Musiało, pękło, ale nie do końca

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
Plakaty "Something Must Break" w Mysłowicach
Plakaty "Something Must Break" w Mysłowicach

Plakaty, Something Must Break,  w Mysłowicach
Plakaty, Something Must Break, w Mysłowicach

Plakaty, Something Must Break,  w Mysłowicach
Plakaty, Something Must Break, w Mysłowicach

Plakaty, Something Must Break,  w Mysłowicach
Plakaty, Something Must Break, w Mysłowicach

Gdy redaktor Borkowski wypływał na Cyterę dojeżdżałem do Mysłowic. To miasto położone w sercu Śląska, dość ponure, niegdyś przemysłowe, dziś rozsławione nazwą kapeli rockowej; kapeli, która choć lata świetności ma już za sobą, to jednak frontman grupy (Rojek) z uporem siłacza próbuje dokonać transferu choćby części uzbieranego kapitału symbolicznego w to miejsce zapomniane przez inwestorów, o art-turystach nie wspominając. Zatem w Mysłowicach grana jest kolejna edycja festiwalu rockowego (dla tych, którzy mają wątpliwości: rock podobno jeszcze żyje). Festiwal, żeby odróżnić go od mainstreamowych "Sopotów" i "Open’erów" nazwano "Off Festiwalem". Tak czy inaczej, program letniej imprezy muzycznej zapewne nie interesowałby czytelników "Obiegu", gdyby nie dodatek w postaci, a jakże, wystawy. "Something Must Break" czyli "Coś musi pęknąć" zrealizowano w przestrzeni miasta według kuratorskiej koncepcji Sebastiana Cichockiego (przy współpracy ze Stachem Rukszą i Izabelą Jasińską).

Sztuka rozrzucona jest po miejscach tak od siebie różnych jak Mysłowickie Centrum Kultury, dawny punkt napraw RTV, mieszkanie w zapuszczonej kamienicy przy rynku, ściana bloku na jednym z osiedli. Mimo to wystawa ma wyraźną narrację i dynamikę, a w poruszaniu się od jednej do drugiej realizacji pomagają mapy, zaś zrozumienie o co chodzi ułatwiają krótkie teksty z folderu. Trawestacja tych profesjonalnie przygotowanych materiałów prasowych ocierałaby się o mało inspirującą sprawozdawczość. Dlatego przygotowane opisy wybranych prac posłużą jako użyteczne narzędzie do właściwej krytyki.

Nawiązująca tematem do muzycznego festiwalu wystawa ma co najmniej dwa początki i wiele możliwych kierunków zwiedzania. Według oficjalnej mapy punkt numer jeden to mieszkanie w kamienicy przy Rynku. Według doniesień prasowych oraz intuicji zwiedzających, wystawa zaczyna się w Mysłowickim Centrum Kultury (MCK), gdzie łatwo trafić oraz gdzie znajduje się centrum informacyjne. W MCK-u z kolei pierwsza jest praca Johanny Billing.

Johanna Billing
Johanna Billing

Johanna Billing mieszka i pracuje w Sztokholmie, jej prace prezentowane były m.in. na Biennale Sztuki w Stambule i Documenta XII w Kassel. Artystka niejednokrotnie inspirowała się muzyką popularną, prowadzi wytwórnię płytową Make It Happen. W prezentowanym w sali wystawowej Mysłowickiego Centrum Kultury filmie Magical World z 2005 roku występuje grupa dzieci uczęszczająca do domu kultury na obrzeżach Zagrzebia. Wykonują wspólnie kompozycję czarnoskórego amerykańskiego pieśniarza Sidneya Barnesa Magical World z 1968 roku.

Alternatywny początek wystawy ma charakter wybitnie poetycki, jest jak przejście do innego, "magicznego" świata, jakkolwiek zabrzmi to patetycznie, ten świat jest tuż obok. To świat dostępny tylko dla jednostek wrażliwych niczym dzieci. Potencjał utopii zawarty w pracy Billing zderzony jest z obserwacją nieprzeciętnej biedy widocznej w Mysłowicach na każdym niemalże kroku. Jednocześnie przesunięcie kontekstu z Zagrzebia na Mysłowice przypomina, że zaproszeni artyści nie zrobili nic z dziećmi miejscowymi. Świat Mysłowic może nie wydał się wystarczająco magiczny, lub pozostał w cieniu rajskich ogrodów jakimi są wnętrza artystycznych dusz.

Na pierwszym piętrze MCK-u swoją niezwykle teatralną, by nie powiedzieć efektowną instalację dźwiękową pokazuje Anna Zaradny.

Anna Zaradny - saksofonistka, improwizatorka, kompozytorka, jedna z najważniejszych postaci młodego pokolenia polskiej muzyki eksperymentalnej. Klasycznie wykształcona (saksofon, dyrygentura). Równolegle grała w big-bandach, punkowych zespołach i awangardowo metalowym STUCKONCEILING. Od końca lat 90 koncentruje się głównie na projektach o charakterze eksperymentalnym. Pracuje z teatrami, współtworzy projekty audiowizualne. Jest współzałożycielką i kuratorką festiwalu i wytwórni Musica Genera. Na wystawie prezentuje dźwiękową instalację "BACKWARDS KU SŁOŃCU".

Instalacja umieszczona jest na scenie, za kurtyną przez którą widzowie się przedzierają, by na rozrzuconych na podłodze poduszkach usiąść, wsłuchać się i napatrzeć w rozgrywający się spektakl w stylu światło i dźwięk. Monotonne brzmienie zrytmizowane powinno być ze światłem słonecznym wpadającym przez umieszczony na dachu świetlik. Wszystko działa pod warunkiem, że jest w miarę dobra pogoda. Niestety, w ten weekend najczęściej padało. W ciemnościach za kurtyną rozbrzmiewał więc niesamowity dźwięk.

Anna Molska
Anna Molska

Obok MCK znajduje się kamienica, a w niej wynajęte, obskurne mieszkanie. To druga część, czy też raczej ścieżka nr 2 tej muzycznej wystawy. W kolejnych pokojach, korytarzach i zakamarkach rozmieszczono prace artystów tak różnych jak Artur Żmijewski, Anna Molska, Wilhelm Sasnal, Łukasz Jastrubczak, Paweł Książek, Anna i Adam Witkowscy czy Jerzy Lewczyński. Wszystkie w temacie i dobrze zakomponowane. Muzyczny film Sasnala i narcystyczny klip Molskiej. Zdjęcia Lewczyńskiego jako przerywnik i odskocznia w stronę mitycznego Nowego Jorku lat 1970. Witkowscy, którzy dźwiękiem i obrazem zajmują się nie od dziś i Książek, którego obecność może być niespodzianką, ale jakże miłą.

Paweł Książek
Paweł Książek

Paweł Książek
Paweł Książek

W cyklu obrazów De Stijl vs. Black Metal, jaki powstawał w latach 2006-2008, krakowski malarz Paweł Książek miksuje zjawiska z obszaru kultury wysokiej i popularnej. Nawiązania do stylistyki holenderskiej modernistycznej grupy De Stijl mieszają się z wizualnym kanonem black metalu. Z dwóch odrębnych, zamkniętych estetyk: uniwersalistycznego projektu dla nowego społeczeństwa - neoplastycyzmu i ekspresyjnych form patetycznych mocy muzyki metalowej - tworzy nową jakość.

Nowa jakość zaskakuje prostotą i efektywnością połączenia wysokiego modernizmu z niską kontrkulturą nowej ery. Książek sprawdza się nie tylko w rozmalowanych kompozycjach dwuwymiarowych, lecz także w przestrzeni o zupełnie innym charakterze.

W jednej z salek stał stary tapczan, obok głośniki. Tu można było posłuchać pracy Żmijewskiego.

Artur Żmijewski to jeden z najbardziej znanych polskich artystów z tzw. nurtu krytycznego, reprezentował Polskę na Biennale Sztuki w Wenecji. Na płycie "Sonety Wiliama Szekspira" znalazły się utwory czytane przez aktora Wojciecha Królikiewicza, który cierpi na pląsawicę. Królikiewicz ma trudności z koncentracją, jego ciało wymęczone jest ciągłym, niemożliwym do okiełznania ruchem. Żmijewski: "Sonety w wykonaniu Wojtka Królikiewicza są nie tylko wierszami, są pretekstem do oglądania powolnego rozpadu egzystencji, spektaklu wymuszonej rezygnacji".

Część krytyków kuluarowych sugerowała, że to "autoplagiat" Żmijewskiego. Wydaje się jednak, że autorowi "Powtórzenia" chodziło o coś zupełnie innego niż zapodanie samej ścieżki dźwiękowej do typowego dla artysty filmu. Transfer obrazu w dźwięk, poszukiwanie jakiejś formy wizualnego ekwiwalentu okazuje się zadaniem tyleż ciekawym, co trudnym i wymagającym uwagi. W recytowanych przez chorego na pląsawicę mężczyznę "Sonetach" o wiele trudniej usłyszeć cierpienie niż zobaczyć je na filmach. Żmijewski, ale też inni artyści wizualni zyskują na wystawie delikatność i subtelność przekazu, która w obrazie często ginie przywalona treścią komunikatu. W odkrywaniu tej ulotnej jakości celuje bez wątpienia Sebastian Cichocki.

Kawałkiem, który był pewniakiem i nie zawiódł był film Wilhelma Sasnala.

Wilhelm Sasnal
Wilhelm Sasnal

Wilhelm Sasnal
Wilhelm Sasnal

Wilhelm Sasnal
Wilhelm Sasnal

Twórczość Wilhelma Sasnala jest wielowątkowa, artysta kręci filmy na taśmie 8 i 16 mm, maluje, rysuje. Jeden z ważniejszych punktów odniesienia na wszystkich tych polach stanowi muzyka wraz ze swoją subkulturową estetyką. Artysta opowiada: "Sztuka z pewnością nie dostarcza takich wzruszeń, jakie mogą wywoływać film albo muzyka, które potrafią działać bardzo mocno, w taki rozwalający trzewia sposób". W prezentowanym na wystawie starszym filmie artysty Bez tytułu czarny tusz wpuszczony do akwarium wypełnia przestrzeń i zalewa umieszczony za nim gmach kościoła. W Mysłowicach Sasnal wykona również wielkoformatowy mural na kamienicy w centrum miasta, nawiązujący do motta wystawy: coś musi się rozpaść.

Sasnal nie tyle myli się mówiąc, że tylko film i muzyka dostarczają rozwalających wzruszeń. Raczej wyciąga z tego wnioski tworząc własne, rozwalające "filmy muzyczne". Obraz gęstnieje, salę wypełnia dźwięk, Sasnal pokazuje zdecydowanie na co go stać. To stary, ale jary film, można go oglądać godzinami. Do muralu jeszcze dojdziemy.

RTV
RTV

RTV
RTV

Ścieżka numer trzy i punkt trzeci na oficjalnej mapie schodzą się w jednym miejscu - dawnego zakładu napraw RTV ukrytego za ścianą nieremontowanych budowli przy drodze do mysłowickiego rynku. Tu bieda wydaje się najbardziej malownicza. Nie trzeba mieć wielkiej wrażliwości by pofotografować te spękane mury, obłażące tanią farbą. W środku taki smród, że nie można długo oglądać prac Anne-Julie Raccoursier i Leifa Elggrena.

Anne-Julie Raccoursier
Anne-Julie Raccoursier

Anne-Julie Raccoursier
Anne-Julie Raccoursier

Anne-Julie Raccoursier mieszka i pracuje w Szwajcarii, tworzy filmy, rzeźby i instalacje. W filmie Noodling z 2006 roku, Raccoursier sportretowała kilku uczestników mistrzostw świata w osobliwej dyscyplinie o nazwie air guitar. Zawody polegają na prezentowaniu na scenie umiejętności "wirtuozerskiej" gry na gitarze, z tym że bez żadnego instrumentu. Artystka rejestrowała największe międzynarodowe zawody air guitar odbywają się w fińskim Oulu. Tłumy obserwują dających z siebie wszystko herosów "niewidzialnej gitary", którzy popisują się na scenie przy odtwarzanych z głośników solówkach.

Odbiór pracy dość prostej, wdzięcznie wpisującej się w kontekst rockowego festiwalu nawiedzanego pewnie przez tuziny "niewidzialnych gitarzystów" jest utrudniony przez kontekst miejsca. Wrażenia dostarczane przez punkt napraw RTV wygrywają ze sztuką. Rozszalali rockmeni wyglądają jakby próbowali złapać oddech.

Leif Elggren
Leif Elggren

Leif Elggren
Leif Elggren

Delikatna, konceptualna praca Elggrena jest właściwie niepercypowalna w tym klimacie. Wygląda to na celowy zabieg kuratorski. Ludzie wchodzą i wychodzą. Nie pomaga opis wg którego to "jedna z najbardziej wpływowych postaci skandynawskiej sztuki konceptualnej i sound-artu". Obecność gwiazd skandynawskiego konceptualizmu, a więc o dość niszowych, ale tym bardziej cenionych w kręgach eksperckich nie zaskakuje. W końcu Sebastian Cichocki to jeden z tych kuratorów, na którego w tej sprawie można liczyć.

The Complainers
The Complainers

Idąc pod prąd kierunku zwiedzania dochodzimy do rynku, gdzie znajduje się budynek oznaczony na oficjalnej mapie jako nr 1. Tym razem nikt już chyba nie jest zaskoczony, że to śmierdząca, obdrapana kamienica, gdzie wynajęto piękne, lecz kompletnie zniszczone mieszkanie. A w mieszkanie wkomponowano dobrze brzmiące prace The Complainers, Erla S. Haraldsdottir i Anny Ostoi. Jeśli to miał być początek wystawy, to lepiej było ją zacząć w MCK. Instalacja ze starym patefonem The Complainers, którą ustawiono w pięknym niegdyś balkonie z widokiem na kiedyś wspaniały zapewne rynek mysłowicki jest równie efekciarska co bezsensowna. Trzeba usiąść w tym fotelu, żeby o tym się przekonać, bo opisać chyba tego nie sposób. Film Haraldsdottir do muzyki Satie jest tak pretensjonalny, że wydaje się jakąś kpiną z nadwrażliwych, emo/rockowych pensjonarek (jednak mural w parku tuż obok sugeruje, że to nie żart, tylko na serio, zupełnie serio). Tę część wystawy jakoś ratuje Ostoya, ale jaki to ratunek.

Erla S. Haraldsdottir
Erla S. Haraldsdottir

Erla S. Haraldsdottir
Erla S. Haraldsdottir

Anna Ostoya
Anna Ostoya

Anna Ostoya urodziła się w 1978 roku w Krakowie, tworzy rysunki, obiekty i filmy animowane. W swych najnowszych pracach powraca do "mitologii" XX-wiecznej sztuki, analizując teksty ikonicznej postaci amerykańskiego minimalizmu Donalda Judda. Ostoya nawiązuje do minimalistycznych modułów, zastąpionych w tym przypadku ręcznie wykonaną repliką. Artystka "zmusza do mówienia" przedmiot, wykorzystując nagrane fragmenty tekstów Judda, który w swych licznych artykułach wskazywał na społeczne i rynkowe uwarunkowania sztuki.

Proste, raczej płaskie. Przydatne jako dowód na to, że minimalizm może być równie kiczowaty jak wszystko inne. Może minimalnie mniej. Znów najlepsze okazuje się wnętrze i klatka schodowa. To najsłabszy moment Something Must Break. Obecność The Complainers z Wojtkiem Kucharczykiem wprawia w nostalgiczny nastrój. Przecież to artysta znany wszystkim uczestnikom "Akcji równoległej". Impreza wzmiankowana jest w folderku SMB i słusznie, bo cieszyńskie występy foksów z przyległościami w rodzaju Michała Wolińskiego mogłyby posłużyć za model, czy też raczej format dla Mysłowic Cichockiego. Miksowanie prac artystów w kontekście letniej imprezy jest jak gatunek wśród kuratorskich praktyk. Gatunek sprawdzony, obliczony na efekt i na publiczność, która przecież cały dzień w kinie czy na koncercie siedzieć/stać nie będzie.

Wilhelm Sasnal
Wilhelm Sasnal

Wilhelm Sasnal
Wilhelm Sasnal

Tymczasem zbliżamy się do podchwyconego przez prasę lokalną muralu "najbardziej wziętego artysty". Mural jest słaby. Zwłaszcza po muralach Sasnala w Bielsku-Białej (Maus), Sosnowskiej w Cieszynie (telewizorek), Twożywa w Warszawie (Jeszcze świa/domy), czy wysypie muralesów we Wrocławiu (Out of Something) wydaje się mało inspirujący. Jakie "my"? Co tu kiełkuje? Jakaś wspólnota? Rockowych wrażliwców? Czy też może wspólnota mieszkaniowa przy wylotówce na Katowice? Trochę to jak emo/róże (czarne koniecznie!) a trochę jak korona cierniowa wygląda. Wniosek jeden: stary Sasnal jary, nowy wysilony jakiś i pod publikę zdecydowanie.

Zostały jeszcze trzy punkty wystawowej narracji. Podwórko z instalacją dźwiękową Erika Bungera ("pierwsze w historii nagranie ludzkiego głosu sprzed 148 lat"), przewiązka z Radio Simulator ("słuchowiska, konceptualne zabawy dźwiękowe, użycie radia internetowego jako integralnej przestrzeni wystawienniczej"), wreszcie magazyn z Hubertem Czerepokiem (w duecie z Pawłem Kulczyńskim) i po raz drugi z Elggrenem.

Hubert Czerepok
Hubert Czerepok

Hubert Czerepok w swoich projektach koncentruje się na przewrotnej analizie teorii spiskowych jako odpadów wiedzy i teoriach pseudonaukowych oraz "regułach gry" w art-worldzie. Paweł Kulczyński jest inicjatorem dźwiękowego, noise’owego projektu Tropajn, autorem interaktywnych instalacji dźwiękowych, fotografem. Dwie równoległe narracje: wizualna Czerepoka i dźwiękowa Kulczyńskiego (na podstawie oryginalnych nagrań archiwalnych) biorą za punkt wyjścia historię opętania niemieckiej dziewczyny Anneliese Michel... Jej śmierć w 1976 roku wywołała gorącą dyskusję w mediach i falę krytyki w stosunku do Kościołą katolickiego oraz kapłanów, którzy egzorcyzmowali dziewczynę. Zrealizowano na ten temat trzy filmy: Egzorcyzmy Emily Rose, Requiem oraz polski dokument Egzorcyzmy Annelise Michel. Podczas gwałtownych ataków szału Michel mówiła sześcioma głosami męskimi, podającymi się za Lycyfera, Judasza, Kaina, Nerona, Hitlera i Fleischmana. Twierdziła, że w jej ciało wcielił się szatan, aby mogła cierpieć za grzechy innych. Z historią Anneliese koresponduje również, usunięty we Wrocławiu przez tamtejszego rabina, napis Huberta Czerepoka (przypominający wizualnie bramę Auschwitz) głoszący "Nie tylko dobro przychodzi z góry".

Tym razem Czerepokowi nie udało się zwrócić uwagi mediów i Indeksu 76 może dlatego, że magazyn to nie synagoga, więc i rabin się nie czepiał. Korespondencja między pracami artysty wydaje się luźna, ale przecież w paranoicznej wyobraźni ostatecznie wszystko może połączyć się ze wszystkim. Być może przewieziona w aurze skandalu przeróbka (kolejna w sztuce polskiej po Bałce, Liberze, Klamanie...) bramy do obozu koncentracyjnego miała uratować remix historii Anneliese. Swoją drogą w Mysłowicach tekst Czerepoka wydawał się jakby bardziej autoreferencyjny, można go odnieść do praktyki artystycznej nie tylko członka "Children of Sodom", ale także kuratorskiej. Nie tylko dobro pochodzi z góry.

Wystawę ogląda się dobrze, a jeszcze lepiej słucha. Świetnie grają różne kawałki zmiksowane przez Cichockiego ze ścieżką dźwiękową Mysłowic. W tym względzie cel został osiągnięty. Wystawa jest jak mocna epka z kolekcji audiofila. Z pewnością tysięczna publika rockowych koncertów też coś na tej dawce sztuki skorzystała. Wrażeń była moc, a spacer pomiędzy miejscami sztuki pochłaniał bez reszty. Są też wnioski płynące dla świata sztuki.

Jeszcze niedawno Sebastian Cichocki w rozmowie z Krytykantem deklarował wprost:

Uważam, że format wystawy powinien być nieustannie kwestionowany i adaptowany do zmieniających się realiów oraz wymagań generowanych przez współcześnie działających artystów, a także determinowany poprzez, użyjmy tego dyżurnego terminu, kontekst. A co się z tym wiąże: nie na każdy temat można i trzeba robić wystawy. Ba, czasem jest to zupełnie bezcelowe. Tak jest np. z wysypem ekspozycji tematycznych, który uważam wręcz za katastrofę dla polskiego wystawiennictwa - doprowadziło to do stworzenia licznych karykaturalnych "składaków", realizowanych na podstawie groteskowych skojarzeń i instynktownego zbieractwa. Nie wiem co wynika z tego, że kuratorowi udało się zebrać w jednym miejscu kilkadziesiąt prac, które kojarzą się, dajmy na to z globalnym ociepleniem czy cmentarzami. [śmiech]

Te słowa krytyki można z powodzeniem odnieść do "Something Must Break", wystawy do bólu tematycznej i oczywiście kontekstualnej, zrealizowanej zawodowo według konkretnego formatu (trzymając się przykładu już użytego, nazwijmy go "formatem cieszyńskim"). "Something Must Break" to rodzaj pewniaka, kuratorskiej rutyny wchodzenia w dobrze rozpoznany kontekst (ile było wystaw w przestrzeniach brudnych i zaniedbanych, fabrykach i na ulicach, w parkach i na nieużytkach miejskich). Jednak po raz kolejny okazuje się, że "to" działa. Publiczność młoda po wystawie ma wspomnienia niezwykłe, niezatarte i jedyne, które już zawsze kojarzyć będą się z tymi wakacjami, z tym latem podobnie jak z innymi sezonami ogórkowymi kojarzą się "Ukryte w słońcu" czy "Akcja równoległa". Ale przecież i tamte projekty nie były niczym nowym. To jakieś rozwinięcie koncepcji pleneru letniego, popularnego i dawniej, i za PRL, gdy w konceptualnej wersji podawano go w formacie "sympozjum", w stanie wojennym grano Teofilów i pielgrzymkowano po dziwnych miejscach. W latach 90. na polskiej scenie na dobre pojawia się kurator, który próbuje zapanować nad rozchełstaną artystyczną tłuszczą, zebrać to wszystko do kupy w formie letniej, kontekstualno-relacjonalnej wystawy tematycznej niczym komisarz i wystawiennik dawniej, niczym Fundacja Galerii Foksal w Cieszynie. SMB to bowiem wystawa tematyczna, oparta na skojarzeniach wg zasady wszyscy, którzy coś mieli wspólnego z: a) muzyką, b) dźwiękiem, c) subkulturą, d) korespondują.

Dlaczego jednak muzyka? I jak wystawa Sebastiana Cichockiego sytuuje się w kontekście poprzednich, pokrewnych projektów kuratorskich np. Michała Wolińskiego, Andrzeja Przywary, Łukasza Rondudy? Tłumaczy to poniekąd sam Cichocki we wstępie publikowanym w folderze SMB:

Obserwujemy jak duży wpływ mają muzyczne rewolty, przetaczające się od kilku dekad przez kluby i sale koncertowe, na profilowanie i funkcjonowanie progresywnych instytucji sztuki, a także na indywidualne strategie artystyczne. Nicolas Bourriaud wskazuje wprost na istnienie "bliźniaczych figur" DJ-a i współczesnego artysty wizualnego, których praktyka polega na selekcji "kulturowych obiektów" i umiejscawianiu ich w nowych konfiguracjach. W obu obszarach, zarówno muzyki, jak i sztuk wizualnych, istotna jest problematyka kwestionowanego autorstwa, działań kolektywnych, sięganie do archiwów, żonglowanie stylistykami, tworzenie nowych konfiguracji z wcześniej dostępnych elementów.

Tu dochodzimy do tego "co" ma pęknąć po projekcie mysłowickim. Rewolta, ale jaka! Muzyczna i estetyczna. Stąd więc to "MY" Sasnala, które z muzycznego staje się politycznym i to polityczne ma kiełkować na gruncie swojskiej śląskiej biedy. Może wykiełkuje, a może nie. Wydaje się, że to figura nie tyle artystyczna co stylistyczna, kuratorska. W Mysłowicach widać, że to "musi" to tylko musi być w tytule, ale pęknąć już wcale niekoniecznie musi. "Musi" to notoryczna retoryka, która musi irytować swoją niedojrzałością, niedojrzałością pociągającą u nastoletniego fana Myslovitz, ale nie u dojrzałego kuratora. Nawet zasłuchanego jak za dawnych lat w Joy Division.

Wracając do Bouriaud. Oczywiście, Sebastian Cichocki - sądząc po wystawie SMB - cytuje klasyka przebrzmiałej estetyki relacjonalnej mając na myśli coś innego. Zamiast Nicolas Bourriaud wskazuje wprost na istnienie "bliźniaczych figur" DJ-a i współczesnego artysty wizualnego, powinno być "DJ-a i współczesnego kuratora". Tym bowiem w Mysłowicach stał się Cichocki. I chwała mu za to, gdyż - powtórzmy - miksowanie artystów akurat idzie mu świetnie. Tu warto przywołać słowa Normana Leto przepytującego w Obiegu "Marcina Krasnego". Słowa wypowiadane przez Leto w kontekście SMB, Establiszmentu i innych projektów dziś realizowanych brzmią niczym kuratorskie memento.

Jak widzisz możliwość wybrnięcia z tego nudnego schematu budowania coraz lepiej rozpoznawalnego wizerunku twórcy, kultu nazwiska, organizowania kolejnych wystaw w ten sam sposób? Czy w ogóle chciałbyś wyjść z tego schematu? Wiem, że tak po prostu się to wszystko kręci. Kolejna wystawa, dziennikarze, kolejna garść młodych żołnierzy dzielnie pchających to wszystko do przodu. Bądź co bądź funkcjonujemy na płaszczyźnie sztuki, czyli jednej z niewielu dziedzin, w której teoretycznie panuje niespotykana swoboda; a jednak często się to trwoni... Szczerze mówiąc, niespecjalnie interesuje się rynkiem i jego zasadami, ale wydaje mi się, że byłoby zabawniej, gdyby zacząć od rozpierdolenia - za przeproszeniem, ale to bardzo twarda rzecz - kultu nazwiska. Takie jest moje zdanie. Wprowadzić szum, podmieniać nazwiska, bawić się w wywiadach, jak dziecko, w kłamstwo i w szczerość i tak dalej. Po prostu na masową skalę rozpuszczać kloc indywidualnego nazwiska lub grupy - to droga do wyrzucenia balastu i zmuszenia historyków sztuki i kolekcjonerów do szukania nowych metod pracy. To moje myślenie po omacku, za dużo w tym wszystkim dorosłości i rozumu. Gdybym był kuratorem dążyłbym do tego, ale oczywiście wtedy w takiej instytucji ryzykujesz posadę.

Jeśli nie robi tego Marcin Krasny obserwowany rzekomo przez przełożonych to w jakiejś mierze robi to Sebastian Cichocki i jest to o wiele ciekawsze niż ciągłe powoływanie się na tak modny sznyt konceptualny (i nieco przechodzony relacjonalny).

Kończąc, nie czekam na kolejny festiwal w Mysłowicach, ale z niecierpliwością czekam co po Biennale w Wenecji, po odejściu z Kroniki i po SMB w Mysłowicach zrobi kurator Sebastian Cichocki. Trochę tak, jak się czeka na filmy niektórych reżyserów, albo trafniej, na sety ulubionych DJ-ów.

7.8.08, g.20 - 10.8.08 - "Something Must Break", w ramach muzycznego Off Festivalu, Mysłowice

Fot. organizatorzy + am