To przecież musi nieść jakieś znaczenie

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Kiedy weźmiemy do rąk art-book Andrzeja Kramarza „Invisible Maps", możemy poczuć pewne zakłopotanie. Okładka pozbawiona napisów, brak strony tytułowej, a dalej żadnych klarownych wskazówek. Kolorowe zdjęcia nie pozwalają rozpoznać, gdzie góra, gdzie dół, gdzie przód, a gdzie tył. Nie pozwalają nam na łatwe zorientowanie się w materii tego, co trzymamy w dłoni. To rodzaj szczególnego zagubienia, może nawet zamieszania, chaosu. Oniryczne obrazy, zbliżenia, rozmyte kształty i barwy, które czasem trudno szybko i jednoznacznie zdefiniować. Jeśli wiemy, że książka powstała na Hawajach, zapewne zburzy to nasz stereotyp tropików.

Zbliżenie młodej twarzy z zamkniętymi oczami zestawione zostało z fotografią skrzydlatego insekta z otwartymi oczami na sąsiedniej stronie. To zdjęcia pokonanej przez czas fotografii, pełnej pęknięć i przebarwień, oraz jednego ze sprawców tego zamieszania, termita. Czy może to być jego spojrzenie? Czy mamy do czynienia z historią spojrzeń? Fokalizacją w ujęciu Mieke Bal? W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że niektóre ciemniejsze „zdwojone" plamy skłonny jestem traktować jak oczy... Niekiedy kształty ujawniają się jak kolejne warstwy palimpsestu.

Andrzej Kramarz, Invisible Maps
Andrzej Kramarz, Invisible Maps

Następna rozkładówka to zdjęcie nieczytelnego, rozpadającego się listu (?) na zetlałym już papierze i mocno niewyraźna fotografia obejmującej się (?) pary. Podobnie jest dalej. Fragmenty starych zdjęć, zbliżenia rozpadającej się materii, ubrań, zaatakowanych przez liszaj powierzchni ścian. Czasem rozpoznawalne fragmenty przestrzeni mieszkalnej, czasem kadry tropikalnej przyrody. To, co wiecznie żywe, spotyka się tu z tym, co ulega rozpadowi i entropii.

Andrzej Kramarz, Invisible Maps
Andrzej Kramarz, Invisible Maps

Dołączony na oddzielnej wkładce tekst Dariusza Czai (może ona wypaść, pozbawiając album słowa) raczej mnoży wątpliwości, niż je rozjaśnia. Jeden z ważnych w nim tropów wychodzi od „Kosmosu" Gombrowicza: dostrzeżony przypadkiem wróbel powieszony na drucie w krzakach zmusza bohatera do odszyfrowania zarówno tego znaku, jak i kolejnych, które mnożą się i nakazują poszukiwanie kodu. Stworzona ręką człowieka rzeczywistość musi przecież nieść jakieś znaczenie - być do odczytania: wróbel, „wyślizgnięte" usta służącej, gwóźdź w ścianie... Czaja kończy swoje eksploracje kryptocytatem z „Jądra ciemności" Conrada, słynnymi słowami Kurtza: „Horror, horror". I nawet jeśli w tym odwołaniu może pobrzmiewać nuta ironii, to wydaje się, że Czai dokucza ta niejasność zbudowanego przez Kramarza „braku sensu": „Konstruując swoje niewidzialne mapy, Andrzej Kramarz wychodzi od jakiegoś uwierającego go widzialnego non-sensu (odrapana ściana, opadłe liście, wieszak z bielizną), a następnie przekształca go w fotograficzny kadr, który nadaje mu jakiś (sugerowany, niejasny wciąż), ale jednak - sens. Sama przecież czynność rekompozycji tego, co zobaczone, montaż »surowych« fragmentów rzeczywistości w fotograficzną narrację jest jakąś - niechby słabo rokującą - pracą, która chaos przekształca w ład i która odbiera rzeczywistości przyrodzony jej bez-sens. Zostawia nam więc autor owe słabo czytelne wizualne alegorie i metafory w nadziei, że poskładamy je sobie w całość, że ułożymy z nich pewien dający się odczytać wzór".

Czaja wyraźnie czyta książkę Kramarza jak tekst. Oczywiście tekst kultury, w rozumieniu nadanym temu terminowi przez Paula Ricoeura, Clifforda Geertza czy semiotyków kultury. Niepokój budzi sens tej układanki. Czaja kontynuuje: „A jeśli tych puzzli ułożyć się nie da. A jeśli nie są one w ogóle do ułożenia? Bo może nie ma tu nic do układania? (...) To trochę tak, jakby ktoś wyciągał nam wciąż dywan spod nóg. Horror, horror".

Na spotkaniu w Warszawie promującym album Andrzej Kramarz wyznał, że odwołanie do Gombrowicza jest mu bliskie, a sam „Kosmos" od czasu pierwszej lektury pozostaje jedną z ważnych dla niego książek. I rzeczywiście, gdy wkraczał do opuszczonego sąsiadującego domostwa na Hawajach, uczucie poszukiwania znaczeń i sensów, odkrywania, namiastka pracy detektywa nie były mu obce. Ten album można zresztą odczytywać jako kontynuację wcześniejszych projektów, które na różne sposoby eksplorowały przestrzeń - na przykład „Kawałek ziemi" (2008-2009), ale też wcześniejsze prace mocno związane z zamieszkiwaniem i zajmowaniem przestrzeni. „Invisible Maps" to trzy lata mozolnej obserwacji, poszukiwań, fotografowania. Jednak ta obserwacja bliskiej rzeczywistości, niewielkiego miejsca nabrała z czasem, jak sądzę, nieco innego charakteru.

Kramarz - choć zawsze podkreśla, że nie chce mówić o detalach technicznych, a przynajmniej nie chce, aby te kwestie zdominowały dyskusję o dziele - twierdzi, że powstałe obrazy nie były „stworzone w komputerze", lecz zostały sfotografowane in situ. Na przykład fotografie pyłków tulipanowca. Gdzie są zatem ukryte znaki, które mają nas prowadzić do... No właśnie - dokąd? A może wręcz przeciwnie, to fotografie są znakami tego, co ukryte? Co tylko prześwieca przez powierzchnię.

Nie ma zapewne jednej słusznej odpowiedzi, jak też być może nie ma jednej słusznej drogi interpretacji, czy też raczej doświadczania tych obrazów i zestawień. Dlatego też zdanie Czai: „To trochę tak, jakby ktoś wyciągał nam wciąż dywan spod nóg" wydaje się jak najbardziej słuszne. W tym albumie chodzi właśnie o to, żebyśmy poczuli pewną destabilizację. Spojrzeli inaczej. Mnie od pierwszego spojrzenia uderzyła niesłychana zmysłowość tych zdjęć. Wariacje angielskiego słowa sense z jego wieloznacznością byłyby tu bardziej na miejscu. Te obrazy są haptyczne, ich wizualność została przekroczona. Dotykalność jest wręcz widoczna: zdjęcia mają swoją fakturę, dającą pozór trzeciego wymiaru. Tracąc formę - rozmyte kształty, rozmyte barwy - zyskują materialność. To zapewne materialność miał na myśli Roland Barthes, gdy pisał, że dla niego sfotografowane krajobrazy powinny nadawać się do zamieszkania...

Andrzej Kramarz, Invisible Maps
Andrzej Kramarz, Invisible Maps

Wiele lat temu, kiedy zapytałem zmarłego już niestety etnografa i muzealnika Piotra Szackiego, co go pociąga w rzeczach (było to jeszcze przed pojawieniem się w Polsce powszechnego zainteresowania rzeczami i ich sprawczością), odpowiedział, że najbardziej pociąga go właśnie materialność. Wówczas, przyznam, nie w pełni to zrozumiałem. Dziś wraz z pojawieniem się nowego pola badawczego - rzeczy - materialność wydaje się jednym z ważnych aspektów. U Kramarza ta materialność nabiera specyficznego znaczenia. Być może dochodzi ona najbardziej do głosu w zestawieniach obrazów artefaktów kultury - w tym zdjęć zdjęć i zapisków - ze światem przyrody, w tych zdegradowanych rzeczach materialność dochodzi do głosu. Śmierć i przemijanie? Tak, ale ta śmierć, jeśli w tych obrazach istnieje, nie ma mocnego Heideggerowskiego wymiaru „bycia-ku-śmierci". Bliższy jest tu raczej Rilke z „Sonetów do Orfeusza", gdy powiada: „I gdy pamięć ziemska cię wygania, / Do milczącej ziemi powiedz: Płynę. / Do śpieszącej wody powiedz: Jestem". U Kramarza nie ma nostalgii, nie ma rozpaczy, w zasadzie akcent nie jest położony nawet na przemijanie, chodzi raczej o uchwycenie transformacji, procesu, relacji między tym wiecznym życiem a jego nieuchronnym końcem. Jest to raczej ucieleśniona chęć dotykania materii rzeczy - tej ludzkiej - i dania świadectwa temu szczególnemu doświadczeniu.

Choć można się kłócić o to, co jest dziś najważniejsze w polu sztuki, to w antropologii, która często przypomina, że stara się stać na granicy między nauką a sztuką, owo ucieleśnienie wydaje się bardzo znaczące. Otwarcie na cielesność i zmysły - już nie tylko na najszlachetniejszy z nich zmysł wzroku, który notabene dlatego m.in. został uznany za najszlachetniejszy, że wiązał się z dystansem - stało się faktem. Ale wraz z tymi nowymi prądami, które pokazują, jak bogate i różnorodne mogą być konceptualizacje kulturowe cielesności i zmysłów, pojawił się dystans wobec podejścia interpretacyjnego i traktowania wszystkiego jako tekstu domagającego się odczytania. Zrozumiałość nie jest już jednoznacznie skojarzona z czytelnością. Metafora czytania zdominowała na długi czas wszystko, włącznie z fotografią. Sam Barthes zmagał się z ową metaforą niejednokrotnie: gdzież tu są znaki? Niemniej jego ostatnia książka dowodzi, że ostatecznie przekroczył semiotyczną, a nawet poststrukturalną perspektywę. Choć, jak sądzę, inaczej niż Kramarz w ostatnim albumie.

Pod pewnym względem „Invisible Maps" to nie tyle próba reprezentacji czegoś, nie tyle mapa pewnego terytorium, ile dotknięcie samego terytorium, albo może inaczej: próba pokazania dotknięcia terytorium, ucieleśnione odczucie pewnego terytorium. Przyrząd mapujący, aparat fotograficzny jest katalizatorem sensu, czucia i rozumienia. Istotniejsze jest tu odczuwanie świata, niż jego reprezentacja. Być może można by też tę książkę zatytułować „Fragmenty dyskursu o materii". Choć słowo dyskurs tu uwiera.

Andrzej Kramarz, „Invisible Maps". Tekst na wkładce: Dariusz Czaja. Koordynacja projektu: Maga Sokalska. Muzeum w Gliwicach, Gliwice 2014.

Spotkanie promujące album w Warszawie, do którego się odwołuję i które prowadziłem, miało miejsce w Muzeum Sztuki Nowoczesnej 25 czerwca 2014 r.

Andrzej Kramarz, Invisible Maps, okładka
Andrzej Kramarz, Invisible Maps, okładka