarą a katem; jak łatwo jest tę relację odwrócić?; czy cierpi jedynie ofiara?; kiedy tracimy uczucia i nie potrafimy nawet współczuć?; kiedy przestajemy być ludźmi? Itp., itd. (wymienić tu warto film wideo Mircea Cantora pt. "Deeparture" z 2004; instalację Bruca Naumana "Rats and Bats (Learned Helplessness in Rats II)" z 1988, czy też wspomniane już animacje Nathalie Djurberg).
W pewnym sensie sztuka każe więc nam schodzić do piekła. Warto wspomnieć jeszcze dwie prace, które odczytać można jako symboliczną klamrę tejże wystawy. Pierwsza to wspomniana na początku "gotycka" praca Andro Wekui "Do you want to play with me?", która znajdywała się w starym kościele ewangelickim; druga to "artystyczne mieszkanie" w Biurze w Plattenbau stworzone przez Kaia Althoffa i Lutza Brauna.
Obie były koszmarne, niejednoznaczne, wymykały się interpretacji, ale obie miały w sobie coś takiego, że trudno o nich zapomnieć. Chociaż większość komentatorów pomijała te prace, były one dziwne, drażniły i raczej trudno, żeby się "podobały". Tymczasem wspomniana wycieczka po Auguststrasse zaczynała się od kościoła, a tuż przed cmentarzem, gdzie się kończyła, było właśnie Biuro w Plattenbau. Pierwszy raz chyba doświadczyłam sztuki, która jest tak ohydna, że prowokuje wymioty - to przez smród, który nas stamtąd dosłownie wyrzucił. Notka w katalogu mówi o przywołaniu typowych, tanich, DDR-owskich "Plattenbaus", które były wstrętne i śmierdzące. Volker Braun określił je dosłownie: "cells for fucking, with a hot water supply"3
Ale inna rzecz wydaje się warta uwagi - to piekielny wygląd tego miejsca, każący mówić o korespondencji z domem z koszmarów Wekui. W prowizorycznym domku ustawionym w kościele zamieszkiwały kobiety - trupy, zapraszające do zabawy. Jedna leżąca wewnątrz pomieszczenia na stole, uwięziona, podana była niczym wytworne danie dla miłośników horrorów. Druga spoglądała z góry, a ze skórzanego stroju typu SM wyciekała po jej nogach krew. Kusiła i uwodziła - niczym manekin z sexshopu, ale może miała zamiar rzucić się na nas z góry, wbijając nam nóż w plecy...
To piekło jest klamrą - piekło wyobraźni i piekło zgotowane przez ludzi. Piekło uwięzione w sztuce i przez nią przepracowane. Ale obie prace prowokowały też pytania rozchodzące się w inne strony.
Praca Althoffa i Brauna była dla mnie przede wszystkim kpiną z wyobrażeń o sztuce i o zdegenerowanych artystach, którzy żyją niczym w chlewie, a ich twórczość to same obrzydlistwa. To kpina ze społeczeństwa, które oskarża sztukę, a nie rzeczywistość, na którą ona wskazuje, której jest jedynie cieniem - jak mówiła Sarah Kane. Ale cóż z tego, cóż nam z tej kpiny? Ci, z których się kpi - i tak pozostają obrażeni i nieporuszeni.
Praca Wekui zaś prowokowała pytania bardziej psychoanalityczne. Pytała o pożądanie okropności. O to, dlaczego to, co przeraża i to, co zachwyca jest do siebie tak podobne - niemal tożsame. Ale też o to, dlaczego zło potrafi być tak pociągające.
Zresztą - czym ono jest? I czy to, co obrzydliwe i wstrętne jest złe, a to, co piękne - dobre? Te pytania straciły swój sens po Holokauście. Piękno się skompromitowało, żeby wspomnieć tylko o ludziach takich jak: Rudolf Hesse grający w wolnych chwilach piękne melodie na pianinie, doktor Mengele - człowiek przystojny i kulturalny, grający na skrzypcach, a zarazem - sadysta, zadający z zimną krwią okrucieństwo i śmierć.
To o tym właśnie mówiła ta znakomita wystawa stworzona przez Maurizia Cattelana, Massimiliano Gioni i Ali Subotnick - o myszach i ludziach, o ludzkiej naturze, o smutku egzystencji, o bliznach historii, o piekle, które jest w nas (jak mówił J. P. Sartre). A wszystko to zostało wpisane w piękną, lecz noszącą bolesne blizny historii ulicę Auguststrasse.