Magicy, fałszerze i odkrywcy

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Norweski krajobraz może zakręcić w głowie. Bergen to miasto portowe; rozległa zatoka, otoczona górskim pasmem, zachęca do szczególnego romantyzmu, radykalnych pytań. Na przykład o wartość bezinteresownych poszukiwań wiedzy i poznania, bez wytchnienia, bez niedzieli. Bo „Poniedziałek zaczyna się już w sobotę”, jak głosi hasło pierwszej edycji triennale w tym mieście na północy Europy.

Autorami tego zdania są klasycy radzieckiej literatury science fiction, Arkadij i Borys Strugaccy. To tytuł jednej z ich powieści, historia pewnego naukowca, który podczas wakacyjnej wędrówki zboczył ze szlaku i trafił do niezwykłego ośrodka badawczego. To Państwowy Instytut Technologii Czarów i Magii. Personel tej dziwacznej placówki to zbieranina najróżniejszych oryginałów, demagogów i biurokratów. Nie brak tam także klasycznych postaci z baśni i legend, jak Merlin czy Baba Jaga. Tekst należy oczywiście czytać jako zjadliwą satyrę na sowieckie patologie, zwłaszcza pseudonaukowe ekscesy stalinowskiego pupila Trofima Łysenki. Jednocześnie jest to ukłon w kierunku tych wszystkich, którzy nie wyrzekli się zasad prawdziwej nauki i gotowi są na jej rzecz poświęcić nawet weekendy.

O powieści Strugackich przypomnieli sobie kuratorzy triennale w Bergen, David Riff i Ekaterina Degot. Oboje z pochodzenia Rosjanie, pośrednio lub wprost obciążeni bagażem posowieckich wspomnień. Do Bergen przybyli z zamiarem zorganizowania artystycznego konwentu próbującego uchwycić sens produkcji wiedzy dzisiaj, a przede wszystkim sens wiedzy produkowanej w polu współczesnej sztuki.

Kuratorzy odkryli, że świat Strugackich budzi tęsknotę za idealizmem, na który dzisiaj nie ma już miejsca w skrajnie sprofesjonalizowanej kulturze eksperckiej, sprawnie zarządzanym systemie akademickim, zgodnie z neoliberalnym kodeksem. W wypadku szkół artystycznych reguły te funkcjonują pod etykietą procesu bolońskiego. Podjęte w Bolonii uchwały dotyczące szkolnictwa wyższego, w tym artystycznego, zostały skwitowane jako krok w stronę kapitalizmu akademickiego. Wiedza stała się fetyszem współczesnego kapitalizmu, ekonomii żerującej na informacjach, danych, zbiorach cyfrowego archiwum.

Maxim Spivakov, "Marks", fot. Nils Klinger, 2013
Maxim Spivakov, "Marks", fot. Nils Klinger, 2013

W imię czego jednak gonić uciekający horyzont absolutnej wiedzy, „bezcennej wiedzy”? W latach Związku Radzieckiego cel był zdefiniowany. Teraźniejszość była wstępem do utopijnego jutra. Tę pewność jednak z żalem lub z radością już pożegnaliśmy. Teraz walczymy ze stanem pogubienia, jesteśmy skazani na nieracjonalne, intuicyjne macanie po ciemku. Może więc metafora instytutu złożonego z wróżek i bajkopisarzy jest najbardziej trafiona.

Riff i Degot uznali, że takim wariackim instytutem może być formuła międzynarodowego spektaklu sztuki, mimo wszelkich oskarżeń, jakie ściąga na siebie zglobalizowany format biennale. Aby uniknąć podejrzenia o arogancję przypisywaną międzynarodowym kuratorom, poświęcili trzy lata na solidny research i budowę programu triennale. Głęboko sondowali lokalną specyfikę artystyczną, społeczną, polityczną. Norwegia objawiła się im jako powidok dawnych utopijnych złudzeń, z wciąż obecnym etosem państwa socjalnego, być może ostatnia enklawa socjalistycznych marzeń o równości i wspólnocie. Do takiego królestwa zmierzała (rzekomo) kiedyś przyszłość. Zapomniane drogi tej przyszłości odkrywają na wystawie zdjęcia radzieckich naukowców z lat sześćdziesiątych. Obok nich znajduje się dokumentacja wyprawy na słońce, która nigdy się nie odbyła, ale mieści się w narracjach kosmologicznych demokracji ludowych. Polski kosmonauta poleciał w kosmos, więc mogłoby się to udać również ekipie astronautów z Angoli. Nie zdążyli jednak przed końcem nowoczesnego snu o podboju kosmosu. Jego zapisem są filmy science fiction produkowane w Związku Radzieckim, NRD, Polsce. Przyszłość w niedawnej przeszłości była konkretnym polem, czekającym na właściwego gospodarza, na przykład kosmonautów z dokładnie wyliczoną trajektorią lotów. Te niedawne fantazje o rejsach ku słońcu ogląda się dziś z rozczuleniem i niedowierzaniem, że oczekiwania wobec przyszłości były kiedyś tak silne. Wymienione prace znajdują się w jednej z pierwszych wysp archipelagu ekspozycji rozrzuconej po uliczkach Bergen. Każda z nich nosi miano instytutu i jest zaludniona przez wiele lub tylko jedno dzieło artysty badacza. To miejsce z poetyckimi zdjęciami radzieckich naukowców nosi nazwę instytutu znikającej przyszłości. Przyszłość jednak nie zniknie, rozszczepi się tylko na indywidualne przypowieści i jednostkowe losy. Czy da się je przewidzieć? W rolę jasnowidza wciela się Mariusz Tarkawian, który w wydzielonym pokoju pokrywa ściany zadziwiającymi portretami artystów starszych od niego o trzydzieści lat. Są wśród nich Wilhelm Sasnal, Damien Hirst, Nan Goldin. Może sobie pozwolić na swobodę, intuicję i żart. Nie wiąże go przecież żaden paradygmat oświetlający przyszłość sztuki, po końcu awangardy może wydarzyć się wszystko. Pocieszające jednak jest założenie, że nadal będzie sztuka i będą artyści.

Mariusz Tarkawian, "The Artworks of the Future", 2013, fot. Monika Żak, 2013
Mariusz Tarkawian, "The Artworks of the Future", 2013, fot. Monika Żak, 2013

Z tego dziwnego instytutu pełnego nostalgii za przeżytą, choć niedokonaną przyszłością przeskakujemy do badaczy teraźniejszości, której nikt nie przewidział.

W instytucie wymyślonych państw powitają nas artyści z grupy NSK (Neue Slovenische Kunst). Słoweńska grupa, która skomentowała bezczelnie rozpad Jugosławii. Wydali własne paszporty i założyli wirtualne państwo sztuki. Nie bez konsekwencji. Po latach, zażenowani, będą próbowali się dogadać z mieszkańcami Nigerii, którzy ich samozwańcze państwo i jego dokumenty potraktowali poważnie. Paszporty, które wymyślono jako szyderstwo z urzędowego identyfikowania ludzi, okazały się strzępem nadziei dla tych, którzy takiej identyfikacji rozpaczliwie szukali. Dla współczesnych nomadów szukających na pustyni śladów do lepszego świata. W tym samym instytucie norweski duet Jumana Manna i Sille Storihle snuje legendę o królestwie dobroci i rozumu, czyli Norwegii, która swój oświecony potencjał zaangażowała w rozwiązanie konfliktu bliskowschodniego. Na filmie przewijają się sceny z historii północnego królestwa i izraelskiego państwa uwikłanego w niekończące się wojny. Spełnieniem legendy miał okazać się pakt z 1993 roku, kiedy w Oslo premier z Tel Awiwu i palestyński przywódca na znak pokoju uścisnęli sobie dłonie. Być może pamiętają o tym wyłącznie Norwegowie, pielęgnujący piękny mit. Film opowiada o nim z czułością, ale i z sarkazmem – w bohaterów historycznych zdarzeń wcielają się dzieci, niewinne i naiwne, wolne od obciążającej wiedzy i skazane na popełnianie nowych lub tych samych błędów co poprzednie pokolenia. Choć może nie. Nadzieja jest jednak wątła. Obok ulokowano instalację ludzkiego zoo. Artyści Lars Cuzner i Fadlabi zbudowali rekonstrukcje pomieszczeń z ludzkiego rezerwatu, który stanowi turystyczną atrakcję Tajlandii i mocno podkręca budżet tego kraju, z czego wszyscy się cieszą, także mieszkańcy zoo. Więcej optymizmu nie dostarczy wizyta w kolejnym instytucie – politycznych halucynacji. W tym zakładzie pracuje tylko jeden artysta. Christian von Borries prezentuje swój godzinny esej filmowy, rodzaj dzieła totalnego sprzężonego z muzyką i o filozoficznych aspiracjach. Widz, wiedziony zabójczym rytmem, wędruje między Moskwą i Meksykiem i uczy się, czym jest złota klatka globalnego spektaklu, jak alienuje ludzi, spycha ich do kategorii marionetki konsumeryzmu i uczy poddaństwa wobec władzy. Film kończy się jednak sceną protestu ulicznego, milczącego, zasępionego, jednak pełnego ludzi świadomych.

Jan Peter Hammer, "Tilikum", fot. Monika Żak, 2013
Jan Peter Hammer, "Tilikum", fot. Monika Żak, 2013

Ta formuła filmowego tekstu zmieszanego z reportażem okazuje się w swojej perswazji całkiem skuteczna i nieraz powraca w pracach innych artystów. Jan Hammer w pasjonujący sposób prześwietla historię tresowania delfinów. Tresowano również ludzi, wszystko dzięki niezwykle profesjonalnej i eksperckiej wiedzy, która odkrywała proste triki natury, dające władzę i pieniądze. Wytresowane zwierzęta nadal potrafią jednak zagryźć tresera.

Bo właściwie jak to jest z tą wiedzą? Jej kumulacja służy tylko kumulacji kapitału, który zresztą sam jest owocem iluzji i dlatego warto nabyć wiedzę, żeby tę iluzję rozbić. Tak czyni niemiecki kolektyw filmowy Minze Tummescheit i Arne Hector, rozprawiający się z dogmatami kapitalistycznego systemu produkcji pieniądza w oparciu o giełdowe spekulacje. Film jest przekonujący, chociaż tak samo przekonują fortuny spekulantów. Równie realne, jak realna jest nędza tych, którzy przegrali.

A jeśli wiedzy nie da się komunikować? Pozostaje nam permanentna niewiedza. Clemens von Wedemeyer snuje fantazje o spotkaniu z „prymitywnym” szczepem zagubionym w dżungli, który nigdy dotąd nie zetknął się z cywilizacją białego człowieka. Zetknięcie z nim jest zresztą nie do opowiedzenia, bo nie ma już drogi powrotu. A jeśli komuś udało się wrócić, pozostaje zawieszony w stanie pomiędzy, odrzucony przez szczep, niezrozumiały przez „naszych”. I tak musi pozostać. Czy już naprawdę nie ma wiedzy absolutnej, łączącej rzekome przeciwieństwa? Dziwną wędrówkę po zakazany owoc wiedzy opisuje w swoich fantazyjnych filmach rosyjski artysta Dmitrij Wenkow. W jednym z nich grupka zapalonych badaczy odnajduje mleczną substancję, która po przetworzeniu w czeluściach jakiegoś zapomnianego ośrodka eksperymentalnego w Moskwie uwalnia nową kosmiczną energię, przynosi światu nowe słońce. Słońce wstaje nad szarą Moskwą i nie wiadomo, czy jego błysk przynosi wybawienie, czy kolejną katastrofę.

Clemens von Wedemeyer,
Clemens von Wedemeyer, "Against Death (The Fourth Wall)", 
courtesy of KOW, Berlin i Galerie Jocelyn Wolff, Paryż, fot. Nils Klinger, 2013

Do problemu wiedzy odnosi się w sposób aktualny i wręcz publicystyczny niemiecki artysta Stephan Dillemuth w instalacji „Society of Control”. Wiedza stała się znowu obszarem penetracji całkiem prywatnych i trywialnych spraw. Sami sobie jesteśmy winni – wpłynęliśmy na morze internetu z naiwną nadzieją, że to wszystko na niby. I jesteśmy stale i czujnie obserwowani przez obudzonego na nowo wielkiego brata. Dillemuth pokazuje jego miejsce pracy, ale po jakiejś nagłej awanturze ktoś zdemolował biuro stałego nadzoru, co jednak wcale nie znaczy, że nadzór przestał działać. Przypomina się piosenka Brygady Kryzys „Centrala” sprzed 30 lat.

W sposób totalnie suwerenny i magiczny odnosi się do wiedzy Dora Garcia. Od lat fascynuje ją fenomen stowarzyszeń pasjonatów badających „Finnegans Wake” Jamesa Joyce'a. Te stowarzyszenia budzą sympatię swoim zaangażowaniem, a jednocześnie rodzą jakiś niepokój, jest w nich bowiem coś z sekty, bractwa ufnego w istnienie zaszyfrowanego kodu, klucza do wszystkich tajemnic.

Dora Garcia, "Exhausted Books", fot. Liz Eve, 2013
Dora Garcia, "Exhausted Books", fot. Liz Eve, 2013

A może Garcia odnajduje w tych kółkach literackich ślad etosu badaczy z naiwnych lat Związku Radzieckiego, opisanych przez Strugackich? Związek Radziecki. Co robią widma tej epoki nad norweską zatoką? Dlaczego oglądamy film Josefa Daberniga o pośmiertnym życiu sowieckiego ośrodka dla literatów, gdzie władzę przejął personel, chociaż właściwi lokatorzy już dawno przestali snuć swoje artystyczne projekty? Jedyny twórca, który pozostał w tym zapomnianym miejscu, od dawna cierpi na twórczą niemoc.

Kapitalizm okazał się zbyt przebiegłym graczem w konkurencji z komunistyczną utopią. W trakcie gry zmienił plansze i reguły. Porzucił przykryty parą z kotłów industrialny teren hut, kombinatów, zakładów metalurgicznych. Rozparł się wygodnie w sterylnych ośrodkach badawczych, zajął się utowarowianiem kwantów wiedzy. Jeszcze długo dymiły kominy po drugiej stronie muru. Komunizm dał się oszukać i pozwolił na redukcję swojego wizerunku do figury hardego robola. Ale jeśli rzeczywiście klasa wyzyskiwana stała się inteligencją, nowym proletariatem produkującym wiedzę, to może warto na nowo ustawić parametry sporu ideologicznego, politycznego, a także i te parametry, które określają refleksję nad sztuką, jej granicami, realnością. Tak na przykład działa Dymitrij Gutow, który w swoim oporze przeciw logice kapitalizmu szuka resztek tego, co jeszcze nie utraciło konsystencji, wbrew diagnozie Marksa, że rynek zamienia wszystko, co stałe, w powietrze.

Dmitrij Gutow, "Patience", fot. Nils Klinger, 2013
Dmitrij Gutow, "Patience", fot. Nils Klinger, 2013

Charakterystyczną cechą triennale w Bergen jest zatarcie granicy między światem postkomunistycznym a światem triumfującego kapitalizmu. Nie ma tu relacji hierarchicznej lub jakiegoś historiozoficznego opisu dziejowych zmian. Artyści rozpoznają wspólną, choć ciągle tajemniczą przestrzeń, gdzie dawny Wschód i dawny Zachód zlewają się w nowy obszar. Od Syberii do Cyberii, chciałoby się zacytować Zofię Kulik. Przebiegu tej wystawy i atmosfery pracy badawczej nie powinny więc zakłócić awantury, które okryły niesławą jedną z pierwszych wystaw konfrontacji sztuki z byłego Wschodu z byłym Zachodem. Przypomnijmy, że ekspozycja „Interpol” w Sztokholmie w 1993 roku zakończyła się interwencją policji i aresztowaniem nagiego Olega Kulika, który podobno chciał gryźć widzów. Inny rosyjski artysta zniszczył instalację artysty chińskiego, po czym uciekł.

Zresztą ten cybernetyczny wymiar owej wciąż tajemniczej teraźniejszości przekłada się na dziwne strategie artystów stale wymyślających fałszywe tożsamości, awatary. Postawienie na głowie relacji między kopią a oryginałem w kulturze cyfrowej, a właściwie przyznanie każdej kopii rangi oryginału stawia w nowym świetle kwestię fałszerstwa. Tą dwuznacznością zabawia się fikcyjny kolektyw Buried Alive z Izraela. Pseudopartyzanci sztuki zmuszają swoje ofiary do wygłaszania bzdurnych manifestów. W role ofiar wcielają się autentyczni intelektualiści, na przykład Michaił Grobman. Jednak ich oprawcy to statyści podstawieni przez niejakiego Maxima Komara Myszkina, również zresztą wymyślonego przez prawdziwego tym razem Roee Rosena.

W Bergen zaproponowano artystom cieplarniane warunki do wytężonej pracy badawczej. Zdaniem kuratorów najwyższa pora na taką intelektualną zadumę. Naiwny aktywizm nie przyniósł ich zdaniem rezultatów. Należy, jak Marks, zniechęcony w 1848 rezultatem rewolucji, zamknąć się w bibliotece i zająć teorią, badaniem, wiedzą.

W Norwegii zebrali się artyści badacze. Spróbują znowu uruchomić siłę dialektyki i znieść wewnętrzne sprzeczności kapitalistycznego systemu wiedzy. Siłą współczesnej wiedzy jest postawa podejrzliwości, jak podpowiada Boris Groys. Również podejrzliwości wobec artystów, w społeczeństwie, w którym ziściły się słowa Beuysa, kiedy więcej ludzi chce tworzyć obrazy niż je kontemplować, w społeczeństwo spektaklu bez widzów. Teraz kontemplacja stanie się zadaniem dla artystów.

„Monday Begins on Saturday”, pierwsza edycja triennale Bergen Assembly, Bergen,  Norwegia, 31.08 - 27.10.2013.  www.bergenassembly.no  

Pedro Gomez-Egana, "The Chariot of Greenwich", courtesy of the artist, fot. Nils Klinger, 2013
Pedro Gomez-Egana, "The Chariot of Greenwich", courtesy of the artist, fot. Nils Klinger, 2013

Inti Guerrero, "Men amongst the Ruins: A Curatorial Research on a Tropical Experience of Fascism", 2012-2013, fot. Monika Żak, 2013
Inti Guerrero, "Men amongst the Ruins: A Curatorial Research on a Tropical Experience of Fascism",
2012-2013, fot. Monika Żak, 2013

Imogen Stidworthy, obraz kawałka żytniego chleba z laserwego skanera 3D, z archiwum Aleksandra Sołżenicyna, fragment instalacji
Imogen Stidworthy, obraz kawałka żytniego chleba z laserwego skanera 3D,
z archiwum Aleksandra Sołżenicyna, fragment instalacji "A Crack in the Light", 2013

Urban Fauna Laboratory, "Valley of Beggars", fot. Nils Klinger, 2013
Urban Fauna Laboratory, "Valley of Beggars", fot. Nils Klinger, 2013