Cezary Bodzianowski zapisał się w historii sztuki jako perfomer, którego bardzo interesują drobne gesty i czynności. Pamiętamy, jak przedmiotem artystycznego namysłu uczynił gest pozdrowienia („Świtezianka”, 1996), jak przywracał oczekiwaniu w długich kolejkach społeczny charakter („1001 drobiazgów”, 2001). Przez to, że jego sztuka dzieje się głównie poza artystycznymi instytucjami, a dopiero zarejestrowane działania wędrują potem do galerii, łatwo dać się zwieść myśli o jej wyrastaniu wprost z codzienności. Chociaż kuratorowane przez Jarosława Suchana „To miejsce nazywa się Jama” słusznie zwraca uwagę na nierozdzielność sztuki i życia, szczęśliwie zrywa z mitem Bodzianowskiego jako artysty w prosty sposób rejestrującego interesujące go aspekty codzienności.
Kurator wystawy w Muzeum Sztuki wziął na warsztat to, co sam określa jako „różne strategie, jakimi Bodzianowski posługuje się w swojej grze z rzeczywistością”. Doprecyzowanie to wydaje się bardzo istotne, ponieważ praca artysty nie polega na rejestrowaniu zdarzeń, ale ich wywoływaniu, a także inscenizowaniu. I tak w „Deszczu” obserwujemy siedzącego na szczycie szafy Bodzianowskiego, dźwigającego coś na kształt motylich skrzydeł. W pracy „Myk” artysta wspina się na drzewo w jednym z łódzkich parków i udaje liść, po chwili zeskakuje na ziemię i najzwyczajniej odchodzi. W „Nooo” natomiast obserwujemy żonę artysty, Monikę Chojnicką, której fantomowy zarys widzimy przez szybę. Jak przewidywalny do bólu bumerang powraca ona do zamkniętych drzwi, łapie za klamkę i pyta po angielsku, czy Cezary chce herbaty. Naciskając klamkę, bezwiednie zanurza zawieszoną na niej herbacianą saszetkę we wrzątku. W odpowiedzi słyszy znudzone: „Nooo...”.
Nie bez powodu w kontekście Bodzianowskiego powraca sformułowanie „osobisty teatr zdarzeń”. Codzienność bowiem interesuje go o tyle, o ile może stać się materiałem, który artysta formuje jak rzeźbę, poprzez drobne interwencje w rzeczywistość nadaje jej kształt. U Bodzianowskiego chodzi też jednak o coś więcej. Jak mówi Chojnicka w prezentowanym na wystawie wywiadzie z nią i Bodzianowskim, sztuka jest dla nich projektem totalnym, tożsamym z życiem, nie może być mowy o życiu obok sztuki albo uprawianiu sztuki obok życia. Tymczasem używanie kategorii codzienności w analizie dzieł artysty sugeruje jego koncentrację na powszedniej działalności przy dystansowaniu się od odświętnej sztuki. W projekcie życia-sztuki
Bodzianowskiego i Chojnickiej różnica między jednym a drugim zostaje bezpowrotnie zatarta. Konsekwencja, z jaką zastosowano interpretacyjny klucz wystawy, usprawiedliwia dość okrojony i chyba mało reprezentatywny wybór dzieł. Na wystawie „To miejsce nazywa się Jama” jest zaledwie jedna praca z lat 90., dużo natomiast najnowszych działań. Uwagę zwraca aranżacja samej wystawy – jest bardzo czytelna, prosta i przemyślana. Dzieła są rozproszone, w sali rzadko znajduje się więcej niż jedna praca, tym samym funkcjonują one jako żartobliwe drogowskazy. Bawi szczególnie oprawa pracy „Myk”, której za tło służy znana wszystkim użytkownikom komputerów widowsowska tapeta z widokiem na jesienny park, tutaj powiększona do rozmiarów rzeczywistej tapety. Bodzianowski jest bardzo przekonujący kojarząc stereotypowo nostalgiczną porę roku z zupełnie inną nostalgią, której emblematem staje się tapeta przestarzałego komputera. Wydaje się zresztą, że w wyszukiwaniu nieoczywistych, zaskakujących korelacji zasadza się właśnie talent artysty.
Szczególny kontekst przestrzenny został powołany także w „Tristanie”, pracy składającej się nie tylko z obrazu wideo, ale też ustawionego naprzeciwko telewizora fotela, rozciągniętego między nimi chodniczka i stojącej obok rośliny doniczkowej. Brzydkie meble, wyświetlany na ekranie drzemiący artysta i w tle piosenka z powracającym wersem „Je ne peux pas travailler” składają się na żartobliwą, ale i głęboką społeczną wymowę pracy, która staje się głosem w dyskusji o kondycji polskiej klasy średniej – dyskusji, której prześmiewczymi symptomami są takie facebookowe zjawiska, jak popularna „Polska szkoła dizajnu” na przykład.
Prace artysty z ostatnich lat, przynajmniej te wyselekcjonowane na wystawę, są znakiem wyraźnego przesunięcia w jego praktyce artystycznej. Głównym bohaterem sztuki Bodzianowskiego coraz wyraźniej staje się Cezary Bodzianowski lub wariacje na jego temat. Tak było poniekąd od początku jego działalności, ale bardzo wymowne jest, że z wystawianych prac właściwie zniknęli inni ludzie, choćby jedynie towarzyszący artyście. Jeśli w „After Hours” oglądamy relaksującego się przy piosence Beatlesów rzymskiego legionistę, wciąż jest to Bodzianowski – odgrywający po prostu kolejną rolę.
Szczególnie dająca do myślenia jest nieobecność jest jego żony, operatorki przecież i de facto współautorki dzieł artysty. Praca „Mój mąż śpi i chrapie, i mówi przez sen”, przedstawiająca spisaną ze śpiącym Bodzianowskim rozmowę, wręcz sugeruje, że jej autorką jest właśnie Chojnicka. Od razu nasuwa się pytanie, dlaczego nie jest to wystawa Cezarego Bodzianowskiego i Moniki Chojnickiej? Co by się stało, gdyby Chojnicką uznać za współautorkę? W wypadku filmów operator pozostaje w cieniu reżysera, rzadko zapisując się w pamięci widzów. Robert Burks, ulubiony operator Alfreda Hitchcocka, nakręcił większość najbardziej znanych filmów świetnego reżysera, a mimo to mówi się o filmach Hitchcocka, nie Burksa. Jakie ma to przełożenie na wspólne życie małżeńskie? Żadnego. Nigdy bowiem nie ma tak sztywnych podziałów na reżysera, scenarzystę, operatora życia. Tym bardziej, jeżeli w życie wpleciona jest sztuka, spontaniczne działania artystyczne. Inaczej mówiąc: jest mało prawdopodobne, żeby Chojnicka nie była inicjatorką żadnych artystycznych pomysłów.
„Paraklausltyhron” zrealizowany został na krótko przed otwarciem samej sali, w której został później wystawiony. Prezentuje wywiad z Chojnicką i Bodzianowskim. Na wszystkie pytania, niezależnie od tego, komu są stawiane, odpowiada Chojnicka, zmieniając jedynie rodzaj z żeńskiego na męski, tak jakby Bodzianowski ostatecznie postanowił oddać jej swoje prawo głosu. Ale ponieważ Chojnicka jak zwykle stoi za kamerą, jej głos nie ma twarzy. Oglądamy wyłącznie performującego artystę, a głos płynie zza kadru i równie dobrze mógłby należeć do kogokolwiek. Nieco zdezorientowana interlokutorka zadaje również pytania o rolę Chojnickiej w twórczości Bodzianowskiego. W odpowiedzi słyszymy, że życie w cieniu i podążanie za mężem jest jej świadomym wyborem. Pęknięcie w wystawie „To miejsce nazywa się Jama” zakryte jest płaszczykiem humoru, przez co pewnie trudniej je dostrzec. Szczelina ta, a może raczej tytułowa jama, wypełniona jest kliszą tak świetnie znaną z życiorysów wielu artystów, że przetartą prawie do przezroczystości. Kliszą żony – muzy, pomocniczki, ghostwriterki dobrze rozpoznawalnego artysty, o której nikt nie pamięta.
Cezary Bodzianowski. „To miejsce nazywa się Jama”, ms1, Łódź, 26.04. – 4.08.2013