Trójmiejskie działania w łódzkim Manhattanie

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Kolejna dwudniowa odsłona cyklu performansów "Między rzeczywistością, a nierzeczywistością" w łódzkiej galerii Manhattan, w ramach której wystąpili artyści z Trójmiasta zaskoczyła różnorodnością form i sposobu realizowania kontaktu z publicznością. Program nie przewidywał żadnego wspólnego tematu, stąd też tytuł całej prezentacji - "Bez zamówienia".

Angelika Fojtuch, fot: Andrzej Grzelak, Młoda sztuka performance, z cyklu "Między rzeczywistością a nierzeczywistością", Galeria
Angelika Fojtuch, fot: Andrzej Grzelak, Młoda sztuka performance, z cyklu "Między rzeczywistością a nierzeczywistością"

Angelika Fojtuch, ubrana na czarno stoi przy ścianie tyłem do wchodzących gości, czeka, aż sala wypełni się ludźmi. Do ściany przylepia małe pudełeczko z napisem "Prawda". Z pudełeczka wystają drobne, białe kwiatki. Po chwili odwraca się i idzie na drugi koniec sali. Przechodząc pomiędzy zgromadzoną publicznością rozpościera ręce i wyznacza korytarz pomiędzy nią, a napisem. W rękach trzyma trzy strzałki: czarną, niebieską i czerwoną. Angelika bierze czarną strzałkę i przyciska się mocno do ściany, trwa tak nieruchomo przez kilka minut, po czym, wydając z siebie ostry krzyk, rzuca strzałkę w kierunku napisu. Strzałka ląduje niedaleko niego. Następnie bierze strzałkę niebieską. Widzowie bardziej rozsuwają się na boki, nie wiedząc, w którym kierunku tym razem wyceluje artystka. Teraz, wyrzucona przy kolejnym krzyku Angeliki, strzałka ląduje daleko za publicznością, w drugim kącie sali. Została jeszcze jedna, czerwona. Tym razem jednak Angelika odchodzi od ściany, podaje strzałkę osobie z publiczności i wychodzi. Wybrana osoba z poważną miną przekazuje przedmiot dalej. W końcu rzutka trafia do jednego z widzów, który wychodzi z sali, podążając za Angeliką. Po chwili jednak wraca, nadal ze strzałką w ręku, która wędruje dalej, aż do momentu kiedy zostaje ustawiona pod ścianą, w miejscu, gdzie przed chwilą stała artystka. Performance Angeliki podobnie jak w poprzednim pokazie w Manhattanie (relacjonowanym przez Natalię Uziębło (http://www.obieg.pl/cal2007/08030501.php) odnosił się do najprostszych uczuć i wartości. Tym razem jednak artystka bardziej włączyła do niego publiczność. Kolory strzałek, krzyk, oddalone pudełeczko z napisem prawda pobudziło do indywidualnego odczytywania symboli i interpretacji. Dla artystki czerwona strzałka oznacza władzę. Dla mnie kojarzyła się raczej z miłością. Zapytana o to artystka odpowiedziała, że miłość jest władzą. Podana innym, jest w stanie wrócić, jednak wyrzucona w kierunku zbyt małego i odległego celu nie trafi do niego. Nie trafi do nikogo.

To samo pomieszczenie. Chwila przerwy na ustawienie przedmiotów: projektor, krzesło, kielich, megafon. Publiczność przesuwa się bliżej ekranu, na którym ukazuje się postać, a z głośników wydobywa się niewyraźny dźwięk muzułmańskiej modlitwy. Jakub Bielawski siedzi prosto na krześle. Patrzy przed siebie. Za chwilę wstaje, podnosi megafon i mówi "Ja nie powtarzam swoich performansów". Z powrotem siada i zaczyna energicznie machać nogami. Czynności te powtarza kilkakrotnie. Za każdym razem zmienia intensywność i głośność komunikatu wygłaszanego przez megafon, dostosowując go do dźwięków płynących z projekcji a jego wypowiedź wydaje się także modlitwą, mantrą powtarzaną bez znanego nam celu, bez końca, bez konkretnego efektu końcowego. W projekcji echem odbija się hasło-riposta na wypowiedzi Bielawskiego "No chyba, żebym powtarzał te same ruchy bez końca", "No chyba, żebym wieczność całą wykonywał te same ruchy bez końca", "No chyba, żebym powtarzał te performansy bez końca". Zakończenie pokazu zaskoczyło nawet samego artystę. Bielawski pochylił się nad kielichem, w którym był nożyk i czerwony marker. Po chwili zawahania chwycił nożyk, podciągnął koszulkę i przeciął sobie skórę na całej szerokości brzucha. Dotknął palcami rany i wybranym z publiczności osobom naznaczył czoła swoją krwią. Bezpośredni kontakt z widzem spowodował całkowitą zmianę w zachowaniu i postawie artysty. Jakub Bielawski zaczął wyraźnie poruszony gestykulować i mówić, że zupełnie inaczej miał się ten performance potoczyć, jednak życie często zmienia zaplanowane sytuacje. Następnie podchodził do widzów i łączył ich w pary, gestami namawiać, aby się przytulali. Apelował do wszystkich, aby przybliżyli się do siebie. Tłumaczył, że w chwilach jak ta, można zdziałać tak wiele, a już same gesty znaczą niezwykle dużo. Ktoś z publiczności krzyknął "wszystko". Artysta odpowiedział "Tak, wszystko można, ale ranić innych nie można, tylko siebie, zobaczcie"- i pokazuje rozpłatany brzuch - "Ale innych nie można" - podkreślił jeszcze raz dobitnie. Performance skończył się burzliwymi brawami. Także za odwagę. Bielawski patrzył w stronę widzów ze spokojem i nadzieją. Artysta to także osoba z misją. Performance wydaje się najłatwiejszym sposobem na to, aby widz nie tylko zastanawiał się nad tym "co artysta miał na myśli", ale odczuł przesłanie poprzez bezpośredni kontakt. Bielawski postanowił porzucić metaforyczność swojego działania na rzecz tego bezpośredniego kontaktu. Na pewno udało mu się widzów zszokować. Ci, którzy chcieli, zrozumieli też resztę przekazu .

Na prezentację Roberta Sochackiego publiczność została zaproszona do sali na dole, gdzie cała przestrzeń zaaranżowana była przez instalację. Na trzech stołach ustawione były telewizory oraz małe ekraniki bez obudowy, pomiędzy nimi splatane metry kabelków. Na przeciwległej ścianie wyświetla się projekcja video. Widać na niej pokój, stół zastawiony chlebem, winem, dwa kieliszki i kwiat w wazonie. Przy stole dwa krzesła, obok na ścianie wisi lustro. W tle słychać głos recytującej kobiety. Potem słychać mężczyznę, który stanowczym głosem powtarza "Po pierwsze, po drugie, po trzecie..", aż do dziesięciu. Od razu nasuwa się skojarzenie z Dekalogiem. Pomiędzy tą wyliczanką słychać odgłosy trzasku, łamania, darcia folii, czasem mniej, czasem bardziej intensywne. Na ekranach, ustawionych na stołach, widać twarze różnych ludzi, niektóre twarze powtarzają się. Ludzie ci nieprzerwanie mówią, opowiadają jakieś historie. Na dużym ekranie pojawia się kobieta, a w głównym głośniku ponownie słychać projekcję z wierszem i "dekalogiem". Kobieta stoi przed stołem twarzą do widzów. Przed sobą trzyma telewizor. Później znika, a gdy się znów pojawia siedzi na krześle za stołem. Potem znów znika i pojawia się ponownie w rogu pokoju. Kilkakrotnie zmienia pozycje. Raz trzyma kwiatek w ręku, to znów trzyma telewizor, patrzy się w lustro. Praca ta, zatytułowana "Codzienność", była bardziej wideoinstalacją niż performansem, gdyż artysta nie uczestniczył fizycznie w działaniu. Nie podejmował interakcji z publicznością. Raczej wtopił się w nią, będąc obserwatorem swojej instalacji. Dla Sochackiego wideo pozostało głównym środkiem przekazywania uczuć przedstawionych postaci. Artysta zebrał je i przetworzył budując wielokrotne obrazy na ekranach. To one miały pobudzić widza do zaangażowania. Kiedy sala wypełniła się ludźmi, niewiele było słychać z małych ekranów. Projekcja na dużym ekranie zdominowała pokaz. Jednak wiele osób przykładało głowy do głośniczków chcąc usłyszeć historie ludzi zebrane wcześniej przez Sochackiego. Sam artysta stał z boku przyglądając się. Można powiedzieć, że mimo swojej obecności w miejscu prezentacji nie był, jak w przypadku poprzednich działań elementem performansu.

Następnego dnia nastąpiła druga część "Bez zamówienia". Na wstępie Marek Zygmunt, jako kurator całej prezentacji, powiadomił publiczność o tym do czego doprowadziło niezwykłe zaangażowanie (w przedstawione poprzedniego dnia działanie) Jakuba Bielawskiego. Rana, którą sobie zadał poprzedniego wieczoru krwawiła zbyt mocno i w nocy trafił do szpitala. Jego brzuch został zszyty siedemnastoma szwami i Bielawski czuje się już dobrze. Po tej krótkiej informacji Zygmunt zaprosił widzów do swojego performance i przystąpił do działania, tym razem jako artysta.

Półpiętro klatki schodowej, ściany i podłoga zostały wyłożone białym prześcieradłem. Obok stały dwa białe wiadra z błotem. Marek Zygmunt na początku, jako przygotowanie do performansu przebrał się w białą odzież, dostosowując się tym samym do zaaranżowanego tła. Kontrast stanowiły jedynie czarne okulary przeciwsłoneczne i czarny discmen. Artysta usiadł pomiędzy kubłami, zwrócony ku widzom, w pozie prawie medytacyjnej. Pozostał nieruchomy przez następne 30 minut. Pierwszy z widzów podszedł już po kilku minutach. Nieśmiało nabrał garść błota i pomazał nim artystę. Ten nie zareagował. Po kilku minutach podeszła kolejna osoba, która tym razem trochę pewniej, z rozmachem wycelowała grudą błota w performera. Oblano mu lewe ramię, zachlapano i wymazano białą koszulę. Widzowie poczynali sobie coraz odważniej. Kolejna osoba zdjęła artyście okulary, zanurzyła je w wiadrze z błotem i nałożyła mu z powrotem na nos. W tym czasie drugi kubeł leżał już na ziemi kopnięty przez kogoś z publiczności. Następna osoba zaczęła szerokimi gestami wiadrem, zapełniać brązową mazią białą powierzchnię prześcieradeł. Potem omijając siedzącego artystę z impetem wylała resztki znajdujące się w kuble na pozostałą część tła, a brudne ręce wytarła o jedyny czysty fragment prześcieradła.

Marek Zygmunt, fot: Andrzej Grzelak, Młoda sztuka performance, z cyklu "Między rzeczywistością a nierzeczywistością", Galeria Ma
Marek Zygmunt, fot: Andrzej Grzelak, Młoda sztuka performance, z cyklu "Między rzeczywistością a nierzeczywistością"

Performance zakończył się kilkukrotnym wschodnim pokłonem artysty. Marek Zygmunt zdjął koszulę, podarł ją i strzępami wytarł buty kilku osób z publiczności. Złożył też na tych butach ceremonialne pocałunki.

Na dwa aspekty należy zwrócić tu szczególną uwagę. Pierwszy dotyczy tego, na ile artysta jest w stanie swoją biernością pobudzić widza do działania. Szczególnie, gdy Zygmunt podkreślał swoją bezbronności rekwizytami (słuchawki i okulary). W latach 70. Marina Abramowicz na tyle sprowokowała widzów do działania, iż jej performance zakończył się wezwaniem policji. Okazało się, że publiczność gotowa była artystkę pokroić.

Drugim istotnym elementem pokazu Zygmunta były kolory. Biel odnosiła się do wewnętrznego stanu performera, natomiast czerń pojawiła się w elementach zewnętrznych, tych, które mają przede wszystkim wpływ na relację pomiędzy artystą, a publicznością. Biały kolor był powierzchnią działania, płótnem, na którym widzowie tworzyli swoje dzieło paramalarskie, z którego jak relief wyłaniało się ciało artysty. Same gesty widzów przypominały action painting Jacksona Pollocka.

Kolejny pokaz był jeszcze innego rodzaju, ponieważ polegał na zagraniu koncertu. Adam i Maja Witkowscy to duet - ojciec i córka. Adam Witkowski grał na gitarze, kilkunastoletnia Maja - na perkusji. Kilkunastominutowy koncert był zlepkiem krótkich, szybko następujących po sobie utworów. Piosenki wykonywane były bez szczególnego stopniowania atmosfery i wyraźnych podziałów na zwrotkę i refren. Co pewien czas w muzyce obojga kulminowało swoiste napięcie pomiędzy artystami.

Niczym na punkowym koncercie z lat 70. czy 80. dosłuchać się można było depresyjno-religijnych, metaforycznych tekstów: "Nam się tylko zdaje, nam to się wszystko zdaje", "Moja siostra leży w grobie to ja wiem na pewno. A co Twoja siostra robi?" lub "Idę do mego Jezusa, w nim spoczywa moja dusza". W tym performansie element muzyczny zdominował przekaz. W osobach artystów najbardziej zastanawiająca była relacja młodego ojca i córki stwarzających post-punkowy klimat swojego występu.

Prezentację trójmiejskich artystów zakończył performance Marka Rogulskiego. Kurator projektu, Marek Zygmunt, zaznaczył na wstępie, że ponieważ Rogulski w swoich akcjach często odnosi się do architektury miejsca, to udostępniona została mu cała powierzchnia ekspozycyjna: górna otwarta galeria i powierzchnia parteru. Dolna sala wypełniona była na środku dużą konstrukcją oraz przeróżnymi przedmiotami: rurkami, kawałkiem metalu o kształcie widelca, butelkami itp. Rogulski wyszedł na środek sali i zaczął przygotowywać konstrukcję do wykonania akcji: zdjął płachtę zakrywającą bliżej nieokreśloną maszynę i posprawdzał w niej połączenia rurek, ustawił krzesło, poprzekładał przedmioty przygotowując je do akcji . Potem sam się przygotował. Założył wokół barków dwa pasy przypominające pasy z nabojami, ale w miejsce naboi były przyczepione kości. Następnie przewiązał sobie wokół bioder zwierzęcą skórę i wziął do ręki metalową fujarkę. Po chwili zaczął na niej grać, jakby ogłaszał gotowość do działania, do walki. Kiedy skończył, młotkiem zmiażdżył fujarkę, wykrzywił ją na kształt koła i przymocował taśmą klejącą do ogromnych rozmiarów kości, robiąc z niej chwytak, który wcisnął sobie do ust. Następnie jak wojownik przed rytuałem zabrał się za żelazną konstrukcję. Z ogromnym wysiłkiem, sapiąc i warcząc mocował różne ciężkie elementy łączące maszynę z konstrukcją w części górnej galerii. Po chwili mozolnej pracy machina była gotowa. Rogulski przywdział plastykowa przyłbicę oraz perukę z czarnym, długim włosem i dosiadł maszyny. Kręcąc korbą, z ogromnym wysiłkiem, centymetr po centymetrze artysta wznosił się ku górnej przestrzeni galerii. Kiedy do niej dotarł, zwinął linę, zdjął przymocowane butelki i przycumował całą machinę do górnej konstrukcji. Po czym zdjął z siebie maskę, perukę, pasy i skórę. Pozbył się kości. Przy pomocy liny owiniętej w skórę ześlizgnął się na dół. Znowu włożył kość do ust. Zakończył performance rytuałem obmywania się wodą wydobywającą się ze zbudowanej konstrukcji.

Marek Rogulski, fot: Andrzej Grzelak, Młoda sztuka performance, z cyklu "Między rzeczywistością a nierzeczywistością", Galeria M
Marek Rogulski, fot: Andrzej Grzelak, Młoda sztuka performance, z cyklu "Między rzeczywistością a nierzeczywistością"

Rogulski w swoim performance po raz kolejny odniósł się do działania jako czynnika umożliwiającego projekcję energii. Czyni to poprzez budowanie skomplikowanych konstrukcji oraz kreowanie siebie na postać z jakiejś mitologii. Tym razem ukazał się niczym jaskiniowiec, samotnie walczący o swój byt, o parę kropel wody. Aby je zdobyć musi skonstruować potężną machinę. Aby ją uruchomić/poruszyć musi użyć ogromnego wysiłku fizycznego, często ponad swoje możliwości. Energia ulega licznym transformacjom. Także metafizycznym. Archaizm przedmiotów i postaci kreowanej przez Rogulusa wydaje się być formą do wyrażenia tej siły. Żadna z części konstrukcji nie korzysta z elektryczności. Wszystko wykonywane jest pracą mięśni artysty, przy użyciu najprostszych materiałów. Jego działanie to konstruowanie przy użyciu tych przedmiotów, ale także sprawdzian jego własnych możliwości. Są momenty wahania, walki, podejmowania kolejnych prób - wie, do czego dąży, nie wie jednak, jak szybko uda mu się osiągnąć cel i ile wysiłku będzie go to kosztować. Ale energii, którą przekazuje dalej nie da się policzyć. Nie jest w stanie przewidzieć i zaplanować, w jakim kierunku i z jakim efektem zakończą się jego działania. Bo ostatecznie nie tylko te kilka kropel jest wynikiem całej akcji. Energia została przekazana dalej, do widzów, którzy na swój sposób przekształcą ją i przekażą ją dalej.

Prezentacje performerów z Trójmiasta były od siebie bardzo różne. Intensyfikacja działań i budowanie emocji pomiędzy publicznością pokazały przede wszystkim jak bardzo otwartą formą jest wciąż performance. Dzieło polegające na działaniu, konstruowaniu doświadczeń i przeżyć na żywo przynosi podwójny efekt, zewnętrzny i wewnętrzny. Przedmiotowy i bezprzedmiotowy. Rzeczywisty i nierzeczywisty. Proces, który po zakończeniu akcji ma swoją kontynuację. Rana na ciele Bielawskiego i obieg energii wywołany przez Rogulskiego są tego najlepszym przykładami. W końcu doświadczenie jest swojego rodzaju znamieniem, które choć niezbyt widoczne, pozostaje w nas.

Młoda sztuka performance, z cyklu Między rzeczywistością a nierzeczywistością, Galeria Manhattan, Łódź,10-11.10.2008.