Patronem wystawy „Miłość własna. Czyli artyści kochają siebie" w sopockim PGS-ie kurator Bogusław Deptuła uczynił Narcyza, znanego z mitologii pięknego młodzieńca, który zajęty podziwianiem własnego odbicia nie dba o nic więcej i świata poza sobą samym nie widzi. Większość zgromadzonych na wystawie prac to właściwie współczesne odsłony tego mitu, w którym samouwielbienie i samoudręczenie to dwie strony tego samego medalu.
Tak jak Narcyz więc artyści nie pozostawiają miejsca dla konfrontacji miłości własnej z tym, co na zewnątrz. Instytucja, krytyka, kurator w samouwielbieniu ani im nie przeszkadzają, ani jakoś specjalnie nie dopingują. Kostium awangardzisty chyba jednak uwiera podczas artystycznej masturbacji, ponieważ wątku „moje ego kontra reszta świata" próżno szukać na tej wystawie. Pozbawieni troski o losy sztuki i świata wybrani przez Deptułę artystki i artyści kontemplują swoje wizerunki, trzymając zwierciadło tak blisko, że krajobraz za plecami znika, nie mieszcząc się w kadrze. Pieczołowicie upozowują, estetyzują i pieszczą swoje ciała lub autoironicznie wywalają przed lustrem język. Pompują ego, cytując znane arcydzieła i motywy, składają hołdy własnej twórczości. Wreszcie wykonują sadomasochistyczny rytuał, uprawiają ekshibicjonizm i obsesyjnie eksploatują własne traumy.
Wzorem Narcyza koncentrują się na swoim ciele. Artystki starannie stylizują się, przyoblekając się w historycznosztuczny cytat; artyści także cytują, ale przede wszystkim bezpardonowo wywalają własną fizyczność i seksualność w scenerii zwykłej, codziennej i przypadkowej. Zuza Krajewska aranżuje sytuację, która wydarzyła się naprawdę. Na łóżku leży dziewczyna w pozie odwróconej plecami do widza nagiej Wenus czy, jak chce autorka, Primavery, w otoczeniu kwiatów oraz towarzystwie swojej ukraińskiej gosposi, która pochyla się nad nią z wyrazem troski na twarzy. Czego dotyczy ten frasunek? Czy to poranek po chemioterapii? Nie, to poranek po imprezie.1 Nawet jeśli leżącą męczy kac, jest dobrze i pięknie. Podobnie jest u Doroty Kozieradzkiej, Izabeli Chamczyk czy Magdaleny Łazarczyk - ich fotografie to starannie upozowane ciała na pieczołowicie skomponowanych obrazach. Artystki te niewątpliwie kochają siebie i kochają swoje medium. Wszyscy zaś, którzy prezentują w PGS-ie swoje ciała, odrobili lekcję ze sztuki krytycznej, by potem, tworząc własne dzieła, posłużyć się jej strategiami, przedtem jednak czyszcząc je z krytycznego potencjału. Sztuka krytyczna okrzepła, osiadła w kanonie i teraz swobodnie można cytować ją tak, jak cytuje się Duchampa lub, jeśli jest się klasykiem, jak Katarzyna Kozyra, przerobić własny dorobek na teledysk. Tak też ciekawie się składa, że „Primavera" Krajewskiej znalazła się obok nawiązującego do Duchampa właśnie Bartosza Kokosińskiego, który ustawia widza w niewygodnej pozycji patrzącego przez dziurkę w ścianie voyeura i podsuwając mu odwróconą plecami nagą męską postać każe domyślać się bezeceństw.
W swym kolorowym, przypominającym komiks malarstwie Agnieszka Sandomierz wyciąga wątek stereotypów dotyczących kobiet, które portretuje jako przedmioty: „Kobieta-robot", „Kobieta-ryba", „Sweter". Chyba jest to jakiś, co prawda dość infantylny, akcent krytyki. Chwilę potem przed oczami widza stają zadowolone z siebie panienki mówiące: „Wolę być piękna i bogata". Niż inteligentna, chciałoby się dodać. Obok Sandomierz wiszą prace Edwarda Dwurnika i robi się jeszcze ciekawiej: jego prostacko uśmiechnięte, masturbujące się modelki to wprost nazwane kobiety-instrumenty: „Kontrabas", „Fagot", „Lutnia". Cóż za przebiegły gest wykonał kurator! W pierwszym odruchu wypada obruszyć się na tak jawne lekceważenie osiągnięć krytyki feministycznej i w odwecie zgenderować Dwurnika jako obleśnego turbosamca, ale zaraz, zaraz - jak wobec tego patrzeć na prace Sandomierz? Wygląda na to, że miłości własnej artystki/artysty nie interesują demaskatorskie teorie i emancypacyjne dyskursy. Co więcej, kpi z nich. Jej odwiecznym prawem jest traktować świat jak potulne tworzywo, które twórca kształtuje wedle własnego uznania. Celem może być po prostu miła dla oka forma, no i ewentualnie rechot z udanego dowcipu.
Ten niepozbawiony także akcentów autoironicznych (obsypany pocałunkami Arti Grabowski czy polaroidowe selfie Karola Radziszewskiego) i dość subtelny festiwal samouwielbienia brutalnie przerywa Przemysław Branas, dla którego miłość własna to obsceniczny spektakl zniszczenia. Branas pokazuje mit o Narcyzie jako historię o żarłoczności ludzkiej natury, która połyka i trawi wszystko na swej drodze. Ogarnięty szałem zagarniania i zawłaszczania człowiek nie jest w stanie pozostawić nietkniętym choćby skrawka przestrzeni. Wszystko zdefiniowane i szczelnie przykryte jest przez niego samego, a utworzony w ten sposób krajobraz wygląda na składający się z hałd ekskrementów żłobionych przez stróżki krwi wymieszanej ze spermą. Ale Branasa nie interesuje autotematyzm czy flirt z kanonem.
Natomiast narcystycznie usposobieni artysci przede wszystkim podejmują temat sztuki jako takiej i to właśnie ten wątek dominuje w PGS-ie. Trochę przeszkadza mi tak stanowczo rzucone kuratorskie hasło „Artyści kochają siebie", które mocno zawęża horyzont odczytań mitu o Narcyzie. Wystawa proponuje dość banalną opowieść o samouwielbieniu, czyniąc zgromadzone prace argumentami na poparcie kuratorskiej tezy. To, że od czułej masturbacji do autoagresji droga jest niedaleka także wydaje się trywialną konstatacją. Szkoda, że mitologiczna opowieść nie została przez kuratora potraktowana mniej dosłownie. W rezultacie powstała bowiem ekspozycja o dużym zagęszczeniu dzieł mniej lub bardziej znanych i uznanych, dobrych i ciekawych, ale jednocześnie skupionych wokół tematów leżących bardzo blisko siebie. A przecież narcyzm to nie tylko obsesyjny zwrot ku sobie, ale też pogarda, nienawiść i odraza względem tych, od których wiedziony miłością własną odwraca się plecami.
W PGS-ie współczesny Narcyz tworzy coś w rodzaju „Prywatnego gabinetu medycznego 2014" Roberta Kuśmirowskiego. Wszystko tu wygląda znajomo, ale jest dość niepokojące, w końcu chodzi o współczesność, która z natury jest drżąca i niepewna. Artysta zakłada nieskazitelny kitel, gumową rękawiczkę i zabiera się do badania, zgodnie z logiką wystawy, samego siebie - sztuki swojej, sztuki w ogóle. Zgromadzone tu sprzęty zdają się pochodzić sprzed kilkudziesięciu lat, choć pożółkła farba przykrywa szczelnie najdrobniejsze elementy, nie łuszczy się nigdzie. Narzędzia bardziej przypominają narzędzia tortur niż instrumenty medyczne. To gabinet prywatny idealny - odrealniony, oderwany od czasu, znajduje się dokładnie nigdzie. Wchodząc tam, jest się intruzem. Wszystko, co pochodziłoby z zewnątrz, naruszyłoby tę przestrzeń. Wygląda na to, że, gdy artysta pochyla się nad sobą, lepiej zostawić go w spokoju.
„Miłość własna. Czyli artyści kochają siebie";
artyści: Adam Adach, Agata Bogacka, Przemysław Branas, Iza Chamczyk, Edward Dwurnik, Wojtek Gilewicz, Maurycy Gomulicki, Arti Grabowski, Bartosz Kokosiński, Dorota Kozieradzka, Katarzyna Kozyra, Zuza Krajewska, Robert Kuśmirowski, Zbigniew Libera, Magdalena Łazarczyk, Konrad Maciejewicz, Paweł Matyszewski, Dorota Nieznalska, Karol Radziszewski, Józef Robakowski Józef, Agnieszka Sandomierz, Jacek Sempoliński, Maciej Sieńczyk, Kama Sokolnicka, Michał Szuszkiewicz, Mariusz Tarkawian, Ola Waliszewska, Jacek Waltoś;
kurator: Bogusław Deptuła;
Państwowa Galeria Sztuki , Sopot, 26.04 - 8.06.2014.