O trzech artystkach, które obraziły wrocławską Akademię

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Laura Pawela

Może się to wydać dziwne bądź nie, ale najlepsi artyści opuszczający mury wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych mają z nią zazwyczaj na pieńku. Historia buntu wobec kanonów nauczania na tej uczelni staje się już tradycją, sięga bowiem początków lat 80.. Można odnieść wrażenie, że od czasu studenckiego strajku, który miał tu miejsce w 1981 roku, niewiele się zmieniło. Wykładowcy wciąż udają, że mają patent na autentyczność dzieła artystycznego, a kolejne pokolenia studentów wciąż narzekają na obstrukcję myślową swych pedagogów. Na kolejnych radach wydziałów, dyskutuje się nad skandalicznym zachowaniem studentów, którym udało się zrobić indywidualną wystawę, a w zadymionych knajpach narzeka się na brak pomocy w promocji ze strony pedagogów. To już właściwie pewnego rodzaju status quo, które być może znajduje swe przyzwolenie nie tylko na tej uczelni, ale na większości wydziałów artystycznych w Polsce. Może z tym wyjątkiem, że we Wrocławiu pod tym względem największymi łobuzami okazują się dziewczyny.


Laura Pawela, Mobile Phone Budda

Tak, tak, to nie chłopcy z Survivalu, którzy przyczajeni w byłych wojskowych koszarach, nieczynnym browarze mieszczańskim czy na dworcu PKP starają się przetrwać ze swoją sztuką, zapraszając studentów i prosząc, żeby pokazali, co mają najlepszego, stanowią o sile sztuki z Wrocławia. Chłopaki to militarne pikusie przy pomysłowych i wywrotowych artystkach z Wrocławia. Te trzy gangsterki sztuki, które dały popalić swoim wykładowcom i zagrały im na nosie, stają się dziś wizytówką wrocławskiej akademii. Może warto to docenić?


Laura Pawela

Zaczęło się od Laury Paweli. Wszyscy jeszcze pamiętamy jej projekt z zielonymi tapetami na komórki, które w pikselowy, graficzny sposób opowiadały o jej, studentki akademii, rozterkach. Kolejne obrazki z serii "reallaura", dostarczane wprost do mailowych skrzynek odbiorców, były jej blogiem, w którym humoreska przeplatała się z wyznaniami natury artystycznej. Dowcipne i lekkie "zaatakowałam już zmarszczki" kontrastowało z serią tapet z napisami "na uczelni się teraz gada gada gada gada" albo "być //artystą// to wstyd według szefa katedry rzeźby". Następnie przyszła kolej na obrazy inspirowane środowiskiem systemu Windows, w którym zagarnięcie marketingowej strategii usprawiedliwiane było charakterem tradycyjnego, malarskiego medium. Dość powiedzieć, że gdy Pawela broniła dyplom z rzeźby (!) w 2004 roku, była artystką jeśli nie uznaną, to na pewno znaną w Polsce. W ozdobnym, kolumnowym i dekorowanym sztukateriami holu BWA Awangarda Pawela ustawiła naprzeciw siebie dwie rzeźby zbudowane z zielonych pikselowych kostek. Spoglądając na siebie z powagą, w idealnym spokoju korelowały ze sobą dwie ikony zachodniej popkultury: siedzący w pozycji lotosu Budda i okrągły Pac Man, umieszczone w zielonkawej scenerii wyświetlacza komórkowego. Tego było już za wiele dla wykładowców z wydziału rzeźby. Praca "Mobile Phone Budda", choć została ostatecznie oceniona na piątkę, została w trakcie obrony ostro skrytykowana przez komisję. Nie dostrzeżono w niej ładunku intelektu artystki, jej poczucia humoru, a jednocześnie zaangażowania w problematykę funkcjonowania w kulturze obrazkowej. Nazwano ją natomiast artystką konceptualną, co w jakiś sposób miało być wyrażeniem pejoratywnym - to zresztą jest dość znamienne - artystką konceptualną została nazwana Maria Zuba, tegoroczna dyplomantka, o której jeszcze napiszę. Praca Paweli nie spełniała wymogów formalnych rzeźby (o ile takie istnieją). Ponadto "kluczyk nie pasował do framugi okna". Uznano tą pracę za kpiny z instytucji Akademii.


Olga Lewicka, "Suede peek-a-boo-toe pump with Swarovski-crystal-encrusted heel"

Kolejnym opryszkiem działającym na szkodę uczelni została obwołana Olga Lewicka. Jej dyplom, polegający na zestawieniu portretów Martina Kippenbergera, Sore Lépetty (ukryty autoportret Lewickiej) i Rose Sélavy (Marcela Duchampa) oraz serii płócien "pisanych" białymi wałeczkami silikonu, wystawiony w Muzeum Narodowym, nie okazał się jednak tak kontrowersyjny, jak przyznanie jej Grand Prix Konkursu Gepperta 2005 roku za idiosynkratyczną instalację malarską. Jej "Suede peek-a-boo-toe pump with Swarovski-crystal-encrusted heel" polegało na stworzeniu formy environement, gdzie Lewicka w sukni z epoki stała w zaaranżowanym zagraconym pokoiku w witrynie BWA Awangarda przy ulicy Stwosza. Ściany pokoju pokryte były cytatami z tekstów krytycznych dotyczących sztuki oraz jej artystycznymi manifestami. Na podłodze walały się czasopisma o modzie i sztuce oraz bibeloty i kosmetyki należące do Olgi. W centralnej części kompozycji stało łóżko Lewickiej oraz ona sama niczym niewzruszona statua. Cóż za bogactwo odniesień! Poczynając od spuścizny Courbeta, przez idee pokoju artysty van Gogha, aż po wymiętolone łóżko Tracy Emin i koncepcję żywych rzeźb Gilberta i Georga. Prawdziwa złożoność tej pracy polega jednak na autorskiej koncepcji Lewickiej rozpatrywania kreacji artystycznej na swoiście zaaranżowanym pojęciu idiosynkrazji. Niestety, ta argumentacja nie przekonała pedagogów jej rodzimej uczelni.


Olga Lewicka, "Suede peek-a-boo-toe pump with Swarovski-crystal-encrusted heel"

Powołując się na brak ścisłych związków z medium malarskim, większość z nich potępiła wybór tej pracy jako najlepszej na Ogólnokrajowej Wystawie Malarstwa. Była za mało płaska i prawie w ogóle nieuciapana farbami, co świadczyć miało o bezczelności artystki przystępującej do konkursu, zresztą z ramienia kuratora nominującego - Mariusza Jodko, uznanego kuratora wrocławskiego. Dodatkowym argumentem za ekskomuniką Lewickiej była jej rzekoma działalność prasowa na szkodę Akademii (kiedy? gdzie?). Szkoda jedynie, że tak mało osób zadało sobie trud odnalezienia i zrozumienia ukrytej w jednej z kanciapek uczelnianych pracy Lewickiej, przygotowanej specjalnie na rocznicową wystawę Akademii "Déja Vu". Nad odmalowanym portretem Hansa Poelziga, jednego z dyrektorów Państwowej Akademi Sztuki i Rzemiosła Artystycznego we Wrocławiu zawisł jego nagrobek ze słowami profesora z 1914 roku w języku niemieckim, że "przy organizacji breslauer akademie można uniknąć maniery i przesadnego, pustego stylu".


Marysia Zuba, Praca dyplomowa


Marysia Zuba, Praca dyplomowa

I oto na scenę wchodzi trzecia herod-baba, w postaci sympatycznej, z pozoru tylko niegroźnej Marysi Zuby. Pilnie studiowała przez pięć lat na Akademii malarstwo. Ale na dyplomie, który obroniła ledwo dwa-trzy tygodnie temu, odważyła się nie pokazać ani jednego własnoręcznie namalowanego obrazu. Posłużyła się wybiegiem. Poprosiła swojego znajomego historyka sztuki, żeby on, w jej imieniu, zamówił w jednej z kilku fabryk malarskich działających we Wrocławiu serię widoczków zachodu słońca nad afrykańską sawanną. Następnie galopujące czerwone słonie i dostojne żyrafy rozwiesiła w rzędzie w jednej z sal BWA. Na zgromadzoną na sali komisję uczelnianą czekała kolejna część tego projektu: kręcony z ukrytej kamery film dokumentujący starania o pracę w kilku z takich fabryk malarskich. Studenci i absolwenci wydziałów artystycznych pracujący tam tworzą obrazy "od metra" i na indywidualne zamówienie klienta. Klną na swoją pracę i głośno zastanawiają się, co właściwie dały im studia na akademii. Jakkolwiek można odnaleźć wartość w reportażowym charakterze większości jej dotychczasowych prac, to już utyskiwanie na los chałturnika, na którym opiera się jej dyplom, staje się żenujące. Jedyna nadzieja w tym, że reportaż ten Zuba sporządziła z dużą dawką dystansu do siebie samej i konwencją samego przedstawienia w pewien sposób ośmieszyła oczekiwania studentów wobec tego, co może im zagwarantować uczelnia po odebraniu dyplomu z sekretariatu. Ważniejszym z mojego punktu widzenia stała się reakcja komisji dyplomowej, oceniającej Marię Zubę w kategorii magistra malarstwa. Po obejrzeniu materiału padały nieśmiałe propozycje, że może Zuba jest "taką konceptualną artystką" albo że o obrazach rozwieszonych na ścianach można by było nawet i dyskutować, ale co z tego, jeśli nie namalowała ich własnoręcznie, tylko zleciła to firmie, i to podając za wzór widokówki wydrukowane ze strony internetowej. Komisja dyplomowa stała się w ten sposób nieświadomie częścią projektu, który obnaża chcenia i nagminne niedoróbki akademickiej edukacji. Można mieć jedynie żal, że Zuba nie nakręciła z ukrytej kamery również i tej formy oceny zdolności artystycznych magistra sztuki. Wideo z tajnego posiedzenia komisji kapitalnie domknęłoby ten projekt.

Można by zadać pytanie, co łączy te trzy artystki, wywodzące się z jednego ośrodka akademickiego. Swoista autoreferencyjność ich sztuki? Wskazywanie na możliwości artysty spoza centrum uwagi? Najnowsze projekty Paweli, takie jak "Budżet 500" czy "Ubezpieczenie talentu", plasują ją jak najbardziej w tym nurcie. Przygotowywany obecnie przez Lewicką projekt pod tytułem "Aurora. Pomiędzy nocą a dniem", którego efektem ma stać się nie tyle zbiorowa wystawa, ile zbiorowe dzieło polskich i niemieckich artystów, choć nie jedynie, to przecież również wskazuje na podejmowanie problematyki okcydentalizmu i orientalizmu, stanowiących dość konkretny podział na artystów "stąd" i "stamtąd". Zuba, choć dopiero co opuściła mury akademii, jak najlepiej rokuje swoją twóczością na przyszłość. Nie ma co mówić, te trzy dziewczyny to najlepszy towar eksportowy Wrocławia. Warto je porównywać, ponieważ tworzą pewną charakterystyczną linię myślową. Choć w swych poszukiwaniach i doświadczeniu znacznie się róznią, to źródło ich myśli twórczej kumuluje się w jednym miejscu. Czy więc uczelnia, jej atmosfera i możliwości intelektualne stała się w jakiś przewrotny sposób dla nich inspirująca?

Ps. Kilka dni temu studentka Akademii, Iza Chamczyk wykonała performance w Galerii Sputnik. Podwieszona pod sufitem starała się malować białą farbą na zagruntowanym płótnie. Był to rodzaj protestu wobec krępowania swobodnej twórczości przez struktury akademickie. Oczywiście jest to działanie dość infantylne, niemniej możemy się spodziewać kolejnego, damskiego łobuza z Wrocławia.


Performance Izy Chamczyk