Jaka jest "młoda sztuka" w Polsce? W rozpoznaniu jej próbują nam pomóc wystawy odbywające się w ramach projektu "Wymiana" prezentujące młodą sztukę z określonych środowisk: bielskiego, łódzkiego, toruńskiego oraz poznańskiego. Aktualnie w Galerii "Arsenał" w Poznaniu ma miejsce wystawa "Zobacz to, co ja. Młoda sztuka Poznania" (z udziałem Marka Glinkowskiego, Michała Grochowiaka, Marcina Gwiadowskiego, Macieja Kozłowskiego, Macieja Kuraka, Marka Mielnickiego, Sonii Rammer, Maxa Skorwidera, Małgorzaty Szymakniewicz i Magdy Wolnej).
Zawsze zastanawiają mnie kryteria doboru prac na podobne wystawy, co bowiem oznacza określenie "młoda sztuka"? - czy chodzi o twórczość artystów, którzy na przykład nie ukończyli jeszcze trzydziestki, czy o sztukę, która odcina się od dotychczasowych tendencji, zaprzecza im, proponując coś nowego? W jednym przypadku, a mianowicie wrocławskiego festiwalu "Survival", który ma to szczęście, że jest organizowany niezależnie przez grupę pasjonatów i nie ociera się o żadne skostniałe instytucje wystawiennicze, założono, że prezentowana jest "sztuka młodych", ale... bez wskazywania przedziału wiekowego.
Dotknęłam przy okazji problemu instytucji. Wiadomo, że każdy artysta chce uczestniczyć w wystawach w prestiżowych, uznanych miejscach, ale jednak mam wrażenie, że ukazywanie "młodej sztuki" w starych galeriach miejskich jest czymś w rodzaju przysłowiowego "gwoździa do trumny". "Młodą sztukę" mogliśmy oglądać w Poznaniu, całkiem niedawno, bowiem na początku lipca 2006 w ramach imprezy artystycznej "Sztuka w przerwie - Biurowiec 24 h" (w wystawie brali udział Magda Dorosz, Maciej Kozłowski, Ania Pol, Ola Zagalska, Jonathanne Skinner, Monika Pich, Maciej Kurak, Paweł Wocial, Krzysztof Cyś-Nowak, Agata Stanisz&Jarek Solecki i Sebastian Krzywak). Grupa młodych artystów na własną rękę zorganizowała pokaz w opuszczonym biurowcu przy ul. Ratajczaka. Chodziło o zajęcie jednego z nieużytków miejskich i wprowadzenie poprzez sztukę do tego miejsca aury niezwykłości i magii. Zderzono więc industrialność martwego już wieżowca z witalnością sztuki, która prowokowała, zaczepiała, intrygowała, a w ten sposób faktycznie ożywiła to miejsce.
Niestety o "ożywieniu" czy witalności trudno mówić w przypadku wystawy "Zobacz to, co ja". I może dlatego obraz "młodej sztuki", który się tu wyłania jest dość smutny. Ogólnie, mam też wrażenie przyglądając się polskiej "młodej sztuce", że za bardzo nie wie ona, w którą stronę ma pójść. I zamiast proponowania czegoś nowego, sztuka ta potwierdza dość oklepane stwierdzenie, że wszystko już było... Brakuje tej sztuce pazura, odwagi przeciwstawienia się zastanym wartościom w sztuce, wniesienia do niej istotnych zmian. Może jest to cecha pokolenia, które nie ma ochoty walczyć ze starszymi od siebie, przyjmuje rzeczywistość jako coś oczywistego, nie chce tej rzeczywistości zmieniać, ani kształtować. Raczej wycofuje się na wygodne pozycje, zajmując się tym, co dobrze znane i bezpieczne. Stąd też niechęć do zajmowania się poważnymi problemami, skłonność do zatrzymania się w czasach beztroskiej młodości. Kurator wystawy Przemysław Jędrowski napisał w katalogu, że prezentowana tu sztuka ma być zaproszeniem, aby widz dostrzegł i przeżył, to, co widzą i przeżywają artyści . Ale świat widziany oczyma młodych artystów jest raczej nudny i banalny. Nie przyciąga uwagi na dłużej. Może dzieje się tak dlatego, że koncepcja wystawy, jak ujawnia jej kurator, "opiera się na idei egocentryzmu i autonomii poznawczej artysty" .
Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym nie wskazała na kilka interesujących realizacji przedstawionych na tej wystawie.
Jeszcze jedną cechą młodego pokolenia wydaje się niechęć do walki, a za to upodobanie do zabawy, a szczególnie do różnego rodzaju gier, co na wystawie "Zobacz to, co ja" pokazują prace Marcina Gwiazdowskiego czy Marka Mielnickiego. Ten ostatni zaprezentował interaktywny projekt pt. "RAM". Jest to rodzaj komputerowej gry, w której każdy może zostać artystą. Mielnicki wciąga więc do zabawy widzów, którzy na podstawie dostępnych elementów graficznych mogą stworzyć własny układ graficzny i zapisać go w bazie danych. Najciekawsze z układów artysta wybiera do przedstawienia pod postacią piaskowanych na pleksi grafik. Ważna jest pewna tajemniczość tego projektu, próba przeprowadzenia widzów "na drugą stronę", wciągnięcia ich w świat kreacji. Pojawia się tu też pytanie o granice między sztuką a rzeczywistością. Pyta o nie w swej pracy "Fifty-fifty" Maciej Kurak, przedstawiając leżącego na dachu małego fiata 126p z kręcącymi się kołami, do którego przyczepiona jest maszyna do szycia, a przy niej siedzi krawcowa. Artysta poprzez tę pracę chce pytać o to, gdzie przebiega linia demarkacyjna między dziełem sztuki a otoczeniem, a także o znaczenie sztuki współcześnie . W moim mniemaniu jednak, te problemy są słabo widoczne w samej pracy. Jest ona raczej zabawą z samą rzeczywistością, jej odpadami, a nie jak chciał artysta, dziełem filozoficznym. Wspomniałam tutaj wystawę, która miała miejsce w Biurowcu, w której również brał udział Kurak. Zaprezentowana tam instalacja "Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma" była o wiele ciekawszą pracą. W jednym z pomieszczeń znajdowały się drzwi, za którymi, jak mogło się wydawać odbywała się impreza, prześwitywało przez drzwi pulsujące, kolorowe światło, wydobywał się zza nich dym, jaki jest puszczany na dyskotekach, dochodziły też dźwięki muzyki. Artysta stworzył w ten sposób ułudę jakiejś lepszej, ciekawszej rzeczywistości, w której moglibyśmy przebywać, gdyby nie to, że drzwi do niej były zamknięte. Zwrócił w ten sposób uwagę na problem naszych współczesnych dylematów - jeśli jesteśmy tu, nie możemy być gdzieś indziej, jeśli chcemy obcować ze sztuką, musimy zapomnieć o dobrej zabawie. Ale w tym tkwiła też przewrotność pracy, która przecież sama w sobie była też zabawą z widzami. Szkoda, że podobnej tajemniczości, elementu zaskakiwania widza, wciągania go w inny świat nie miała zaprezentowana w Arsenale instalacja "Fifty-Fifty", wobec której przechodziło się z uśmiechem, ale jednak obojętnie.
Zdecydowanie najciekawiej prezentuje się na wystawie w Arsenale twórczość innego artysty, który także wystawiał swoją sztukę w Biurowcu, Macieja Kozłowskiego. W ciemnym długim pomieszczeniu jednej z sal Galerii, ukazane zostało jego malarstwo UV. W tematyce obrazów dominuje przemoc, zaś, jeśli chodzi o styl ich wykonania łączy on estetykę ulicy (szablonu, graffitti) ze stylistyką pop-artu (duże plamy barwne, pojedyncze figury, ostre kolory oraz tematyka, która odwołuje się do kultury amerykańskiej). Jego emanujące wewnętrznym światłem obrazy wydają się dość koszmarne, a jednocześnie widoczna w nich jest pewna umowność, z góry powzięta gra. Jego prace mówią między innymi o zalewie pop-kultury, o uwiedzeniu przez nią, o obecnych w niej fascynacjach krwawymi jatkami. Są to więc obrazy pop-przemocy, gdzie w jedno zlewa się blichtr i krew. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Kozłowski zafascynowany jest sztuką Andy'ego Warhola, o którym Thierry de Duve napisał, iż urzeczywistnił amerykańskie marzenie do granic koszmaru i ukazał jego straszliwy impuls prowadzący do śmierci. Kozłowski eksploatuje przede wszystkim właśnie ten impuls, wydobywając na jaw przemoc, którą zawiera kultura popularna. To ciekawe prace, robiące duże wrażenie na widzach, ale też niestety wpisujące się w slogan, że wszystko już było. Podobnie rzecz się ma z interesującymi pracami Magdy Wolnej z serii "Spotkanie 2005". Są to wyszywane płótna ukazujące symbiozę człowieka i psa, jakby próba udowodnienia tezy, że "pies jest najlepszym przyjacielem człowieka". Wolna ukazuje rodzaj symbolicznej więzi, która jest tak bliska, że ukazane postacie oraz psy, ulegają upodobnieniu do siebie, a nawet wręcz wchodzą w swoje role, lub zamieniają się atrybutami (np. kobieta z kagańcem na twarzy). Lubię prace Magdy Wolnej, w przypadku tej haftowanej serii, uderza ich strona estetyczna, precyzja wykonania, wręcz niewiarygodny hafciarski kunszt. Prace te przypominają trochę obrazki z bajki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wrażenie, że przecież ktoś wykonywał już bardzo podobne prace. Kiki Smith, amerykańska artystka niemieckiego pochodzenia, urodzona w 1954 roku, w większości swoich przedstawień eksploruje problem naszej "zwierzęcej" natury, a także związków między światem ludzi i zwierząt. Może nie pojawiają się u niej psy, częściej ptaki, koty i wilki, także przedstawiane w sposób przywołujący na myśl ilustracje z książek dla dzieci. Zresztą bajkom i baśniom Smith także poświęca swoją uwagę, jej ulubionym opowiadaniem jest baśń o Czerwonym Kapturku. Wolna także sięga do baśni, płótno ukazujące dwa dorodne psy, w tym jednego śpiącego, zatytułowane jest "Śpiąca królewna". Kiki Smith oprócz rzeźb i instalacji, wykonuje przede wszystkim akwaforty, ale część z jej "zwierzęcych" grafik od strony formalnej odwołuje się do wyszywania, niektóre prace artystka także przyozdabia właśnie poprzez haft.
Nasuwa mi się jeszcze jedna konstatacja związana z tzw. "młodą sztuką" - to utwierdzanie pewnych stereotypów płciowych - chłopcy bawią się, grają, a dziewczynki oddają się typowo kobiecym zajęciom, np. robótkom ręcznym. Sztuka Magdy Wolnej wpisuje się w szerszą tendencję sztuki postfeministycznej, przejścia na pozycje ironii, zabawy, eksplorowania "typowo kobiecych" czynności, takich jak gotowanie, ozdabianie otoczenia, haftowanie (bo grzeczne dziewczynki pielą kwiatki, haftują i podają do stołu). Umieściłabym więc sztukę Wolnej obok sztuki Julity Wójcik czy Elżbiety Jabłońskiej. Zastanawia mnie jednak na ile, jest to świadoma gra z stereotypami kobiecości, a na ile poddanie się obecnemu w polskiej sztuce (czy może w ogóle w kulturze) backlashowi.
Zresztą patrząc bardziej ogólnie na wystawę "Zobacz to, co ja" można mieć wrażenie swego rodzaju "cofnięcia się" - to ucieczka w malarstwo, w formę, w zabawę. W tym kontekście zabawnie brzmi początek tekstu Justyny Ryczek zamieszczony w katalogu wystawy, która zastanawiając się nad fenomenem młodości i zjawiska, jakim jest "młoda sztuka", przywołuje Young British Art (YBA) . Wiem, że chodziło jedynie o przywołanie nazwy, ale samo przypomnienie artystów zdecydowanie starszych, w większości urodzonych na przełomie lat 60. i 70., dla których paralelą w Polsce była sztuka krytyczna, ma wydźwięk wręcz groteskowy. Oto bowiem "młodzi" polscy artyści wydają się zdecydowanie starsi duchem, (zrezygnowani, zniechęceni, pogodzeni z życiem) niż ich starsi koledzy! Może zresztą dlatego ta sztuka wydaje się smutna. Smutek i tęsknota są z założenia związane z pracą Sonii Rammer. Artystka odwołuje się do mitów, archetypów, do wspomnień, jej pracy towarzyszy cytat z Odysei. Z kolei wideo ukazujące kobietę spoglądającą w morze wydaje się oddawać punkt widzenia Penelopy. Nieszczęściem jednak tej niezwykle poetyckiej i chyba ciekawej pracy jest jej fatalne wyeksponowanie - w największej sali Arsenału, gdzie można znaleźć "i mydło, i powidło". Trudno w ogóle w tym zgiełku odebrać tę pracę, nie mówiąc już o jej kontemplacji. Nie wiem, czy wina kiepskiej ekspozycji leży po stronie kuratora czy w ogóle trudnych warunków ekspozycyjnych Arsenału. Kiedy Jędrowski robił wystawę "Stan wewnętrzny" w Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, znalazł naprawdę świetny sposób na wyeksponowanie sztuki, która wchodzi w interakcję z miejscem oraz jego duchami. W tym przypadku zabrakło koncepcji, by tę sztukę dobrze wyeksponować (wspomniane prace Kozłowskiego i Mielnickiego prezentują się dobrze między innymi dlatego, że są i umieszczone w najlepszych salach). Drugą ekspozycyjną wpadką jest umieszczenie prac Maxa Skorwidera w narożniku, za prowizoryczną ścianką wielkiej sali galerii. Jego grafiki umieszczone na plakatach i wyświetlane z projektora, odnoszące się do polskiej rzeczywistości, do polityki i problemów społecznych, wydają się wciśnięte w tę rzeczywistość na siłę, jakby przydzielono im mały kąt na wystawie, bo gdzieś w końcu trzeba było je umieścić. To jedyne prace, które komentują współczesną rzeczywistość, absurdy polskiej polityki, zakompleksienie i zaściankowość polskiego społeczeństwa. I choć jest to komentarz lekki i ironiczny, i tak prace te z trudem wpisują się w wystawę, która komentowania współczesnej rzeczywistości unika jak ognia. Nie znalazły się też na wystawie krytyczne wobec rzeczywistości prace Rafała Jakubowicza, które zostały włączone do poprzedniej, łódzkiej edycji wystawy "Zobacz to, co ja". Jakubowicz, po aferze z pracą "Arbeitdisciplin", która miała być w 2002 roku prezentowana w Galerii, ale nie była, gdyż okazała się w poznańskiej rzeczywistości zbyt kontrowersyjna; postanowił nie wystawiać tam swojej sztuki w ogóle. Może i dobrze. Praca Jakubowicza pt. "Sztuka zabija" mogłaby w tym przypadku zostać uzupełniona o nowe hasło: "Galeria zabija sztukę".
Foto: Iza Kowalczyk oraz z archiwum Przemysława Jędrowskiego
"Zobacz to, co ja. Młoda sztuka z Poznania", kurator: Przemysław Jędrowski, Galeria Miejska Arsenał, 2.10.2006-15.10.2005