Dlaczego koncert Laurie Anderson powinien odbyć się we Wrocławiu 20 lat temu?

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
Laurie Anderson, Home of the brave
Laurie Anderson, Home of the brave

Pewnego dnia Laurie Anderson odebrała telefon w swoim nowojorskim mieszkaniu. Dzwonił do niej przedstawiciel NASA (National Aeronautics and Space Administration) z zaproszeniem na kilkumiesięczną rezydenturę. Artystka dość szybko zgodziła się, ale na pytanie, czego właściwie oczekują od niej urzędnicy do spraw przestrzeni kosmicznej, usłyszała - "Dokładnie nie wiemy, nikogo takiego jak Pani wcześniej tu nie było." Jak się później okazało amerykańska performerka była pierwszą i ostatnią osobą ze świata sztuki zaproszoną na pobyt twórczy przez NASA. NASA działa bardzo przejrzyście, na jej stronie (www.nasa.gov) obok planów badawczych, sylwetek inżynierów i in. znajdziemy dokładne budżety, zestawienia, sprawozdania finansowe, bilansy, kalkulacje i raporty. Raport - żelazne słowo w NASA - obowiązywał też Laurie. Przybrał formę koncertu-performensu pt. "The End of the Moon.", zaprezentowanego we Wrocławiu podczas tegorocznego Przeglądu Piosenki Aktorskiej.

Laurie Anderson opowiadała kilkanaście historii o współczesnej Ameryce, o zafascynowaniu człowieka kosmosem, symetrią, technologią. Potwierdziło się przekonanie, że Anderson uprawia na scenie jedno z najstarszych ludzkich zajęć - opowiadanie historii, i że trudno o równie wyśmienitego i zmysłowego narratora: "I think of myself as a speaker" - mówiła o sobie od dawna. W terminie "speaker" dźwięczy w jednak kontekście jej dorobku - siła technologii, filtrowania komunikatów, postrzegania siebie jako zmechanizowanego przekaźnika. We Wrocławiu nie usłyszeliśmy niestety buńczucznej i drwiącej z technologii i gorączki konsumpcji Anderson z początku lat 80., (taką, jaką ją "znamy"), ale Anderson dwadzieścia lat starszą, bardziej wsobną, wyciszoną, anegdotyczną i liryczną, a czasami patetycznie amerykańską. Szkoda, że nie mogła to być Anderson majsterkowiczka hi-tech oraz Anderson wokalana guerilla girl.

Dwadzieścia lat wcześniej Anderson pokazałaby we Wrocławiu "United States" (1983), albo może "Home of the brave" (1985). Te inscenizowane koncerty odbyły się w Brooklyn Academy of Music w Nowym Jorku i były spektakularnymi widowiskami technologiczno-wokalnymi. (Przyczynił się do tego wówczas także zastrzyk finansowy - podpisanie przez skromną artystkę z East Village kontraktu z Warner Brothers. Zostało ono okrzyknięte przez środowisko jako "crossing over" - przejście na stronę komercji i zdradą. Później okazało się, że popularność nie naruszała tożsamości artystki, że "spiskowanie" z kiełkującymi koncernami uważała ona wręcz za przewrotny obowiązek, a gdy koledzy poszli jej śladem została rozgrzeszona). W obu widowiskach Anderson fenomenalnie przemontowywała nowe technologie na swój użytek. Miksowała filmy i przeźrocza, rysowała znaki strumieniem świetlnym, produkowała fantastyczne instrumenty i gadżety: lampki podświetlające usta, wideo smyczek, akustyczną soczewkę, słynny "Drum Suit" (perkusyjny garnitur z wszytymi czujnikami bębnów wczepionymi we szwy, każdy ruch generował wielkie "boom", a zmechanizowany taniec przypominał jednocześnie rytualną choreografię), framugi drzwi pod napięciem, fałszywe hologramy i wreszcie audio-mask (filtry modyfikujące głos). Każda z tych technologicznych propozycji podmywała narzucane przez firmy producenckie paradygmaty progresywności: "używam technologii, by rzeczy wyolbrzymiać, zmieniać ale, to najmniej ważne z moich zajęć" - twierdziła Laurie. Dzięki filtrom wokalnym (współmajsterkowanym z Bobem Bieleckim) używała dwudziestu głosów. Jak twierdziła - każdy ma ich kilkanaście: inaczej zamawiasz taksówkę, inaczej mówisz przez telefon, inaczej wydajesz rozkazy, inaczej formułujesz pieszczoty. Kiedyś na lotnisku zapytano ją do czego służą te dziwne urządzenia, długo tłumaczyła po co jej pogrubiający głos filtr zwany "głosem władzy" i dlaczego chce mówić w ten sposób? Rozejrzała się dookoła, patrząc na uzbrojonych strażników odparła: "Niech pan zgadnie."

Anderson swój flirt z językiem i szerzej - z "voice gender", kulturowymi lekturami głosu - rozpoczęła na studiach, na wydziale rzeźby Columbia University i rozwijała podczas wykładów w City College w Nowym Jorku. Małpowała głosy władzy, głosiki pieszczot, badała kontekst i temperaturę językowych performatywów: (w studenckich ćwiczeniach "O-Orange" (1973) wychodziła ze studentami na boisko sportowe i prosiła ich, żeby przez megafon wykrzykiwali historie.) O relacji głos-komunikat-osoba traktowała też jej seria fotografii z 1973 roku (jedna ze słynnych prac w sztuce feministycznej) "Object/Objectiv/Objectivity". Kiedy jakiś mężczyzna zagwizdał, zawołał, skomentował na ulicy jej ubiór - artystka natychmiast wyciągała aparat fotograficzny i - niczym broń - celowała go w twarz macho.

Anderson połączyła wywodzące się ze sztuki konceptualnej lat 70. zainteresowanie językiem i siłą słów z ówczesną modą na automatyzację. Dziś większość jej wynalazków nie robi dużego wrażenia, jednak jej konsekwentny opór wobec technologicznej skuteczności - jest wciąż bardziej niż aktualny. Dlatego w "The End of the Moon" usłyszeliśmy już raczej Laurie-diarystkę sceniczną, liryczną narratorkę marzeń, polityki i poezji. Zupełnie nie wiem dlaczego spodziewałam się zobaczyć we Wrocławiu "Home of the Brave 2."

27. Przegląd Piosenki Aktorskiej, Wrocław 12.03.2006
Laurie Anderson "The end of the moon"

Laurie Anderson, The end of the moon
Laurie Anderson, The end of the moon