Konkurs "Wielka Nadzieja Młodej Krytyki" rozstrzygnięty

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Mimo nieco żartobliwego tytułu do konkursu podeszliśmy bardzo poważnie, naszym celem było przecież wyszukanie - odkrycie - nowego talentu w dziedzinie krytyki artystycznej. Szukaliśmy osoby o lekkim piórze, umiejętności jasnego formułowania opinii i myśli oraz błyskotliwej argumentacji. Osoby, która swobodnie posługuje się językiem polskim, nie pisząc przy tym wypracowania na zadany temat.

I kogoś takiego udało się nam znaleźć.

Nie chcieliśmy nagradzać tekstów, których autorzy piszą żargonem krytyków, używając frazy bardziej odpowiedniej dla magisterki z historii sztuki niż recenzji. Wiemy, że teksty o sztuce współczesnej mogą być dla czytelników równie ciekawe, jak sama sztuka.

Zdecydowaliśmy się postawić wymóg napisania dwóch recenzji - pozytywnej i negatywnej - nie po to, by poznać hierarchię wartości autorów, lecz by pełniej rozpoznać umiejętność argumentowania oraz upewnić się w kwestii zdolności wystawiania także surowych ocen, nawet kosztem dobrego samopoczucia swojego i artystów. Nie obawiamy się pojęcia dyskursu, nie chcemy jednak, by było ono używane jak wytrych zastępujący uzasadnienia.

Z przyjemnością informujemy, że główną nagrodę - publikację nagrodzonych tekstów i ofertę współpracy z "Obiegiem", a także wybór wydawnictw CSW - przyznajemy

Pani Monice Tomkiel.

Autorce serdecznie gratulujemy - a dwie jej recenzje publikujemy niżej.

Dziękujemy wszystkim autorom nadesłanych prac; z niektórymi będziemy chcieli utrzymać kontakt.

 

Marcin Krasny i Grzegorz Borkowski

 

 

 

 

Monika Tomkiel

Buntownik bez powodu made in Poland

 

 

Polacy doczekali się własnego buntownika bez powodu. Skrojonego na miarę Kowalskiego z blokowiska, siedemnastolatka, który pewnego dnia budzi się w ciasnym pokoju na jedenastym piętrze jako buntownik. Znak szczególny rebelianta to napis FUCK OFF na czole, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jest zbuntowany. Jego bunt objawia się tym, że przez cały film biega, niszczy samochody, wykrzykuje hasła porzucenia tanich żywotów, namawia do rewolty. Bunt dla samego buntu, żadnych pomysłów na to, co i jak chciałby zmienić. W swoim niszczycielskim biegu donikąd próbuje zwerbować znajomych do ciągle jednoosobowej rewolty. Ale ani on nie wpływa na nich, ani on na niego.

W szarym krajobrazie blokowiska przewijają się równie szare, zmęczone bylejakością twarze jego matki, księdza, tępych gangsterów z podwórka, kolegi wystawiającego na półki towar w hipermarkecie i byłego nauczyciela, kiedyś bohatera w oczach uczniów, teraz w zamroczeniu recytującego poezję przegranego alkoholika. Film oprócz buntu niczego nie pokazuje i nic nie mówi o głównym bohaterze. Jeszcze dzień wcześniej, zanim obudził się jako buntownik, wyglądało na to, że miał dobry kontakt z matką, był dobrym ministrantem i zwykłym kumplem. Dlatego jego otoczenie nie wie, o co mu chodzi, i traktuje jego rewoltę jako efekt burzy hormonalnej. Widz też tylko tak może wytłumaczyć sobie jego bieg po maskach samochodów.

Boguś szydzi z konsumpcjonizmu. Wyśmiewa świat luksusu i rzekomej dostępności, na które go nie stać. Taniego, ale jednak kolorytu jego mieszkaniu dodaje tylko świecący ołtarzyk jego matki, której bogiem jest Krzysztof Krawczyk. I ten Krzysztof Krawczyk jak się okazuje jest też idolem gangstera, któremu podpada Boguś, kiedy w destrukcyjnym szale niszczy samochód lokalnej szajki. Krzysztof Krawczyk jest tu Bachusem kiczowatej biesiady, symbolem potańcówki przy tanim alkoholu i przygodnych remizowych uniesień miłosnych; do niego wzdychają bohaterowie filmu, on był dla nich migoczącą gwiazdką na peerelowskiej choince.

Polskie blokowisko doczekało się już wielu opisów i filmów. Wojcieszek nic do nich nie dodał. Postacie są sztampowe, idiotyczni mafiozi - rodem z komedii gangsterskich z Cezarym Pazurą z lat dziewięćdziesiątych czy z filmów o Kevinie, który corocznie odwiedza Polskę na święta Bożego Narodzenia. Były nauczyciel to alkoholik wyrzucony ze szkoły i z życia swojej rodziny, który po wyłudzeniu od pani Krysi kolejnego piwa tańczy w zapomnieniu na plastikowych stolikach brudnego osiedlowego pubu. I jeszcze ksiądz, któremu brakuje argumentów i charyzmy, żeby przekonać Bogusia do powrotu do zabawy w ministranta. Jest to typowy orszak blokowiskowych karykatur, które nie mogą motywująco wpłynąć na głównego bohatera. Nawet dziewczyna z masarni, która wpada w oku naszemu buntownikowi, tego nie potrafi, bo widzi w nim chłopaka, który sam nie wie, czego chce. I koło się zamyka: każda postać pozostaje w pułapce swojej konwencji.

Film jest jakby wyrwanym z większego scenariusza środkowym rozdziałem o agresji i buncie. Brakuje wstępu i zakończenia. Mimo kilku dobrze brzmiących dialogów i kreacji aktorskich oraz trafionych formalnych rozwiązań, takich jak podzielenie filmu na sekwencje, które poprzedzają animacje w stylu punk, czy nagranie filmu w wersji czarno-białej, treściowo film wydaje się kolejnym akcesem do zbioru Wiele hałasu o nic.

Animacje do filmu zrobił Krzysztof Ostrowski, wokalista popularnego jeszcze niedawno Cool Kids of Death, który krzyczał, tak jak Boguś Kowalski, w jednej z piosenek do tak zwanych ludzi sukcesu: "Hej, człowieku w pierwszym rzędzie, Panie decydencie z agencji reklamowej. Hej, panie menedżerze, z MTV prezenterze, Słynna dziennikarko. Mamy butelki z benzyną i kamienie... Wymierzone w Ciebie!". Słowa tej piosenki to jakby scenariusz tego filmu, właściwie przydługiego teledysku o bieganiu z kamieniami rzucanymi na szaniec wielkich korporacji. Może warto poważnie potraktować ostrzeżenie Ostrowskiego, żeby nie siedzieć w pierwszym rzędzie, bo w kinie pierwszy rząd nie ma łatwo, można dostać butelką z benzyną lub kamieniem, a sala kinowa przerodzi się w salę samobójców, którzy zapłacili za seans i dostali po łbie na własne życzenie. Czasem, jak się do takiej butelki zajrzy, zamiast obiecywanej benzyny można zobaczyć zwykłe dno.

 

"Made in Poland", reż. Przemysław Wojcieszek, premiera: 25 marca 2011

Monika Tomkiel

Sól w oku

 

To nie jest przyjemna wystawa. Trzeba się najpierw wprosić, potem schylać, wsłuchiwać, patrzeć w górę, walczyć z niepokojem i poczuciem, że jest się raczej nieproszonym gościem, chociaż przestrzeni tu nie brakuje. Żadnych ułatwień w postaci opisów, tylko skromne tabliczki z enigmatycznymi mniej lub bardziej tytułami prac. Szaro, buro i ponuro. Wieje pustką i smutkiem jak w opuszczonym zamczysku, gdzie najeźdźcy spustoszyli sale, wybili szyby, słychać szum wiatru i pomruki nadchodzącej burzy. Ale spokojnie, z Zamkiem Ujazdowskim wszystko w porządku, tak miało być. Wszystko jest tu starannie zaplanowane, trasa wyznaczona na specjalnej mapce, którą dostaje każdy podglądacz. To rzetelna retrospektywa dwunastoletniej pracy artysty z wideo, na której prace stają się przez sposób ekspozycji wideorzeźbami, jak przystało na Bałkę-rzeźbiarza.

Wróćmy jednak do początku. Na wystawę prowadzą drewniane drzwi, których jedno skrzydło jest lekko przymknięte, i nieprzypadkowo, chociaż mało kto zwraca uwagę na ten szczegół. Drzwi nie stoją więc tak do końca otworem. Trzeba się tam wprosić jak do mieszkania sąsiada, u którego drzwi były uchylone, a zza nich dobiegały niepokojące odgłosy. Trzeba wejść z czystej ciekawości, z dziwnie przyjemnym niepokojem, i przypatrywać się przygotowanym przez artystę fragmentom.

Są w mieszkaniu takie zakamarki, do których wolimy nie zaglądać i omijamy przy sprzątaniu, mimo że drażnią nas jak wmiecione pod dywan okruchy. I nagle przychodzi do nas gość o inicjałach M.B., dla którego tak sprzątaliśmy, i nie zauważa naszych porządków i nie chwali, tylko od razu zauważa brudny kąt i jeszcze robi mu zdjęcie. Bo takie właśnie załączone obrazki tu mamy w ramach-ekranach wypełnionych solą. A każdy z nich - jak sól w oku.

Artysta z premedytacją wydobywa ze świadomości te fragmenty, które wypychamy z pamięci, pokazuje burd i drzazgi, o których wolimy nie myśleć albo udajemy, że ich nie ma. Dlatego jego prace drażnią jak ostre światło lampy na przesłuchaniu, w którego trakcie wychodzi na to, że jednak jesteśmy winni.

A co wywołuje poczucie winy i bezradności bardziej niż Holocaust? Artyście zależy, żebyśmy nie zapomnieli wstydu, żebyśmy pamiętali, mimo bólu i goryczy. I nie ma tu jasnego podziału na dobrych i złych, na tej wystawie każdy czuje dyskomfort. Dziś Polacy, jutro Niemcy (wystawa z Polski przenosi się do Berlina).

Bałka bada przewrotność naszej pamięci, bywającej labiryntem, w którym można błądzić bez końca. Skojarzenia, zaburzone perspektywy, rozpływanie się czasu, pamięć zapachu, dźwięku, obrazu - to bardzo ulotne sprawy. Nawet kiedy chodzi o wydarzenia traumatyczne - po czasie bledną, stają się mętne i dalekie, mimo że były przecież tak boleśnie wyraziste i namacalne. A może mózg specjalnie wypycha je z pamięci? Może po prostu zestawia je tak, żeby bolało jak najmniej? Może są tylko migającą, odwróconą poziomo cyfrą 4, której skrzyżowane linie tworzą coś na kształt krzyża. W pracy I Knew It Had 4 In It (2008) Bałka wybrał właśnie taką czwórkę z pamięci żony nazistowskiego nauczyciela, która nie pamiętała dokładnie liczy ofiar obozu, ale pamiętała, że na pewno w tej liczbie jest jakaś czwórka. Może było to 40 tysięcy, a może 400 tysięcy, na pewno coś z czwórką...

Artysta pyta o Holocaust, bo choć wydawać by się mogło, że jest on tym, o czym nie można zapomnieć, to jednak na pamięci ludzkiej nie można zbytnio polegać. O czym myślimy, kiedy pod bramą Auschwitz razem z innymi wycieczkowiczami rzucamy się śnieżkami i żartujemy? (B, 2006). Co i jak wtedy pamiętamy? Ta wideoinstalacja umieszczona jest wysoko, pod samym sufitem, i wywołuje wrażenie, że też stoimy pod bramą obozu. Ale Holocaust jest tu też tylko symbolem wyparcia bolesnych, niewygodnych faktów.

Wystawa idealnie współgra z zimową, szaro-białą aurą. Jeśli szukamy ukojenia w sztuce, z powodu obniżonego zimą nastroju, to tu go nie znajdziemy - prędzej wpadniemy w jeszcze większą chandrę. Mimo że nie ma tu drastycznych scen, żadnego ekshibicjonizmu, krwi, zwłok. Jednak detal, który z reguły przeoczamy, może być groźny. Bałka znów bez rzucania w nas masakrami świata wprowadza nas w podejrzany stan za pomocą pozornie niewinnych fragmentów z rzeczywistości, z pamięci, z szuflady... Jak wtedy, kiedy prowadził widza w Hali Turbin w Tate Modern do kontenera, gdzie panował "najczarniejszy mrok". Bałka jest trochę Hitchcockiem sztuki współczesnej. Za pomocą nastroju, detalu wzbudza silne emocje widza. Atmosfera jego wystaw bardziej działa na wyobraźnię niż na oko czy ucho.

Cała wystawa to fragmenty starannie rozrzucone na podłodze, ścianach, suficie, to głośniki raz widoczne, raz nie. Są fragmenty wierszy (Charles Bukowski, Paul Celan, Michał Anioł) współgrające z nastrojem obrazów (Sundays kill more, Me Reading Lichtzwng, Michał Anioł Buonarroti. Czytanie), jest fragment rurociągu (bottom), fragment kołysanki (AAA+Rauchsignale), fragment podłogi w pracowni artysty (Mapping), fragment mapy miejsca straceń (MapL), fragment jabłoni (Apple T.), fragment białej ściany, fragment napisu Arbeit macht frei (B), fragment filmu Shoah, fragment czarnego paska na twarzy sierżanta SS i fragment jego wypowiedzi (Primitive)... To właśnie fragment drutu kolczastego zaburza sielankowy obraz sarenek na śniegu (Winterreise/Bambi), to mały fragment - znak telewizji Al Jazeera - potęguje zawrót głowy w upiornej karuzeli, jak i fragmenty daszku nad wideoinstalacjami z barakami obozowymi (Carrousel); te liczne detale wyeksponowane są w różnych miejscach na ekranach - raz trzeba się schylić, innym razem wyciągać szyję i cały czas znosić ten szum, piski, słowa, odgłosy burzy, bicza i silnika.

Wśród oglądających wystawę jest sporo sfrustrowanych, zagubionych, bezradnych, znów obrażonych na sztukę współczesną. W okolicach pracy Flagellare, gdzie słychać odgłosy biczowania, jakiś silnie zirytowany pan Widz mówi do pani Widzki: "Jak chcesz, to zostań, ja wychodzę".

Ci zwabieni reklamą, pozytywnymi recenzjami i znanym nazwiskiem widzowie czują się oszukani, zawiedzeni. Nie mogą z tych fragmentów ułożyć obiecanej układanki. Będą mówić, że "byli na Bałce, ale chyba są za głupi na tę nową sztukę" albo będą ironizować na jej temat. Ale po dłuższym czasie na pewno w pamięci odnajdą jakiś fragment tej wystawy, który będzie zabarwiony jakąś emocją czy dźwiękiem. A wtedy artysta mógłby zaśmiać się przewrotnie, bo oni i ich mechanizmy pamięci mogliby stać się przedmiotem obserwacji i dostarczycielami materiału do podobnej ekspozycji.

Czy zatem tylko fragment społeczności bierze pełny udział w odbiorze sztuki i tym utwierdza sztukę współczesną w jej elitarności? Co z resztą? Bo tu oprócz nastroju warto też znać konteksty wystawy i konkretnych prac. Zawsze można tropić terminy oprowadzań kuratorskich i zaopatrzyć się w album. Trzeciego lutego pojawiły się w CSW ulotki z krótkimi opisami prac. Mogą więc ci śledzący opinie w mediach, ale notorycznie rozgoryczeni swoją bezradnością wobec sztuki współczesnej Szanowni Widzowie mówić już z przekonaniem: "Bałka wielkim artystą jest". Bo jest.

Mirosław Bałka, Fragment, CSW Zamek Ujazdowski, 14 stycznia 2011 - 3 kwietnia 2011

Konkurs "Wielka Nadzieja Młodej Krytyki" rozstrzygnięty