Bardzo lubię przypadek

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

PS. Wystawa w BWA Awangarda "Wyprzedaż", nawiązuje do twoich wcześniejszych projektów, związanych z malowaniem obrazów na ulicach miast i czasowym porzucaniu ich w tym środowisku. W takim procesie twoje płótna uzyskiwały pewien stopień samodzielności i miały szansę wejść w interakcję przede wszystkim z nieprzygotowanym, przypadkowym widzem. W "Awangardzie" widzowie mogą malować na twoich płótnach. Niewielka zmiana kontekstu przeniesienia sytuacji z ulicy do galerii niesie znaczną zmianę w interpretacji twojego malarstwa. Żeby to uchwycić muszę cię spytać jak powstał twój pomysł, żeby malować w przestrzeni i "wtapiać" swoje malarstwo w krajobraz miejski? W pewien sposób to bardzo klasyczny motyw, kiedy wychodzisz z paletą, pędzlami i płótnem na zewnątrz i malujesz "z natury", choć dziś niewielu twórców chyba jeszcze tak robi...
WG. Muszę zacząć od tego, że nie postrzegam swoich obrazów w ramach kolejnych, powstających projektów. dla mnie ważna jest kontynuacja. Dlatego nie wiem w którym momencie miałbym szukać początków takiego malowania, ponieważ u mnie te zmiany zachodzą dość płynnie. Jedna praca niejako wynika z poprzedniej. Już mój dyplom polegał między innymi na tym, że umieszczałem obraz w pewnej przestrzeni, pejzażu. Kolejnym etapem było to, że porzucałem obrazy w mieście. Wydaje mi się, że sytuacja jest o wiele ciekawsza kiedy możesz sprowokować widza do konkretnych akcji, Zmuszasz go do tego, aby wyszedł z galerii i przeszedł się ulicami miasta. szukał czegoś w tym mieście, uświadamiał sobie, że znane rzeczy wcale takimi nie są, że może się tam czaić dużo zagadek. To jedna sprawa, kolejną jest zaś taka, że widz ma możliwość zareagowania na te prace. Nikt ich nie pilnuje i to od niego zależy co z nimi zrobi. Czy taki obraz kopnie, czy weźmie, czy coś domaluje. Czy przechowa je przez zimę jak mi się zdarzyło we Wrocławiu kilka lat temu.

Wojciech Gilewicz, Bat Yam, 2008, wideo still, DVD, 4'51
Wojciech Gilewicz, Bat Yam, 2008, wideo still, DVD, 4'51

PS. W chwili gdy zabierasz obrazy z ulicy i pokazujesz je w galeriach twoje płótna często nabierają abstrakcyjnego charakteru. Przed takim całkowitym wyjęciem ich z kontekstu miasta niejako ratujesz je za pomocą wideo, na którym pokazujesz działania, jakim były wcześniej poddawane te obrazy. Jak do obrazów malarskich mają się obrazy wideo, które w jakiś sposób towarzyszą bądź istnieją równolegle do płócien?
WG. Mam wrażenie, że zmierzasz w kierunku, by mnie spytać, czy to co powstaje to filmy wideo, czy dokumentacje. To pytanie jest mi często zadawane. Odpowiedź na nie nie za bardzo mnie nie interesuje. Nie zastanawiam się nad tym. Jakie jednak znaczenie miałaby ta odpowiedź? Po co wracać do rozgraniczenia na malarstwo, grafikę, rzeźbę i wideo? To po prostu jest sztuka, niezależnie od tego, czy malujesz obraz, czy tworzysz wideo. Granice i media zostały już tak ze sobą przemieszane, że nie ma sensu ich rozgraniczanie. W moim przypadku wideo to jest znowu kwestia pojawienia się w pewnym momencie potrzeby i dość naturalnego do niego dojścia. Wychodzę od klasycznego malarstwa, czuję się malarzem, robię zdjęcia, ale wciąż poszukuję. Myślę, że prace wideo są jednym z logicznych etapów myślenia o obrazie. To obraz, który się porusza.

PS. No dobrze, nie zastanawiajmy się, czy twoje wideo jest dokumentem, czy pracą artystyczną. Być może takie podziały wynikają z naszych przyzwyczajeń w myśleniu o sztuce. Chodzi mi o bardziej konkretną rzecz: czy twoje obrazy mają rację bytu bez kontekstu wideo prezentującego to, jak powstawały?
WG. Wydaje mi się, że to działa wieloetapowo. Czym innym jest obraz zamontowany na ulicy, który udaje jej fragment, czym innym jest obraz wyjęty z tego kontekstu i powieszony na białej ścianie w galerii czy muzeum. Wideo jest być może swego rodzaju łącznikiem. Jest medium, które pozwala zobaczyć jak bardzo zmienia się znaczenie i odbiór czegoś w zależności od sytuacji i kontekstu. Dzięki niemu mogę pokazać ten paradoks. Wideo to taki performans na temat malarstwa.

PS. To pytanie zadałem ci w kontekście niedawno otwartej wystawy, w której wziąłeś udział - "Post-Gauguin" w BWA w Katowicach. Pokazałeś na niej wideo zrealizowane w Bat Yam. Same obrazy zostały jednak na miejscu w Izraelu. Jak funkcjonuje to wideo bez relacji z obrazami, które wówczas powstały?
WG. Tu nie ma reguły, trzeba rozmawiać o konkretnych realizacjach. Film z Bat Yam, na którym poddaje rożnym działaniom jednakowe, zagruntowane i zamalowane na biało płótna moim zdaniem świetnie się sprawdza jako niezależny byt. Choć bardzo chciałbym zobaczyć te obrazy po ponad już dwóch latach i sprawdzić, czy są jakąś wartością. Ktoś kiedyś w rozmowie ze mną bardzo je skrytykował, mówiąc, że jako odrębny byt w ogóle się nie bronią. To było dla mnie cenne, bo mogłem zobaczyć inną perspektywę, z której taka opinia została wyrażona. Te obrazy powstały w pewnym sensie dość przypadkowo, choć nie można powiedzieć, że brakuje im czegoś takiego jak kompozycja. Gdybyś chciał zrobić coś, co jest czystym dziełem przypadku to i tak kompozycja zawsze tam będzie.

Wojciech Gilewicz, Shanghai, 2008, wideo still, DVD, 54’24
Wojciech Gilewicz, Shanghai, 2008, wideo still, DVD, 54’24

PS. Czy w takim razie ma dla ciebie znaczenie to, co pojawia się na twoich obrazach? Czy to, co jest tam namalowane jest po prostu dziełem przypadku?
WG. Chyba nie mogę odpowiedzieć na to pytanie w żaden sensowny sposób. Nie powiem, że nie zależy mi na tym, co na tych obrazach powstaje. Nikt by mi w to nie uwierzył. Z drugiej strony, jeśli stwierdzę, że bardzo mi zależy, to co z kwestią przypadku? Bardzo lubię przypadek... Od pewnego już czasu zależy mi na wynajdowaniu pewnych procesów zachodzących w tkance miejskiej, na bazie których obrazy "same" się malują i w jakiś też sposób sam je prowokuje... Wykorzystuję pewne siły, na przykład siłę miasta do tego, żeby na obrazie coś się budowało, nawarstwiało. Takim idealnym środowiskiem do tego rodzaju działań jest dla mnie Nowy Jork, bo to jest miasto, w którym niczego się nie czyści, tylko po prostu przemalowuje... To niesamowite, gdy widzisz np. w metrze odłażącą farbę ze ściany, pod którą znajdziesz kilkadziesiąt warstw innych farb. To nieprawdopodobne. Po tylu już latach, wciąż mnie to malarsko zachwyca. Albo gdy idziesz ulicą i widzisz czerwony blok, a za dwa dni ten sam blok jest już zielony. To miasto jest napędzane malarstwem... Zobacz, ile poświęcamy czasu na zastanawianiu się nad kolorem, badając jego symbolike, znaczenie, odmiany, historyczne wersje. W Nowym Jorku wydarza się doskonała sytuacja malarska. Ta malarskość sama siebie wciąż napędza. Jest jednocześnie tak abstrakcyjna i tak konkretna, tak utylitarna i tak bez granic, tak kontrolowana, choć też kompletnie przypadkowa, że stwarza zjawisko, którym jest po prostu obraz. We Wrocławiu pokazuję między innymi prace, które zacząłem malować dwa lata temu w Lublinie. Takie panneau, wielkości pięć metrów na półtora, które przemalowuję na kolejne kolory a czynnosc ta nie ma ani początku ani końca. Mówiąc dużo o malarstwie, doszukując się w nim treści, kontekstów, interpretacji nie do końca pamiętamy, jak neutralne i proste może ono być. Każdy z nas pomalował kiedyś przecież jakąś ścianę albo jakiś płot. Nawet jeśli nie mówimy w tym przypadku o malarstwie to na pewno o jakiejś malarskości, czy czymś jeszcze bardziej abstrakcyjnym. Kwintesencja tkwi właśnie w tym geście. I o ile amerykańscy akcjoniści malarstwa doszukiwali się nim czegoś bardzo znaczącego artystycznie, to w tym przypadku gest jest wyabstrahowany i neutralny wobec "malarskości".

PS. Parę lat temu, w tej samej witrynie Awangardy, w której malujesz swoje obrazy występowała Olga Lewicka tworząc "Tableau vivant" - żywy obraz. Działo się to w trakcie Konkursu Gepperta, który Lewicka wówczas wygrała. Olga stała nieruchomo, ubrana w staroświecką suknię w zaaranżowanej przez siebie przestrzeni, wypełnionej jej rzeczami, będącymi inspiracją do jej twórczości. Lewicka reprezentowała figurę artysty na stworzonym przez siebie obrazie. Ty przenosisz się z miasta, w którym zazwyczaj pracujesz do wnętrza galerii. Wystawiasz się na widok w oknie wystawowym, stajesz się konkretnym elementem ekspozycji. Czy nie uważasz, że artysta powinien być w jakiś sposób anonimowy? Czy nie powinien skrywać się za swoimi pracami? A jeśli nie to w jaki sposób i do jakiego stopnia? Gdy malowałeś w mieście obrazy, które były uzupełniane poprzez różne warunki, byłeś dość anonimową figurą. Stosunkowo mało kto wiedział, że nazywasz się Wojciech Gilewicz i przeprowadzasz artystyczny eksperyment. Na witrynie jesteś "tym" Wojciechem Gilewiczem, który maluje swoje obrazy. Jak do tego podchodzisz?
WG. Dla mnie ta sytuacja jest bardzo komfortowa. W takich projektach jak "Aporia malarstwa" we wrocławskiej Entropii, czy na rezydencji Foundation Deutsch de la Meurthe w Paryżu też występowałem na żywo, tyle, że w plenerze. Czy byłem wówczas anonimowy? Ludzie w trakcie tych projektów rozmawiali ze mną, zadawali pytania, zaczepiali. W BWA sytuacja jest dość podobna, oprócz tego, że jestem od ludzi oddzielony szybą. To bardzo bezpieczna i wygodna sytuacja.

Wojciech Gilewicz, Paryż, 2009, olej na płótnie, 80 x 200 cm
Wojciech Gilewicz, Paryż, 2009, olej na płótnie, 80 x 200 cm

PS. No tak, żeby móc z tobą porozmawiać trzeba jednak wcześniej zakupić bilet wstępu.
WG. Tak, to po pierwsze! (ha, ha) Ale ta sytuacja ma służyć również obaleniu pewnego mitu na temat pracowni malarza. Wiesz, ludzie bardzo często chcą zobaczyć moją pracownię w Warszawie. Zastanawiałem się dlaczego, o co w tym chodzi? Skąd taka fascynacja mitem wyjątkowości tego typu miejsca. Mam w związku z tym problem taki, że jestem bardzo uporządkowany i generalnie porządkuję swoją przestrzeń, moi goście bywają rozczarowani, że w mojej pracowni nie ma bałaganu. Że podłoga w niej nie jest pochlapana farbą, że nie walają się tam zaczęte obrazy, ze nie ma tam farb i pędzli w nieładzie. Jest jeszcze jedna ciekawa kwestia, która się z tym wiąże. Miałem kiedyś taką sytuację, że zaproszono mnie do projektu, w trakcie którego pokazywałem swoje prace na ulicy. Galeria, która to organizowała poprosiła mnie o wycenę tych obrazów. Leżały one na ulicy, nie były pilnowane, czy w żaden sposób kontrolowane, a galeria wymagała podania ich wartości. To był dla mnie dosyć przełomowy moment, kiedy uświadomiłem sobie, że te prace wchłaniane są właśnie przez jakąś machinę. Przed którą tak naprawdę nikt zresztą nie ucieknie. Przyszedł w końcu więc taki czas, że nie mogłem już po prostu wyrzucać swoich prac na śmietnik bez żadnych konsekwencji.

PS. Pilnujesz swoich prac?
WG. Nie, nie pilnuje. Zresztą nie mam takiej możliwości. Ale też nie jestem na tyle nonszalancki, żeby mówić, że mi na nich nie zależy.

PS. Na wystawie "Wyprzedaż" pracujesz również z publicznością. Użyczasz swoje płótna, stwarzając możliwość widzom malowania na nich. Czy będziesz chciał ingerować w to, co te osoby chcą malować?
WG. Tak, chyba tak, choć sam nie wiem do jakiego stopnia. Bardzo mnie intryguje, co na tych obrazach powstanie. Ale też pewnie będę jakoś temu pomagał. Będę się starał, żeby moja ręka była niewidoczna. Chcę podążać za tym, co na tych obrazach zostanie zaczęte. W jakiś sposób to może uporządkować. Idea, która była zaczątkiem tego malowania przez publiczność obrazów na wystawie powstała w Sanoku, gdzie dwa wielkie panneau były zamontowane na płocie niedaleko dworca. Przez dwa miesiące ludzie coś na nich pisali, zaklejali ogłoszeniami, ja kilkakrotnie to zamalowywałem, a to było z powrotem zaklejane... Powstał jakiś rodzaj dialogu, który starałem się prowadzić. Oczywiście był on z góry przegrany, bo nie byłem w stanie zwyciężyć z setkami plakatów i ulotek naklejanych na płocie. Ta praca trafiła później z ulicy do galerii. W "Awangardzie" to też jest rodzaj dialogu z ludźmi, ale z takimi, którzy wiedzą już o co chodzi, będzie dla tego dialogu konkretny kontekst sytuacji. Wchodząc do galerii publiczność ma farby, płótna i może zrealizować wszystko co tak naprawdę chce, a jednocześnie jest dla niej jasne, że nad tym jakoś czuwam i jest to w pewnym sensie ciągle moja praca.

Wojciech Gilewicz, Ivano-Frankivsk, 2007, olej na płótnie, średnica 16 cm
Wojciech Gilewicz, Ivano-Frankivsk, 2007, olej na płótnie, średnica 16 cm

PS. Przenosząc się z obrazami do galerii zyskujesz większą władzę nad nimi. Twój podpis stoi na ich straży.
WG. No tak. Praca z Sanoka ugrzęzła w martwym punkcie. Ta sytuacja nie miała żadnego końca, mogła w tej formie tak trwać równie dobrze dalej. Mam kilka takich prac, które w pewnym momencie grzęzną... W "Awangardzie" powstała taka możliwość, aby pójść z nią w zupełnie innym kierunku. To, co zostało zaczęte parę lat temu w zupełnie innej sytuacji, wykorzystuję i kieruję to w inną stronę, bez żadnej jednak pewności, czym to się skończy... Myślę też, że trochę mitologizujesz fakt, że obrazy te są przeze mnie sygnowane. Podpisywanie ma znaczenie wtedy, gdy praca zostaje sprzedana. To trochę taki kolejny mit, z którym zmaga się malarstwo.

PS. Tak, ten mit wciąż pokutuje. Legendarne już są opowieści o obrazach, które sławni artyści darowali znajomym w trakcie studiów, a których wartość rynkowa po latach bardzo wzrastała. Podobny problem pojawiał się w grupach z lat 80., które często nie przypisywały autorstwa wspólnym pracom, co dzisiaj skutkuje waśniami i nieporozumieniami w kwestii określania autorstwa. Mam wrażenie, że twoje działanie w Awangardzie zbliżone jest charakterem do takiej pracowni mistrzowskiej. Publiczność twojej wystawy może być określona jako twoi uczniowie. Czy czujesz się mentorem, czy ma to dla ciebie znaczenie?
WG. W przypadku wystawy we Wrocławiu bardziej liczę na jakiś żywioł, nieprzewidziany rozwój wydarzeń, zaskakujące sytuacje... Naprawdę jestem ciekawy co się stanie. Przez cały czas trwania wystawy będę fizycznie w galerii. Wiesz, takie bezpośrednie spotkanie z widzem zawsze było dla mnie ciekawe. To nie będzie jednak relacja mistrz - uczeń. Daję wolność, w zasadzie nie ingeruję, wręcz usuwam się w cień. W momencie gdy publiczność wychodzi zastanawiam się, co mogę z tym zrobić, jak to wykorzystać do swojego działania.

PS. Picasso kiedyś powiedział, że źli artyści kopiują, dobrzy artyści kradną. To stwierdzenie było później przerabiane na wiele różnych sposobów przez kolejnych artystów. Jak jest z tobą?
WG. Przyłapuję się na tym, że jak wiele innych osób myślę o pewnych pracach w kategorii "to już było". Ale nie myślę w tym kontekście o kradzieży. To, że żyjemy w tym samym czasie, oglądamy te same filmy, chodzimy do tych samych galerii, codziennie widzimy zglobalizowane obrazy rzeczywistości itd. powoduje, że pewne idee gdzieś w nas tkwią i nie zdajemy sobie wręcz sprawy, że podobne pomysły rodzą się u różnych osób w różnych miejscach.

PS. Dwie takie same prace to rzadkość. Zawsze można powiedzieć o podobnym projekcie jako o reinterpretacji czy inspiracji...
WG. Przyznaj mi rację, że nie widziałeś dwóch identycznych fotografii, ani dwóch identycznych obrazów.

PS. Identycznych - faktycznie nie, aczkolwiek często mam wrażenie, że widziałem już podobne motywy i bywa to dla mnie po prostu nudne.
WG. Wyobrażałem sobie kiedyś taką wystawę, na której zostałyby pokazane obrazy zamalowane na biały kolor. Jest wielu artystów, w których twórczości znajdziesz takie prace. Każda z nich jest w sumie taka sama - po prostu zamalowana na biało. Gdy zaczniesz jednak głębiej w nie wchodzić i badać je, co w wypadku sztuki współczesnej jest niezbędne, aby poznać kontekst każdej z prac, szybko zdasz sobie sprawę, że każdy z tych artystów kierował się innym powodem, aby je namalować. W ten sposób każda z tych prac będzie kompletnie inna. Pytanie, na ile tego typu argumentacja będzie dla ciebie przekonująca? To jest ważna kwestia, na ile sztuki wizualne, bazujące przecież na bezpośrednim doświadczeniu potrzebują dla siebie kontekstu, swoistego opakowania, literackiego uzupełnienia, które je objaśnia.

Wojciech Gilewicz, Intrude, 2008, wdeo still, DVD, 6'06
Wojciech Gilewicz, Intrude, 2008, wdeo still, DVD, 6'06