Wyrwać się z kieratu

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Krążymy dzielnie po ulicach miast niczym wewnątrz maszyny, której nie do końca czujemy się częścią, ale jej zasady działania jakoś uznajemy. Tak to na co dzień wygląda. A tu pojawiają się śmiałkowie, którzy próbują wyrwać się z kieratu, by coś sprawdzić na sobie i innych. Ostatnio, prawie równocześnie, pojawiły się na różnych stronach w sieci dwie relacje z takich "wyskoków". Grzegorz Drozd zamieścił swój "Dziennik pisany w krzakach", powstały w czasie projektu "Opuszczamy cywilizację", przeprowadzonego w lipcu 2004 roku na Roztoczu, a Robert Kuśmirowski na www.spam.art.pl relacjonował na bieżąco swoją pieszą wędrówkę z Łodzi do Paryża. Polecamy uwadze oba te paraartystyczne dokumenty. Choć chwilami gorzkie w wymowie (bo trzeźwe i szczere), mają w sobie rozbrajającą, ale i wręcz zaraźliwą ufność wobec świata i swoich możliwości. Przyda się to nam wszystkim w nowym 2005 roku. Aha, dodajemy poniżej "Uzupełnienie", napisany jesienną porą przez Grzegorza Drozda komentarz do jego "Dziennika pisanego w krzakach". Nie wykluczamy następnych komentarzy.

Uzupełnienie

Od samego początku traktowałem projekt "Opuszczamy cywilizację" jako formę procesu twórczego, ale nie zakładałem osiągnięcia jakiegoś przewidywanego rezultatu. Nie chciałem też decydować o obszarach indywidualnych poszukiwań każdego z uczestników wyprawy. Miała to być próba wejścia w siebie i dokonania w sobie jakiegoś odkrycia lub... zakrycia. Jedynym warunkiem musiała być rezygnacja na krótki czas z prawie wszystkiego, co może zaoferować człowiekowi cywilizacja. Wszystkie tzw. wygody życia - kapcie, poranna kawa, tv, radio, komputer, czajnik, ciepła woda - musiały pozostać tam gdzie ich miejsce.
Nie chciałem samodzielnie opuszczać cywilizacji, bo nie było moim zadaniem udowadnianie sobie czy innym, że potrafię wytrzymać w ciężkich warunkach lub że moje życie osiągnęło etap, na którym ucieczka jest jedyną formą odreagowania emocji. Projekt ten, jak wiele poprzednich przeprowadzanych w ramach Zmiany Organizacji Ruchu, zakładał stworzenie płaszczyzny dla zbiorowej aktywności mającej na celu rozbudowanie warunków dla pojawiania się obszarów pogodnego mentalnego wyżu. Uczestniczyć mógł każdy, kto czuł sens takiego doświadczenia.
Trzeba powiedzieć, że potrzeba było miesięcznych negocjacji dotyczących warunków opuszczenia cywilizacji, zanim doszło do wyprawy. Zdecydowaliśmy, że najlepszym rejonem dla naszej wyprawy będzie Roztocze, pagórkowaty teren z urodzajną ziemią i rzeką Tanew, stwarzającą szansę na łowienie ryb. Na trzy tygodnie przed wyruszeniem chętnych było osiem osób. Ze względu na możliwość zdobywania pożywienia była to maksymalna liczba. W czasie przygotowań pojawiały się pomysły coraz bardziej obce pierwotnej idei. Doszło do tego, że jedna ze stacji TV, zainteresowana pomysłem, zaproponowała swój udział w wyprawie. To oczywiście było dla nas nie do przyjęcia. Ostatecznie gotowość udziału wyraziło pięć osób: Anna Żukowska, Stiepa, Robert Kuśmirowski, Grzegorz Drozd oraz Stach Szabłowski, który miał do nas dołączyć po trzech dniach w miejscu uprzednio wyznaczonym, ale do spotkania tego nie doszło. Działaliśmy zatem jako kwartet. Wyruszając, zabraliśmy ogień, śpiwory, siekierę, naczynie na ogień, kilogram mąki, trochę ubrań, aparat fotograficzny, pieniądze na transport do Tomaszowa. Wzięliśmy także papierosy! Ze swojej strony poinformowałem uczestników, że zamierzam pisać dziennik podróży, który stanie się dokumentem wyprawy.
Już pierwsze dni czystego kontaktu z natura spowodowały radykalną zmianę naszych nastawień. Głód powodował, że nasze myśli co krok kierowały się w stronę poszukiwania czegoś do jedzenia. Nie było dwudziestu minut bez dialogu na ten temat. Las oferował nam ogromne ilości jagód i poziomek. Bywało więc, że wyglądaliśmy jak stado - z głowami przy ziemi, bez słowa, bez myśli połykające drobne fioletowe kuleczki. Bywało także, że przez wiele godzin nie mogliśmy opuścić lasu, który momentami stawał się tak gęsty, że jedyną drogą była droga powrotna. Mimo że nie mieliśmy wyznaczonego celu, do którego idziemy, świadomość, że nie wiemy, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy, powodowała poczucie lęku. Wtedy pojawiły się pierwsze spięcia w naszej grupie. Kiedy sytuacja wymagała podjęcia decyzji, każdy miał inną wersję prawdy. Każdy wiedział też, że zgoda na czyjąś wersję powoduje rezygnację z własnej prawdy. Uczyliśmy się być grupą, w której odpowiadamy za siebie. Walczyliśmy.
Momentem, który przesądził o charakterze tej wyprawy, było spotkanie z Tanwią, rzeką wprawdzie szeroką, lecz płytką. O złowieniu ryby mogliśmy zapomnieć. Brak możliwości łowienia zmusił nas do kłusownictwa na obszarach cywilizacji. Od tego momentu nasze uniezależnienie się od cywilizacji zaczęło się nam wymykać z rąk. Zaczęliśmy kontaktować się napotkanymi ludźmi, czerpiąc od nich energię. Ich zabudowania i ogródki zastąpiły nam miejskie sklepy. Pojawiło się pytanie, czy nasze żołądki nie przejęły kontroli nad nami.
Kapusta, cebula, ziemniaki, buraki, niebo nad nami i nienasycony apetyt. To właśnie wtedy przekroczyliśmy granicę określającą ramy naszej wyprawy. Idee wyparowały. Staliśmy się zjadaczami. Kradliśmy coraz więcej. Teraz już wiedzieliśmy, że można nakraść tyle, aby następny dzień wyglądał inaczej. Mając o wiele więcej, niż było nam potrzebne w danej chwili, zostaliśmy zmuszeni do zbudowania obozu i szałasu.
Jego budowa poróżniła nas. To chyba tak jest, że nie można budować domu, kiedy każdy wyobraża go sobie inaczej. Równolegle powstawały wiec dwie wersje: skromniejsza, leszczynowa, z elementów konstrukcyjnych o grubości nadgarstka oraz wersja monumentalna, sosnowa, z elementów o grubości uda. Symboliczna wymowa tego procesu spowodowała, że zrozumieliśmy absurdalność naszych czynów. W ciszy i powadze powstał nasz wspólny dom z leszczynowych gałęzi. Ogień płonął, a my pożeraliśmy starannie gromadzone zapasy. Od czasu do czasu wyruszaliśmy przed siebie. Czas upływał i nawet zaczęliśmy myśleć o jakiejś pracy twórczej. Ale zważywszy na to, co się działo, wydaje się że nie udało się zrealizować tego, co planowaliśmy. Było ciężko, zimno, niewygodnie i nie podobało się nam. Cały czas podświadomie chcieliśmy wracać do cywilizacji.
Wyglądało to tak, jakby grupa, która uciekła z więzienia, w którym odbywała karę dożywocia, po zasmakowaniu wolności myślała o wprowadzaniu zasad znanych z więzienia poza jego murami.
Wniosek, który z tego wynika, jest prosty. Bez całej naszej cywilizacji, kultury i techniki nie jest nam najlepiej, a wszystkie teorie mówiące o sztucznej podstawie naszej egzystencji są tylko pragnieniem raju, którego pierwotne wyobrażenie posiadamy. Miasta są naszym środowiskiem i naszym więzieniem, bez którego czujemy się nieswojo. Nasza próba opuszczenia cywilizacji przypominała idee z lat sześćdziesiątych i okazała się kolejną próbą budowy jakiejś wersji raju. Pozostaje pytanie o miejsce człowieka wśród innych ludzi i to, co można zmienić. Pytania te można zadać sobie po kilku dniach świadomej banicji, siedząc w ciasnym kwadracie nad gorącym kurczakiem (kupionym w ulubionym centrum rozrywki 6,99 zł za kilogram) Zadać sobie to pytanie np. w środę, po całym dniu cholernej pracy dla uśmiechniętego zjadacza kurczaków - ale w cenie 15,40 zł za kilogram. A to już zupełnie inna para kaloszy.

PS Zapisałem te słowa, gdy okazało się, że Robert Kuśmirowski wyruszył w połowie listopada na samotną wyprawę pieszo do Francji. Ciekawe, czego dla siebie szukał, podejmując taką decyzję?

Artyści opuszczają cywilizację, fot. http://free.art.pl/grzegorz.drozd/wyprawaa.htm
Artyści opuszczają cywilizację, fot. http://free.art.pl/grzegorz.drozd/wyprawaa.htm