Dokumentalne peryferia

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Duże festiwale filmowe przyciągają głośnymi nazwiskami, a w ich programowym bogactwie niezwykle łatwo się zgubić. Nic dziwnego, że zabiegani festiwalowicze często ograniczają się do najważniejszych sekcji konkursowych i potajemnego nadrabiania zaległości z przeszłych imprez. Na wydarzeniu o takiej skali jak Międzynarodowy Festiwal Filmów Dokumentalnych w Amsterdamie programowe zróżnicowanie powoduje, że nawet największy malkontent znajdzie coś dla siebie. Choć festiwal podkreśla nacisk na dokument autorski, to jako istotna w branży impreza nie unika również projektów o charakterze komercyjnym, skrojonych pod profil kanałów telewizyjnych. Wielkie produkcje sąsiadują tu z intymnymi historiami, a formalne eksperymenty wykraczają niekiedy poza sztukę opowiadania, ocierając się o działania czysto konceptualne. Być na IDF-ie oznaczać zatem może bardzo różne doświadczenia w moim wypadku jest to coraz częściej przyglądanie się dokumentalnym obrzeżom, gdzie zastane schematy podlegają nieustającym zaprzeczeniom.

W relacji z festiwalu nie wypada jednak nie wspomnieć o konkursie głównym (pełnometrażowych dokumentów), który tym razem nie urzekł tytułem uhonorowanym nagrodą główną. „Of Men and War" Laurenta Bécue-Renarda konfrontuje sielankę rodzinnej codzienności byłych amerykańskich żołnierzy z wciąż nękającymi ich wspomnieniami z frontu. Temat istotny, jednak niezbyt interesujący sposób jego przedstawienia zupełnie go spłycił. Moją uwagę przyciągnął inny film konkursowy. Początkowo w czasie seansu „35 Cows and the Kalashnikov" miałam wrażenie, że oglądam kolejny pięknie sfotografowany, ale pusty obraz o niewinnych dzikich z buszu. Okazało się jednak, że autor filmu, Oswald von Richthofen, przygląda się specyficznej afrykańskiej miksturze pełnej nadprzyrodzonych mocy tradycji i prozaicznej, bezdusznej współczesności. Odnajduje tę mieszankę w plemieniu, którego członkowie wierzą, że wyjątkową siłę osiągają dzięki malowidłom na własnym ciele, u zamieszkujących slumsy kongijskiego Brazzaville mężczyzn, którzy godność zachowują dzięki wysmakowanym, barwnym garniturom i drobiazgowo dobranym akcesoriom i w końcu w grupie zapaśników czerpiących siłę z własnych mięśni, tajemnych rytuałów i obdarzonych mocą strojów.

„35 Cows and the Kalashnikov”, reż. Osswald von Richthofen
„35 Cows and the Kalashnikov”, reż. Osswald von Richthofen

W tegorocznym konkursie głównym rywalizowały dwie polskie reżyserki: Hanna Polak z „Something Better to Come" i Agnieszka Zwiefka z „Królową ciszy". Obie skierowały uwagę na dziewczynki dorastające na społecznym marginesie, gdzie nie sięga system opieki społecznej, nie mówiąc już o obowiązku szkolnym. W każdym z filmów wyraźnie dało się odczuć wiarę w moc marzeń jako motoru zmiany sytuacji. Polak, autorka głośnych przed 12 laty „Dzieci z Leningradzkiego", nad swoim nowym filmem pracowała 14 lat. Z kamerą towarzyszyła Julii mieszkającej z grupą rosyjskich wyrzutków na podmoskiewskim wysypisku. Zwiefka natomiast przyjrzała się społeczności koczujących pod Wrocławiem Romów. Łącząc dokument z elementami musicalu, pokazała historię głuchoniemej dziewczynki zafascynowanej choreografiami z produkcji bollywoodzkich. Reżyserka nie oparła się pokusie pomocy bohaterce, przez co film prowokuje też pytania o granice ingerencji w rzeczywistość, jakiej może dopuścić się dokumentalista.

"Królowa ciszy", reż. Agnieszka Zwiefka
"Królowa ciszy", reż. Agnieszka Zwiefka

Jednym z ważniejszych punktów festiwalu był pokaz nowego filmu Joshuy Oppenheimera, autora „Sceny zbrodni", która triumfalnie przedefilowała przez zeszłoroczne festiwale. Po nominacji do nagrody Amerykańskiej Akademii trudno twórczość tego reżysera uznawać za peryferia, niemniej jego kontrowersyjny sposób opowiadania pozostaje daleki od przyjętych formatów. W poprzednim filmie Oppenheimer pokazał członków współczesnej indonezyjskiej elity władzy odpowiedzialnych za ludobójstwo, jakie miało miejsce w tym kraju w latach 60. Nie osądzając swoich bohaterów, reżyser pozwolił im mówić, a nawet odtwarzać sceny tortur i morderstw. W prezentowanym na tegorocznej IDF-ie „The Look of Silence" Oppenheimer oddaje głos rodzinom ofiar. Jego bohater, Adi, konfrontuje się z zabójcami brata, którzy z uśmiechem na twarzy opowiadają o swoich wyczynach; podkreślają, że musieli wykonywać rozkazy, na niewygodne pytania odpowiadają pogróżkami. Na spotkaniu z publicznością reżyser tłumaczył, że ten niezwykle intensywny dyptyk to nie tylko obraz trudnej sytuacji pewnego egzotycznego społeczeństwa, ale także wyobrażenie tego, co prawdopodobnie działoby się w Europie, gdyby II Wojnę Światową wygrali naziści.

„The Look of Silence”, reż. Joshua Oppenheimer
„The Look of Silence”, reż. Joshua Oppenheimer

Stawiając na kino autorskie, IDFA nie lansuje konkretnego stylu, dlatego w programie spotkać można tytuły o skrajnie odmiennych sposobach opowiadania. Z jednej strony pojawiają się zabiegi graniczące z formalnym eksperymentem, jak „Me Girl, Me princess" Marii Aramburú i Valerii Pavan (relacja matki transseksualnego dziecka). Siłą filmu Argentynek oprócz samej historii jest brak emocjonalnej i wizualnej żonglerki. Przez cały czas widz patrzy na to samo ujęcie siedzącej na krześle bohaterki, której słowa wystarczająco pobudzają wyobraźnię widza. Reżyser irańskiego filmu „Cehanok" Mazyar Moshtagh Gohari z kolei niemal bez słów, za to w szczegółowy sposób przybliża kulisy popularnego w świecie arabskim sokolnictwa. Widz obserwuje prace nad pułapkami do chwytania ptaków, transakcje przy ich sprzedaży, treningi, opiekę medyczną, skomplikowaną operację rekonstrukcji piór, wreszcie prestiżowe i elitarne zawody w Abu Dabi, na które mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi. Decyzja o braku tłumaczenia sporadycznie pojawiających się dialogów wydaje się słuszna, obraz w tym filmie nie potrzebuje dodatkowego komentarza.

"Laborat", reż. Guillaume Cailleau
"Laborat", reż. Guillaume Cailleau

Filmy z pogranicza dokumentu, fikcji, sztuki współczesnej prezentowane są w sekcji Paradocs, w tym roku wyjątkowo bogatej w historie zwierzęce. To tu znajdują się poszukiwania formalne, takie jak zrealizowany na taśmie, w drobiazgowy sposób pokazujący eksperymenty na myszach „Laborat" (tak drobiazgowy, że jego oglądanie odradza się widzom o delikatnych żołądkach). Twórcy tego obrazu pokazali w nim również sam proces filmowania, próbując różnych ustawień kamery i parametrów dźwiękowych. Trudno powiedzieć, czy ten eksperyment dotyczy laboratorium, samego filmu czy obu tych sytuacji naraz. „Cats in Riga" natomiast to próba pokazania łotewskiej stolicy z perspektywy zamieszkujących ją kotów. Milcząca horda przygląda się światowym wydarzeniom z mieszkań, biur, a nawet spod biurek w pomieszczeniach rządowych. Kolejna zwierzęca historia to pełnometrażowy eksperyment „Ming of Harlem - Twenty Storeys in the Air" - historia Antoine'a Yatesa, który w 2003 roku pojawił się w nowojorskim szpitalu z raną wskazującą na ugryzienie przez bardzo duże zwierzę (pacjent upierał się, że pogryzł go pitbul). Zawiadomiona przez pracowników szpitala policja odkryła, że Yates, mieszkaniec Harlemu, w swoim mieszkanku na 20 piętrze przez lata mieszkał w towarzystwie tygrysa i aligatora. Ta nieprawdopodobna historia dla autora filmu Phillipa Warnella stanowi punkt wyjścia do rozważań nad tęsknotą mieszczucha za naturą i wiążącymi się z dzikością wartościami.

„Ming of Harlem – Twenty Storeys in the Air”, reż. Phillip Warnell
„Ming of Harlem – Twenty Storeys in the Air”, reż. Phillip Warnell

Sekcją najbardziej oddaloną od linearnego opowiadania i tradycyjnych mediów jest DocLab, kierujący uwagę widzów ku poszukiwaniom narracyjnym i technologicznym. Dokument interaktywny tego roku wydał się mało rewolucyjną formą, większe emocje wzbudzała rzeczywistość wirtualna. „Machine to be another" to projekt, który za pomocą gogli VR pozwalał doświadczyć ciała innej osoby. Eksperyment należało przeprowadzić w parze, najlepiej z nieznajomym płci przeciwnej. Złudzenie polegało na tym, że ciało, które zazwyczaj widzę jako swoje, teraz było należącym do kogoś innego. Zamiast swoich dłoni widziałam cudze, a ta druga osoba zamiast swoich - moje. Na koniec miałam podać komuś dłoń. Ta, którą uścisnęłam, w realu należała do partnerki, która ze mną brała udział w eksperymencie. Ale wirtualnie zamieniłyśmy się ciałami, więc przed sobą widziałam samą siebie, a raczej obraz siebie, a ona - obraz siebie. Nie wiem, czyją w końcu dłoń uścisnęłam, ale przez chwilę faktycznie czułam się, jakby moje ciało było nie moje.

"The Machine to be Another", BeAnother Lab
"The Machine to be Another", BeAnother Lab

Sceptyków, widzących w DocLabie kącik fanatycznych technokratów, powinna przekonać aplikacja „Somebody" (somebodyapp.com) Mirandy July, prezentowana wcześniej na festiwalu w Wenecji. Artystka proponuje połączyć nowoczesną technologię cyfrową z tradycją analogowego (czyli ludzkiego) posłańca. Użytkownik „Somebody" wysyła wiadomość do innej osoby, korzystając z pośrednika. Posłaniec osobiście recytuje tekst wiadomości, nadając jej zamówiony przez wysyłającego ton emocjonalny. July obiecuje, że nowa wersja aplikacji będzie dostępna również na telefony z systemem Android, zatem niedługo krąg szczęśliwych użytkowników znacznie się powiększy. Miejmy nadzieję, że dzięki July skończymy z bezdusznymi esemesami, a technologia - i wraz z nią nasze relacje - wreszcie zyska ludzką twarz.

 

27. International Documentary Film Festival Amsterdam, 19 - 30 listopada 2014.

Źródło zdjęć: IDFA - materiały prasowe