"Miłość i demokracja" w gdańskiej Łaźni jest - wraz z wcześniejszą edycją tej wystawy w Poznaniu (2005) oraz książką o tym samym tytule autorstwa Tomka Kitlińskiego i Pawła Leszkowicza - istotną wypowiedzią w dyskusji na temat demokracji, wolności wypowiedzi artystycznej i tego, co dotyczy nas wszystkich, czyli miłości i związanej z nią seksualności. Choć w Polsce nigdy nie było łatwo mówić głośno o intymności (powie ktoś - intymność powinna być cicha - odpowiem - jest zbyt cicha, bo zagłuszana przez krzykliwych decydentów), to w czasie rządów prawicowo-nacjonalistycznych ugrupowań - których członkowie też przecież muszą kochać kogoś lub coś poza honorem i ojczyzną (często miewam wątpliwości w tym względzie) - wystawa taka nabiera szczególnie wyrazistej wymowy. Nie chodzi tutaj jedynie o prace bezpośrednio i w oczywisty sposób nawiązujące do interwencji władz w sprawach marszów równości lub do moralnej ksenofobii uprawianej na antenie Radia Maryja, ale o całościowy wymiar wydarzenia, od samego tematu miłości poczynając, na pięknie wydanym katalogu kończąc.
Wydarzenia takie jak "Miłość i demokracja" (a także odbywająca się mniej więcej w tym samym czasie, "Ciepło/zimno - Letnia miłość" w Zachęcie oraz nieco wcześniej "L.H.O.O.Q" w Galerii Piekary w Poznaniu) tworzą wyłom - niewielki, ale ważny - w ciężkostrawnym pejzażu oficjalnej polityki kulturalnej w Polsce. W gdańskiej wystawie nie tylko o miłość (i jej erotyczne odsłony) chodzi, ale i o konkretny wymiar polityczny dotyczący dyskryminacji orientacji seksualnych i prób wyparcia tematu seksu z dyskursu publicznego, czyli panującej w Polsce sekso- i homofobii. Pokazano prace artystów zarówno hetero jak i homoseksualnych pod wspólnym szyldem miłości i teoretycznie unifikującej ją demokracji. Wystawę można odebrać jako komentarz na temat IV RP, w której nie ma miejsca na miłości, które odbiegają od modelu zalegalizowanego związku heteroseksualnego, tak silnie promowanego przez prorodzinne państwo wspierane przez kościół katolicki (znamienne, że na wystawie akcenty religijne nie pojawiają się - i dobrze, ponieważ casus Pasji Nieznalskiej zrobił się nieco nużący). Jestem hetero i chodzę co niedzielę do kościoła, nie mam jednak pojęcia, dlaczego powinienem znajdować się w lepszej pozycji niż Ci, którzy są homo i z katolicyzmem nic wspólnego nie mają, dlaczego ich miłość i to, w jaki sposób sobie ją okazują ma być gorsza, albo mniej ważna.
W tym momencie pojawia się typowa, oklepana riposta tych bardziej liberalnych (radykałów wstyd przytaczać): w porządku, nie interesuje nas jak i z kim ten lub ta uprawia seks (o miłości wspomina się rzadziej), ale dlaczego mamy na to patrzeć. Nic oryginalnego nie odpowiem, poza tym, że - dlaczego nie, skoro patrzysz na seks heteroseksualny? Lub: jeśli Ci to przeszkadza, to odwróć wzrok, nie patrz, ale przyznaj, że obok pracy ukazującej miłość heteroseksualną można pokazać kochających się ludzi tej samej płci, nie faworyzując żadnej z orientacji. Rzecz jasna, jeśli ktoś spyta, którą z prac wziąłbym do domu i powiesił na ścianie, byłaby to pewnie ta, która bardziej odpowiada moim upodobaniom erotyczno-estetycznym, ale prawo do artystycznej ekspresji i związanej z tym obecności w przestrzeni publicznej teoretycznie powinno być równe.
Jak wiadomo, tak pojęta demokracja na szerszą skalę okazuje się niestety utopią, ponieważ wizualność, podobnie jak inne obszary tworzenia się znaczeń, jest zawłaszczona przez władzę (pojmowaną focaultowsko), która wyznacza normy, kontroluje postawy i zachowania. Ponadto każde społeczeństwo potrzebuje Innego, bowiem jego brak utrudnia oparte na procesie różnicowania kształtowanie się ludzkiej tożsamości. Często spotykam ludzi należących do "intelektualnej elity", którzy nie potrafią sobie poradzić z kwestią tolerancji i równouprawnienia. Obawiają się wyrównania szans, nie chcą dopuścić myśli, że ich opcja jest po prostu jednym z możliwych sposobów życia. Z drugiej strony, potrzebują owej koniecznie marginalizowanej inności, by na ich tle dostrzec samych siebie jeszcze wyraźniej. Wystawa "Miłość i demokracja" jest swego rodzaju lustrem nas samych - czy tego chcemy, czy nie, a jej inność na tle wydarzeń kulturalnych w rodzaju odsłonięcia kolejnego "pomnika ku czci" przez Prezydenta IV RP, jest jednym z niewielu barwnych akcentów, które jednak, na zasadzie wyjątku właśnie, prowokują gorzką refleksję.
Jeśli ekspozycja w Łaźni jest moim zdaniem bezspornie pożyteczna jako "event", to niektóre prace (lub stworzony wokół nich dyskurs) budzą wątpliwości. Nie przekonuje sposób, w jaki pisze Leszkowicz o sztandarowym obiekcie wystawy, czyli pracy Zuzanny Janin "Ring/I Love You Too" składającej się z ringu bokserskiego i zapisu filmowego walki pomiędzy artystką a Przemysławem Saletą. W kontekście tej właśnie wystawy ma być ta praca, według kuratora, "konfrontacją pomiędzy obrońcami i przeciwnikami praw gejów i lesbijek, pomiędzy feministkami domagającymi się praw dla kobiet, a atakującymi je na ulicach męskimi młodzieżowymi bojówkami". Ta naciągana interpretacja skądinąd ciekawej realizacji może budzić sprzeciw i dawać argument przeciwnikom wystawy.
Z kolei inna praca: "Pedały" Karola Radziszewskiego - obraz przypominający kolorowankę, ukazujący rozmaite ujęcia seksu gejowskiego zapewne miała prowokować, a w rzeczywistości jest po prostu mało intrygująca. Dla kogoś, kto nie ma pojęcia, jak to robią ze sobą chłopcy, praca może pełnić funkcję edukacyjną, ale poza tym jest przede wszystkim nudna. Ogólniejszym zarzutem do wystawy może być również to, że po jej obejrzeniu pojawia się wrażenie, iż deklarowane, równorzędne spotkanie różnych orientacji seksualnych na forum sztuki zostało zdominowane przez sztukę gejowską i lesbijską, ale być może jest to tylko złudzenie kogoś, kto zwraca większą uwagę na to, co jest mu mniej znane.
Jednak słabsze momenty giną w kontekście całości, gdzie prace takie jak androgyniczne autoportrety Macieja Osiki, spektakularne i niepokojące "krawatowe" postaci Anny Nawrot, czy seria instalacji Izabelli Gustowskiej "L'amour passion" wywierają silne wrażenie zarówno formą rozwiązań wizualnych, jak i dyskursem, jaki prowokują. Intryguje również organizacja przestrzeni i dekoracja wnętrz, która dobrze współgra z eksponowanymi pracami. Zwraca uwagę dbałość o techniczną jakość prac, np. fotografii oraz sposób ich aranżacji, oświetlenia, koloru tła, itd. Wystawa ta jest, krótko mówiąc, bardzo estetyczna, campowa, włączając w to świetnie wydaną publikację towarzyszącą ekspozycji - niewielką, lecz dwustustronicową książeczkę z obszernym i tłumaczonym na angielski tekstem Leszkowicza, doskonałymi reprodukcjami i zdjęciami wnętrz oraz - właściwie niekonieczną, lecz dodającą uroku - zakładką.
Wyjątkowym smaczkiem, o którym warto wspomnieć osobno, są odnalezione po latach przez Marysię Lewandowską i Neila Cummingsa, peerelowskie filmy amatorskie, które jawią się dziś jako oaza erotycznej wolności w czasach kontroli i funkcjonalizacji wszelkich dziedzin życia. Być może za kilkadziesiąt lat ktoś powróci do materiałów z wystawy "Miłość i demokracja" i traktować będzie je podobnie - jako przejaw wolności artystycznej wypowiedzi na temat seksualności w IV RP.
Warto pamiętać, że gdańska "Łaźnia", mieści się w dzielnicy, gdzie trzeba się mieć na baczności, by nie nabawić się kłopotów, gdzie miłość i demokracja na pewno nie stanowią chwytliwego sloganu, a piękno kamienic i starych manufaktur wzdłuż niesławnej ulicy Łąkowej domaga się radykalnej odnowy. Relacja ta stanowić może pars pro toto zaniedbanej dzielnicy Europy, jaką jest Polska, a próby takie jak ta, są tylko niewielkimi, czerwonymi latarniami na zszarzałej, kulturalno-obyczajowej mapie naszego kraju.