Grospierre, Goetz, Okrasko - relacja z Warszawy na chwilę przed końcem roku

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
Nicolas Grospierre, Biblioteka. Pałac starej książki na Woli.
Nicolas Grospierre, Biblioteka. Pałac starej książki na Woli.

Nicolas Grospierre, Biblioteka. Pałac starej książki na Woli.

Biblioteka to miejsce gdzie czas dziwnie się rozciąga. A już szczególnie w takim dziwnym miejscu jak tu, które nie jest typową biblioteką, ale antykwariatem, magazynem i biblioteką (dla wybranych) w jednym. Ma zatem zalety dodatkowe, których nie posiada klasyczna biblioteka: brak ograniczeń typu karty, fiszki i kontrola. Ważne jest to, że poruszanie się po Pałacu książki nie ma skodyfikowanych reguł obowiązujących w bibliotekach. Poza tym Pałac pozwala ulegać miłości do książek: można je tu po prostu kupić, na własność i tylko dla siebie, bez nieuchronnej konieczności rozstawania się z nimi co jest chyba najtrudniejszym momentem dla czytelnika tradycyjnych bibliotek (przynajmniej ja tego nie lubię, bo z niewyjaśnionych powodów chcę mieć książki które przeczytałam, nawet, jeśli mam świadomość, że nigdy do nich nie wrócę.) Z drugiej strony te książki, których się nie lubi można tu przynieść bez wyrzutów sumienia (1) . Pałac książki ma także inną cechę, której nie posiadają biblioteki: otóż biblioteka archiwizuje w przeczuciu potencjalnego użycia. A tu wiele książek leży jakby porzuconych, niechcianych, np. stos dzieł Lenina, nie wiadomo po co i czy ktoś w ogóle po nie sięgnie (2) . Zakurzone, w chaosie. Tak, jakby zapomniał o nich nawet czas. Kolejną zaletą Pałacu jest możliwość indywidualnego odkrywania - na chybił trafił - historii tych książek. Odnalazłam np. Słownik hiszpańsko-polski, w którym każda strona i każde słowo było pokolorowane, podkreślone, zaznaczone ołówkiem kopiowym, nadto ktoś policzył te słowa. Uznałam to za dzieło sztuki konceptualnej i schowałam z powrotem, żeby ktoś to kiedyś odkrył. I właśnie z takich powodów (żeby przytoczyć najprostsze), miejsce to jest wymarzonym dla projektu "Biblioteka" Nicolasa Grospierra. Mianowicie, że z istniejących tu niepoliczalnych treści każdy odnajduje i buduje nowe. Nieskończona ilość kombinacji narracji daje obraz biblioteki totalnej, hiperbiblioteki, biblioteki jako tworu mentalnego. To właśnie ilustrują gabloty Grospierra: lightbox ze zdjęciem jakiegoś regału pt. "Ściana książek" wygląda niepozornie dopóki nie spojrzymy pod kątem, tak, by zobaczyć zwielokrotnione odbicie regału w otaczających go lustrach. Regał ciągnie się w górę, dół, w lewo i prawo: w nieskończoność. Stoimy wobec niekończącej się ściany książek. Strach myśleć, że nigdy ich nie przeczytamy. Drugi lightbox to "Niekończący się korytarz książek": oto stoimy w korytarzu, który porywa w nieskończoność, zgodnie z zasadami optyki zakręca w przestrzeni do nikąd (albo do zawsze?) regały natomiast mamy z lewej i prawej strony. (Kto nie zna tego cudownego uczucia gdy stoimy - np. u fryzjera - miedzy dwoma lustrami które powtarzają nasze odbicie, ale nigdy nie zdołamy dostrzec tego ostatniego, które zawsze ucieka poza lustro. Jeśli ktoś nie zna, to najbliżej może sprawdzić w kawiarence Zachęty, koło księgarni) Korytarz ten wciąga, nie stoimy już nieruchomo naprzeciw, bezradni wobec muru, ale zabiera nas ze sobą, pewnie trochę tak, jak lektura. Stojąc naprzeciw tych nieskończoności ujawnia się nieuchronny konflikt pomiędzy fizycznością a ideą. Wszystko jest przeciwko nam, nie jesteśmy w stanie z powodów jak najbardziej fizycznych poznać wszystkiego, z drugiej stronny sami przyłączmy się do nieustannego powiększania tego, co i tak jest niemożliwe do ogarnięcia. Wszyscy uczestniczymy w gigantycznym spisku biblioteki. A wszystko to jest złym snem bibliotekarza, porządkującego coś, czego nie uporządkuje nigdy. Biblioteka zżera ludzi, ich młodość, cerę, zatyka kurzem płuca, dodaje lat. A efektu nigdy nie będzie; to proces który nie ma końca. Koszmar.

Jednocześnie Grospierre zastanawia się nad modelem porządkowania tej nieskończoności. Chce znaleźć jakiś ideał książki, coś w rodzaju modelu, czy definicji książki. Jak wzorzec kilograma przechowywany w Sevres. Oto leży: Na podeście, dumnie. Okładka jak najbardziej przepisowa, "biblioteczna", oprawna w marmurkowo-esowo-floresowy papier, (kiedyś oprawiono nim też np. zeszyty szkolne), rogi elegancko zabezpieczone płótnem. Są i znaki cechowe: metryczka ze znakiem biblioteki i numerem katalogowym. Ale książka-ideał okazuje się atrapą. Wydmuszką, z samymi okładkami i bokami. Iluzja, książka bez zawartości. Nie-książka. Bo NIC W ŚRODKU (to jak z Jadwigi Sawickiej) też można uporządkować, przyporządkować i nadać mu sens (ten proces może odbywać się w dwie strony). Druga książka leżąca obok jest jeszcze bardziej intrygująca: ma zawartość ale nie ma treści: zmultiplikowane fragmenty słów, litery zgrabnie układające się w jakiś ornament, ale chyba nic nie znaczące. W dowolnym języku i dowolnej czcionce. To jak seria baniek mydlanych. Ale ta wanitatywna czy egzystencjalna retoryka symboli nie chce u Grospierra być rozpaczą niemożności. Bańki mydlane puszcza klaun na jarmarku, a skorupka od jaja może mieć pieczątkę z datą ważności i znakiem farmy albo może być pisanką. Słychać tu śmiech Reinfelda, podstępnego bibliotekarza, którego w Nosfreatu Klausa Kinsky'ego grał Roland Topor.

Ale wracając do Nicolasa Grospierra. Przychodzą do głowy oczywiście fotografie Candidy Hoeffer, która metodą typologii Becherów, fotografuje biblioteki. Mimo to, zawsze są to miejsca. Miejsca pretendujące do kosmosu, ale jednak konkretne miejsca. Z krzesłami, lampkami, całym tym entourage'm, zapachem książek i pasty do podłogi. Ważne dla niej jest wnętrze jako przykład symbiozy człowieka z kulturą, jako model przestrzeni, w której ma się odbywać pewien proces kulturowy. Hoeffer fotografuje exemplum. Tymczasem Grospierre porzuca platońską jaskinię cieni i fotografuje ideę biblioteki. Albo - borgesowską Bibliotekę Babel. Coś, czego nie można sfotografować, w tym sensie, w jakim fotografia jest dowodem na istnienie. Nawet, gdy buduje model "Budynek biblioteki" to wybiera ten, zbliżający się do ideału, zamknięty w modernistycznej formie wiary w ideał. Jeśli w ogóle ważna jest dla niego architektura, to ta, której nie widać, która ma zniknąć a nie być formą reprezentacji. Grospierre jest pewnie przewrotny wstawiając ten swój ideał biblioteki do zagraconego i zakurzonego wnętrza Pałacu książki. Ale dlatego właśnie wyraźniej go dostrzegamy.

W każdym razie Pałac książki to czarna dziura: wchodzisz na chwilę, wychodzisz po 4 godzinach. Poza wszystkim, to fantastyczne miejsce na wystawę z powodu swojej niejednoznaczności. Tak było np. też w willi Antoniego Moniuszki w projekcie Willa Warszawa. Cudownie niejednoznaczne miejsca w połączeniu ze sztuką otwierają się na nowe konteksty. Nie stwarzają prostej zależności dzieło-widz jak w galeriach i muzeach i nie negocjują o przestrzeń jak w projektach w przestrzeni publicznej. One są i nie są jednocześnie: mogą a nie muszą i ta potencjalność jest w nich najbardziej pociągająca.

Fiona Tan, Saint Sebastian, 2001, courtesy Sammlung Goetz
Fiona Tan, Saint Sebastian, 2001, courtesy Sammlung Goetz

Teresa Hubbard / Alexander Birchler, House with Pool, 2004, courtesy Sammlung Goetz
Teresa Hubbard / Alexander Birchler, House with Pool, 2004, courtesy Sammlung Goetz

Touch my shadows. Nowe media z kolekcji Goetz w CSW Zamek Ujazdowski

Z tej ekspozycji nie wychodziłam przed bite dwa i pół dnia. Jeszcze niedawno z zazdrością wzdychałam do wystawy Jenseits des Kinos: Die Kunst der Projektion w Hamburger Bahnhof w Berlinie - wystawy o której mówi się, że to pokaz najlepszych wideo ostatnich 40 lat, a tu proszę: prace z tej półki przyjechały do Warszawy. Wreszcie - pomyślałam. I to z kilku powodów. Po pierwsze - poziom nie odbiega ani na milimetr od poziomu wystawy niemieckiej. Wystawy różnią się oczywiście przedziałem czasowym (w Warszawie pokazano prace w większości z lat 90., najstarsza pochodzi z 1981 r.) i wyborem (choć niektóre filmy pokazano i tu i tam: jak eraser Douga Aitkena, to zawsze miło zobaczyć filmy widziane wcześniej w najróżniejszych - czasem absurdalnych okolicznościach, jak np. Touch Janine Antoni, który dwa lata temu oglądałam podczas Art Forum w środku nocy w Cafe Moskau). Ale przecież nie o różnice czy podobieństwa tu chodzi, ale o to, że video jest wreszcie w polskich warunkach potraktowane tak, jak powinno. Czyli poważnie, a nie jako ściszony telewizor, który przeszkadza paniom pilnującym.

Po drugie szczerze podziwiam perfekcję techniczną ekspozycji, przy takich pracach jak Fantome Creole Isaaca Juliana - wręcz piorunująca. A więc jednak - da się. Po trzecie wreszcie, odnosiłam osobliwą przyjemność z oglądania wystawy, w której każda z prac mówiła sama za siebie, razem jednak nie starały się być żadnym postulatem. Niczego nie udowadniały, nie musiałam odwoływać się do kuratorskiej tezy itd. Po prostu to zbiór dobrych filmów z jednej kolekcji i tyle, więc oglądanie takiej wystawy to po prostu odpoczynek od kuratorskich dyskursów. Ktoś mógłby uznać to za wadę, ale przy TAKIEJ jakości, owo niezobowiązanie wyjątkowo mi się podobało. Należy mieć świadomość, że wystawa jest wynikiem wyborów dokonanych w wyniku przesiania przez dwa sita: prace pochodzą z kolekcji Ingvild Goetz, która - jak mówiła na konferencji prasowej - kupiła je, bo wydają się jej interesujące. I już. Kolejnego wyboru dokonała Milada Ślizińska, oglądając je ponoć przez trzy dni w piwnicy kolekcji Goetz w Monachium. Efekt jest taki, że nie ma ani jednego złego czy nudnego filmu, choć każdy jest z innej bajki. Od cudnego humoru duetu Fischli & Weiss do niepokojącego, egzystencjalnego Dead Right, Left Dead Douglasa Gordona. Od lekkiego poetyckiego Touch Janine Antoni po przyciężkawy, zaangażowany "dokumentalny" Women Who Wear Wigs Kutlung Ataman. Od niemal fabularnego QM Ann-Sofi Siden, z jasną linearną narracją, po otwarty na różne interpretacje, piękny Saint Sebastian Fiony Tan. Od szalenie niepokojącego i monumentalnego House with Pool Teresy Hubbard i Alexandra Birchlera po video-haiku B-Movie Douglasa Gordona z muchą rozpaczliwie fikającą nogami, nad której marnym i nieuchronnym końcem trzeba się pochylić przez "całe" kilkadziesiąt sekund, w sam raz tyle, ile wart jest jej beznadziejny żywot. Sposobów widzenia jest tu wiele; pewnie takich linii rozpiętych między jakimiś skrajnościami można zbudować więcej. No i po czwarte: w kontekście naszych realiów rynku sztuki ekspozycja ta pokazuje, że video jest istotnym elementem kolekcji, co polskim kolekcjonerom jeszcze nieczęsto przychodzi do głowy (a może ArtBazaar wie coś więcej na ten temat?). Wiec chyba na każdym kroku trzeba tu podkreślać że to jest PRYWATNA kolekcja i wskazywać palcem jako wzór godny naśladowania. Choćby nawet pozom finansowy był nie do przeskoczenia, to model można powtarzać bez zająknięcia.

Generalnie Touch my shadows. Nowe media z kolekcji Goetz sprawiły mi wielką przyjemność oglądania. A na dodatek w kino.LAB-ie są jeszcze pokazy artystów, którzy tu się nie załapali jak np. Olaf Breuning, który robił furorę na Biennale w Pradze, albo takich filmów, które w Warszawie są już znane ale warto je pokazać gdyż są po prostu obezwładniające jak legendarny Bieg rzeczy Fischli & Weiss pokazywany ostatnio przez Raster, albo też słynne Pickelporno Pipilotti Rist.

Paragraf 10 czyli Nulla dies sine linea. Wystawa Anny Okrasko w Galerii Klimy Bocheńskiej.
Paragraf 10 czyli Nulla dies sine linea. Wystawa Anny Okrasko w Galerii Klimy Bocheńskiej.

Paragraf 10 czyli Nulla dies sine linea. Wystawa Anny Okrasko w Galerii Klimy Bocheńskiej.
Paragraf 10 czyli Nulla dies sine linea. Wystawa Anny Okrasko w Galerii Klimy Bocheńskiej.

Paragraf 10 czyli Nulla dies sine linea. Wystawa Anny Okrasko w Galerii Klimy Bocheńskiej.

10 dużych (2x1,5m) niebieskich obrazów w surowym wnętrzu plus stos wypisanych długopisów na ziemi. Obrazy powstały przez całkowite zarysowanie powierzchni płótna długopisem. Czynność ta, to znana każdemu bazgranina konferencyjną czyli zabijacz czasu, efekt nudy, przejaw jakiejś nerwicy i symbol braku celu i treści, a także sensu i wartości. Jakże sprzeczne jest to z wizją dzieła sztuki! Takiego, które niesie ze sobą wartości, jest efektem natchnienia, ma "wyższe cele" i sens tak ukryty, a treść tak skomplikowaną, że nawet nie każdemu daną do zrozumienia! Zatem, po kolei: zabijacz czasu: dzień w dzień, w ciągu 10 miesięcy przez 8 godzin dziennie Okrasko rysowała długopisem po płótnie. Poświęcenie graniczące z szaleństwem, mantra, od której na dłoni robią się nagniotki. Ale jeśli spojrzymy na to w kwalifikacjach urzędowych, po prostu praca. Robimy coś z uporem choć nie zawsze mamy przekonanie czy to ma sens. Mimo to, czynnościom staramy się nadać pozory celu. Celem są przede wszystkim korzyści materialne choć nie mamy przekonania czy efekt będzie zadowalający. Efekt nudy: czy praca artysty może być nudna? Symbolem nudy jest monotonna praca urzędnika, tak przynajmniej mówią stereotypy. Przeciwieństwem ma być praca artysty, kojarzona ze wzlotami i upadkami ducha. Tyle, jeśli chodzi o przeżycia własne. Z renomą i szacunkiem do pracy jest w społeczeństwie zgoła odwrotnie. Artysta to pięknoduch, co baluje w nocy, śpi do południa i jest z reguły bez grosza przy duszy. Leń, nieużyteczny dla społeczeństwa. Przeciwnie niż urzędnicy, sumiennie pracujący od ósmej do szesnastej. Okrasko, chcąc być użyteczną dla społeczeństwa postanowiła zostać urzędniczką sztuki i przez 8 godzin dziennie oddawała się wyuczonej pracy magistra sztuki, oczekując przy tym aprobaty w stylu: taka pracowita artystka! Z drugiej strony, na towarzyszącej wystawie ulotce, Okrasko wskazała fragment "Księgi niepokoju" Fernando Pessoa: "Opuszczam znowu oczy na dwie białe strony, na których starannie wypisane przeze mnie cyferki są rezultatem pracy dla społeczeństwa. I z ukrytym uśmiechem przypominam sobie, że życie, jakie w sobie zawierają te strony z nazwami materiałów i walut, z podkreśleniami i pustymi miejscami, obejmuje również wielkich żeglarzy, wielkich świętych, poetów wszystkich czasów, choć nie są tu zanotowani, liczne potomstwo wygnanych, tych co nadają światu wartość. Przy samym rejestrowaniu jakiegoś materiału (…) otwierają się przede mną bramy Hindustanu i Samarkandy, a poezja Persji czyni ze swych czterowersów, w których trzeci wers nie zachowuje rymu, odległą podporę, dla mojego niepokoju. Ale nie mylę się, piszę, dodaję, i praca postępuje, normalna praca wykonywana przez urzędnika tego biura". Okrasko zadaje pytanie o przyczynę, dla której powszechnie twórczość nie nazywamy pracą, a praca nie ma nic wspólnego z twórczością. "Sprowadza na ziemię" twórczość i daje dowód wzniosłości pracy urzędniczej. Przejaw nerwicy: bazgranie konferencyjne to niegroźna czynność o charakterze natręctwa, mająca na celu ukojenie nerwów bądź pomoc w skupieniu. Uzależnia. Sztuka też uzależnia więc trzeba jakoś znaleźć ujście i wyraz swoich potrzeb. Stąd tytuł wystawy "Nie ma dnia bez kreski". To łacińskie przysłowie często używają akademiccy belfrzy, którzy wierzą, że tylko przez ćwiczenie ręki student czegoś się nauczy. Ponoć są tacy, którzy nakazują nosić szkicownik i rozliczają z dziennej ilości rysunków. Pytanie tylko - co z tego wynika? Pracowitość nie zawsze prowadzi do efektów, sprawna ręka nie ma nic wspólnego ze sprawnym umysłem. Pilność jest więc cnotą czy złudzeniem i stratą czasu? Dla Okrasko akademicka linea nie różni się od bazgrołu konferencyjnego i jeśli ma wartość, to o tyle, o ile zabija czas. Symbol braku treści: Co mogą znaczyć duże błękitne obrazy? Przyzwyczajeni, że dzieło sztuki musi coś znaczyć doszukujemy się ukrytych treści. A to nawiązania do Yvesa Kleina, a to wyrazu ekspresji, (jak określiła artystka - firmowe action painting) a o przynajmniej aluzji do automatyzmu surrealistów. Na próżno. Płótna mają znaczyć NIC. Symbol braku celu i sensu. Czy z niczego powstaje coś? Z bezwartościowej bazgraniny konferencyjnej - dzieło sztuki? Płótna Okrasko nie są dziełem sztuki wprost - jako obiekt estetyczny (choć są estetyczne, ale to akurat jest efekt uboczny), wyraz ekspresji, treści itd. Płótna te mają charakter konceptualny: są materialnym dowodem pracy wykonywanej przez 8 godzin dziennie. Zatem "starta czasu" poświęconego "bezsensownym bazgrołom" jest powetowana. To czas poświęcony obrazom je uprawomocnia, bo jeśli nic powstało przy tak dużym nakładzie pracy, to znaczy, że musi mieć sens. Symbol braku wartości: bazgranina konferencyjna ląduje w koszu na śmieci, a sztuka w galerii. Bazgranina w galerii to spory nietakt względem greckich muz. Zgodnie z systemem wartości społecznych wartość dzieła sztuki musi być udowodniona, powinna się dać zmierzyć. Obiektywnie, raz na zawsze, najlepiej w cyferkach. Dlatego Okrasko założyła firmę zajmującą się produkcją dzieł sztuki. ( Firma OKRASKO - Anna Okrasko, NIP: 529-161-84-27, REGON: 140292953). Określenie "produkcja dzieł sztuki", mimo iż zawiera w sobie sprzeczności, w oczach systemu podatkowego nie budzi sprzeciwu. Okrasko uległa urzędowej nomenklaturze, wypełnia PIT-y i zbiera rachunki. Jak każdy obywatel, bo dlaczego niby artystka ma być lepsza niż inni? (czytaj - dlaczego jej ma być lepiej niż innym i dlaczego ona nie musiałaby poddawać się kontroli?)

Cykl "Nulla dies sine linea" jest częścią projektu "92.31.G". Tytuł pochodzi z Polskiej Klasyfikacji Działalności, gdzie numer ten oznacza "Artystyczną i literacką działalność twórczą, gdzie indziej niesklasyfikowaną". Sztuka (wytwór pracy artysty) jest zatem sklasyfikowana choć ma definicje negatywną: jest tym, czym nie jest coś nazwane gdzie indziej, określenie to zagarnia wszystko co wymyka się innym nazwom. Twórczość, jak każda praca musi by opodatkowana, trzeba wypełnić Księgę Przychodów i Rozchodów. Tu dopiero zaczyna się problem: w rubryce nr 10 wpisuje się wszelkie materiały, które posłużą do produkcji dzieł sztuki. Ale tylko takie, które będą potem sprzedane, czyli np. krosno czy płótno. A po farbach zostają tuby a po długopisach puste wkłady, a te nie będą dalej sprzedane, więc dla urzędu skarbowego, muszą być wpisane w rubrykę 14 - "Pozostałe wydatki". Ale żeby spełnić warunek powstania dzieła sztuki farba czy tusz muszą zostać przeniesione w dowolnej formie na płótno czyli stają się częścią dzieła sztuki. Nie mogą być wpisane w dwie rubryki, zatem, by uniknąć wpisania ich do rubryki 14, należy uznać, że wypisane długopisy także muszą być sprzedane.

Z mocy rubryki 10 Księgi Przychodów i Rozchodów puste wkłady po długopisach stają są dziełem sztuki. Oto okazuje się, że sprawny system podatkowy opracował definicję na sztukę, mamy przepisy wskazujące co jest (rubryka 10), a co nie jest (rubryka 14) dziełem sztuki. Artystce nie pozostało nic innego, jak wystawić na sprzedaż stos pustych długopisów. Stos został zakupiony jako pierwszy. Oczywiście fakt ten zostanie odnotowany w odpowiednich rubrykach. Korzyść materialna została spełniona, czyli pracę można uznać za efektywną, a sztukę za dobrą. Plus VAT.

Tak przepisowe i prozaiczne (z punktu widzenia rzeczywistości) i tak nielogiczne (z punktu widzenia sztuki) działania są uwieńczone klęską: klęską zamierzoną i przewidzianą. Okrasko robi więc na złość rzeczywistości. Głównie dlatego, że udowadnia rzeczywistości, że nie jest sztuką. Choćby chciała. Udowadnia całkowite nieprzystosowanie rzeczywistości do sztuki. Właśnie tak: nie sztuki do rzeczywistości (bo to wiadomo od zawsze) ale rzeczywistości do sztuki. Wyławia z rzeczywistości normy (np. językowe), zasady, przepisy (np. podatkowe) i przenosząc je w wymiar sztuki punktuje ich nieprzystawalność, braki, nieprawidłowe działanie. Ośmieszając je, wykazuje luki w systemie. Ukazuje wszelkie stereotypy i absurdy związane ze sztuką i artystą, wszelkie wewnętrzne sprzeczności (np. jeśli sztuki nie da się mierzyć czasem spędzonym przy jej tworzeniu to dlaczego od artysty wymaga się pracowitości?). Z jednej strony udowodnia, że twórczość jest pracą, z drugiej, usiłując zastosować do sztuki normy społeczne ponosi całkowite fiasko. Wystawia system na śmieszność i w ten sposób domaga się autonomii sztuki, chce wymóc dla niej niezależność od norm społecznych.

Jej myślenie o sztuce przypomina analizę malarstwa jakiej dokonuje Rafał Bujnowski, który udowadnia malarstwu czym ono nie jest. Okrasko udowadnia to sztuce i sobie samej jako artystce. Wszelkie autonomiczne cechy sztuki używa przeciwko niej: stawia sztukę pod ścianą zwracając się do niej prokuratorskim "wszystko co powiesz może być użyte przeciwko tobie". W ten sposób wystawia sztukę na próbę, sprawdza, jak bardzo wytrzymałe są jej granice. Szczęśliwie okazuje się, że ten proces sztuki ma happy end: nic zamienia się w coś, bezsens w sens, bezwartościowość w wartość.

Przypisy:
1) Wyrzutów sumienia, które karzą już za samą wizję wyrzucenia książek na śmietnik, co jest zresztą kulturowo niedopuszczalne, nieetyczne (a może dotyczy to tych pokoleń, które były nauczone, że w książkach się nie pisze długopisem, tylko ewentualnie ołówkiem?). Książki się oddaje, przekazuje itd., ale rzadko wyrzuca. Książki na śmietniku widuje się np. okazji opróżniania mieszkań zmarłych osób itd. I prawie zawsze nie są one wrzucone do śmietnika, ale jakoś ustawione obok, żeby ktoś sobie mógł wziąć. A jeśli już są wyrzucone, to jest to dowód jakiejś katastrofy, wojny, opuszczenia, wandalizmu. Zniszczenie książek (np. palenie) jest manifestem.
2) Śmierć książki to nie jej zniszczenie fizyczne, ale zmiana kategorii w jakiej się ją traktuje. Pamiętam, że w latach 80. ludzie chętnie oddawali dzieła Lenina na makulaturę, z tego powodu, że dużo ważyły, gdyż były drukowane na dobrym (ciężkim) papierze kredowym. Zatem najbardziej cenili je menele i dzieci zbierające makulaturę. Na rynku głównym w Krakowie, tam gdzie dziś jest Instytut Goethego, była rosyjska księgarnia Kalinka. Sprzedawano tam np. fajne i tanie albumy ale przede wszystkim dzieła Lenina w wielu tomach. W pewnym momencie były one tak tanie, że cena uzyskana za ich sprzedaż na makulaturę przewyższała cenę zakupu w księgarni. Nakład leżący w księgarni długo, zniknął wtedy dosyć szybko, zresztą wkrótce księgarnię zamknięto. A co do samego Lenina - wraca (właśnie ukazało się polskie tłumaczenie Slavoj Žižek, Rewolucja u bram, wyd. korporacja Ha!art i Krytyka Polityczna).