Przygoda z orłem

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Coś jakby ostatnio zaszumiało w krytyce. Najpierw Iwo Zmyślony popełnił na „Szumie” sążnisty tekst o wyczerpaniu dyskursu emancypacyjnego i nowych powinnościach krytyki, a zaraz po nim Łukasz Gorczyca na łamach „Dwutygodnika” dał upust swoim proekologicznym przekonaniom o etyce krytyka (że niby czasem lepiej wejść na drzewo niż je ściąć? Przygody takiej choćby Cecylii Malik zdają się jednak temu przeczyć…). I choć los polskich lasów wszystkim głęboko leży na sercu, trudno nie odnieść wrażenia, że przez tego typu prztyczki i środowiskowe poszturchiwania zatraca się nam główny cel, to jest odnowa kulejącego krytycznego dyskursu. Kwestia języka nowej krytyki wydaje się bowiem ciągle nierozwiązana, co gorsza, chyba zaczyna tonąć w burzliwiej topieli piany, toczonej z ust zainteresowanych krytyków. A szkoda, w końcu jest tyle do zrobienia i kolejne wydarzenia na naszej scenie prowokują do poszukiwania świeżych określeń dla zachodzących obecnie zjawisk. Mnie samej nieraz marzyła się taka „rewolucja języka rzeczywistości” w krytyce… Idea piękna, jednak w jej wdrożeniu okazuje się przeszkadzać sama rzeczywistość.

Choćby ostatnio: przechadzałam się po wystawie „W sercu kraju” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej i dumałam, jak by to wszystko dało się opisać. Sprawa nie jest prosta, wystawa to przecież poważna i – w zasadzie – zbudowana z dużym rozmysłem i konsekwencją. Do tego to nagromadzenie prac… dużo ich, dużo, wiele znakomitości i perełeczek, tyle, że nie wiadomo, od czego zacząć. Do Muzeum trzeba przychodzić kilkakrotnie, nie da się tego wszystkiego zobaczyć za jednym razem. A jak się tak chodzi i chodzi, to i łatwo się zmęczyć. Mieczysław Porębski w takim momencie pewnie by poradził, żeby sobie gdzieś przysiąść i odpocząć. Ławeczek jak na złość w Muzeum niezbyt dużo (można usiąść tylko na tych wiecznie zakurzonych kaloryferach…), ale znalazłam jedno ustronne miejsce, w sam raz na świątynię dumania: jest to przeszklony korytarz z rzeźbą Mirosława Bałki „Chłopiec i orzeł” z 1988 roku. Nigdy jakoś szczególnie nie rozklejałam się na myśl o sztuce Bałki, jednak ta praca przykuła moją uwagę – jest w niej urzekająca prostota i szczerość. W płytkiej sadzawce stoi wyprostowana figura chłopca, naprzeciwko niej orzeł. Figura chłopca została kiedyś uszkodzona, ktoś pod osłoną nocy odrąbał jej głowę i ręce. Artysta zdecydował się reanimować jedynie głowę, która powróciła na kadłub – w miejscu cięcia widoczny jest jednak nieznaczny ślad. Chłopiec wygląda przez to, jakby połykał coś wielkiego lub się dusił. Z kolei stojący naprzeciw orzeł najwidoczniej stara się „przeszyć” spojrzeniem chłopca – niestety, z jego oczu wydobywają się jedynie dwie ospałe strużki wody, które rozpryskują się u stóp chłopca niczym strużki właśnie moczu. Chciałoby się powiedzieć: scena niezbyt udanego chrztu na Polaka. Orzeł jakoś nie może (nawet wbrew temu, co mówi ostatnio prasa), sam zaś młody Polak jakby orła nie widzi; ledwo ochrzczony, a czymś najwyraźniej już się dławi…

Mirosław Bałka, „Chłopiec i orzeł”, 1988
Mirosław Bałka, „Chłopiec i orzeł”, 1988

Jest jeszcze jeden istotny aspekt tej pracy: czas jej powstania. 1988 rok – chwila przed kluczowym dla transformacji momentem. Wszystko dopiero ma się wydarzyć, chłopca czeka pewnie niejedno zderzenie z rzeczywistością… oj, będzie z tego guz na głowie, i to pewnie niejeden… A co na to Muzeum? Wszak „transformacja” to kluczowe dla MeSeNu pojęcie, zdawać by się mogło, że ta placówka jest w ciągłym ruchu lub też nawet „cała jest ruchem” (np. Occupy). To oczywiście poniekąd wynik kłopotów ze stałą siedzibą: w obliczu niepewności jutra Muzeum przemyślnie odwołuje się do teorii Otwartej Formy Oskara Hansena, a takie prace jak „Iconostas” Yona Friedmana mają nas najwyraźniej przekonać, że ekipa Muzeum jest faktycznie gotowa na wszystko.

Andrzej Wróblewski, „Muzeum”, 1956
Andrzej Wróblewski, „Muzeum”, 1956

No dobrze, ale co w zasadzie znaczy „wszystko”? Oczywiście trywialnością byłoby skupianie się teraz na kwestiach architektonicznych; jeśli już Muzeum się na coś gotuje, to z pewnością na rewolucję. Jak zauważa Joanna Mytkowska we wstępie do skromnego katalogu wystawy, niegdysiejsze socjalistyczne „serce kraju” na Placu Defilad jest obecnie puste – jak na razie nie udało się postawić tam gmachu muzeum… można za to spróbować napełnić je (serce) wywrotową treścią spod znaku sztuki zaangażowanej. Faktycznie, w Muzeum jest trochę wszystkiego – jest sztuka „ze Wschodu”, feminizm, Holokaust, trochę nadrealizmu, a nawet sekcja vintage (reprezentowana m.in. przez Paulinę Ołowską i Goshkę Gawlik). I choć na wernisażu wystawy mówiło się, że całość jest „beznarracyjna”, to wszyscy i tak doskonale wiedzą, o co tu właściwie chodzi: cała rzecz jest o Polakach i Polsce, o nas, z nami i wobec naszej własnej, polskiej gęby. Symbolicznym początkiem tej opowieści jest gwasz Andrzeja Wróblewskiego „Muzeum” z 1956 roku (znów znacząca data…) – znakomity, lekki i trafiający w sedno krytyki instytucjonalnej, jaką warszawskie muzeum chce praktykować. Trochę to wygląda tak, jakby MSN postanowiło pójść z Polakami na wojnę – zamiast lizać nasze wiecznie niezabliźnione rany, kuratorzy wbijają w samym centrum kraju czerwoną flagę i krzyczą: „Basta!”. Trudno też nie dostrzec, że MSN ze swoimi archiwami pracowni prof. Grzegorza Kowalskiego czy KwieKulik wyraźnie kreuje się na szczególną skarbnicę zaangażowania; przypomina to trochę gromadzenie zapasów na trudne, nadchodzące czasy rewolucyjnych zmian. A że zmiany są nieuniknione – jakże wątpić, szczególnie tu, w Muzeum? Wystarczy rzucić okiem na apokaliptyczne dzieło Zbigniewa Libery, by poczuć, że jednak coś się święci. W końcu jaka sztuka dzisiaj, taka Polska jutro…

Cezary Bodzanowski, „Prognoza”, 2012
Cezary Bodzanowski, „Prognoza”, 2012

„Winter is coming” – powiedział kiedyś Lord Eddar Stark do króla Roberta z „Gry o tron”; jak się miało okazać, słowa te zapowiadały rozliczne kłopoty, w tym śmierć Starka, Roberta i nadejście z Północy złowrogich zombie. Podobnie kuratorzy Muzeum nie szczędzą nam złowieszczych przepowiedni. Po „katastrofie Libery” przychodzi bowiem czas na zapowiedź przewrotu według Aernouta Mika (to jest ten dziwny moment, gdy artyści zamieniają się w kronikarzy dziejów). W jego wideoinstalacji „Communitas” na trzech sąsiadujących ze sobą ekranach możemy podziwiać sale Pałacu Kultury i Nauki okupowane przez niezidentyfikowaną ludzką ciżbę (wśród której brylują ponoć Wietnamczycy). Więc jednak najazd ze Wschodu? Wygląda na to, że tak, zwłaszcza jak się wspomni, że gdzieś w podziemiach rozbrzmiewają bojowe okrzyki z trylogii Yael Bartany, która dopełnia profetyczny rys kolekcji MeSeNu. Aż chciałoby się westchnąć – zmiany, zmiany… A jak świat staje na nogach, to wiadomo, zaczyna się wędrówka ludów. A może raczej tułaczka? I to taka azjatycka, przez stepy... Tak to przynajmniej wygląda w Muzeum. Na parterze wita nas monumentalny napis AZJA Zbigniewa Warpechowskiego, a już piętro wyżej gramolą się „Burłacy” Pawła Althamera, przygotowani specjalnie na tę wystawę i odnoszący się bezpośrednio do obecnej sytuacji Muzeum. Praca jest zainspirowana obrazem Ilji Riepina „Burłacy na Wołdze” i trzeba przyznać, że Althamerowi udało się oddać dramatyczny nastrój zarówno Repinowskiej historyjki, jak i sytuacji w Muzeum: rzeźby, z odlewami twarzy najwierniejszych pracowników MeSeNu, ciągną w znoju model muzeum Christiana Kereza (przyciężkawy?…), a szkieletowate ciała upodabniają ich do smętnych truposzy. Ciarki idą po plecach i chciałoby się powtórzyć słowa Lorda Starka: „winter is coming”…

Dwa warianty jednej podróży: latający dywan Slavs & Tatars („PrayWay”, 2012)…
Dwa warianty jednej podróży: latający dywan Slavs & Tatars („PrayWay”, 2012)…

… i tułaczka wygnańców oczami Pawła Althamera („Burłacy”, 2012)
… i tułaczka wygnańców oczami Pawła Althamera („Burłacy”, 2012)

Patos i rozmach na miarę sagi George’a R. R. Martina – oto słowa, które ujmują sedno „Burłaków”, ale także opisują coś, co udało się uchwycić zespołowi kuratorskiemu Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Przechadzając się po rozległych przestrzeniach Emilki trudno tego nie zauważyć: sztuka w Polsce zaczyna się monumentalizować (nie należy tego zjawiska mylić z tzw. pomnikomanią) i niczym orzeł prostuje skrzydła, szykując się do lotu. Doczekaliśmy się wreszcie kolekcji na miarę muzeum krytycznego Piotra Piotrowskiego – od tej chwili nie możemy już się cofać ku „łatwym rozwiązaniom”, czymkolwiek one są… Nadchodzą zmiany, a Muzeum Sztuki Nowoczesnej, przyjmując funkcję „motora dziejów”, chce mieć w nich swój udział. Niektórzy co prawda narzekają, że „W sercu kraju” to nadęty tytuł jak na wystawę, która ma miejsce w byłym pawilonie meblowym, a kuratorzy dali popis narcyzmu, popadając w autotematyczną paplaninę (to chyba spuścizna Foksalu się kłania). Każdy jednak, kto tak twierdzi, podobny jest do tego malkontenta Gorczycy, co to woli zostać na drzewie niż działać. A niech sobie siedzi. Obejdą się bez niego rewolucjoniści.

Tak to sobie wszystko rozważałam po cichu, siedząc spokojnie w mojej „świątyni dumania”, gdy nagle z zadumy wyrwało mnie czyjeś natarczywe spojrzenie. To orzeł wbijał we mnie wzrok, kusząc polskością, a kto wie, może czymś jeszcze?... „Chodź tu, dziecinko”… zdawał się mrugać porozumiewawczo, strosząc wabiąco piórka. Nie przeczę, było w tym coś pociągającego; trudno było jednak nie zauważyć, że równocześnie sikał mi na buty. Powracając do pytania o nowy język krytyki, jak na przykład opisać coś takiego? Zadanie to bardziej dla urologa niż dla mnie…

„W sercu kraju”, Kolekcja Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, 14.05. – 06.01.2013

Piotr Uklański, „Deutsch-Polnische Freundschaft”, 2011
Piotr Uklański, „Deutsch-Polnische Freundschaft”, 2011