Siedziba University of California Berkeley Art Museum (BAM/PFA): na majestatycznej ścianie z betonu wielki czerwony napis sprejem "Snitch" (kapuś). Pokryte czerwonymi bohomazami wejście sugeruje, że miejsce jest opuszczone. Brakuje tylko puszek po piwie i zapachu uryny. Nie tego spodziewasz się po muzeum sztuki należącym do uniwersytetu okupującego czołówki światowych rankingów, goszczącego między innymi słynne wykłady Miłosza. A jednak za pokrytymi farbą szklanymi drzwiami majaczą postacie zwiedzających i obsługi, bazgroły zaś to starannie zaaranżowane elementy wystawy Barry'ego McGee, streetartowca z San Francisco, który zmienił oblicze sztuki ulicy. Jakże dumnie to brzmi: wystawa retrospektywna artysty streetartowego. Instytucja chwali się nawet, że artysta w swoich początkach pomazał jej płot (zdaje się, że jednak na jej zaproszenie). Wystawa stwarza sytuację wyjątkową i to z dwóch powodów. Po pierwsze, nestorzy graffiti dopiero od niedawna znaleźli się w grupie wiekowej, która zakłada adresowanie propozycji prezentacji ich dorobków. Po drugie, street art - tak ze swej natury, jak i niedocenienia - nadal pozostaje na marginesie.
Barry McGee, znany w kręgach ulicznych głównie jako Twist (a też Ray Fong, Bernon Vernon, P. Kin, Ray Virgil i in.), w 2012 roku skończył 46 lat. Jest absolwentem malarstwa i grafiki San Francisco Art Institute. Jego twórczość niewiele ma wspólnego z moralizatorskimi obrazkami Banksy'ego, chociaż jest równie (a może i bardziej) polityczna. McGee nigdy nie zasłaniał twarzy, nie ukrywał się przed publicznością, chociaż wielokrotnie wkładał kombinezon pracownika miejskiego, żeby uśpić czujność przechodniów, zmylić służby porządkowe i spokojnie malować. Jak przystało na porządnego grafficiarza nieraz musiał uciekać przed policją, nawet już jako uznany artysta. Do galerii dostał się drogą tradycyjną, chociaż długo opierał się zamknięciu w jej wnętrzu. Obeszło się bez wyważania bocznych drzwi czy skandali angażujących uwagę prasy bulwarowej. Pozycję artysty w świecie sztuki ugruntował udział w kilku ważniejszych imprezach (w tym Biennale w Wenecji w 2001). Niestety, związany z tym wzrost cen jego prac spowodował, że większość starych murali McGee została skradziona i próżno ich teraz szukać na ulicach San Francisco.
McGee zaczął tagować dosyć późno, bo dopiero jako osiemnastolatek, podobnie jak jego rówieśnicy znudzony, sfrustrowany recesją i zmianami wprowadzanymi za prezydentury Reagana. Formą protestu wobec rzeczywistości były hardcorepunkowe koncerty i graffiti masowo pojawiające się w Mission, robotniczej dzielnicy San Francisco, w której artysta się wychował i mieszkał (tej samej, którą dziś w coraz większym stopniu zamieszkują młodzi, świetnie zarabiający pracownicy korporacji z pobliskiej Doliny Krzemowej, powodując wzrost czynszów i cen nieruchomości, a także wysyp modnych lokali, sprzedających kawę za cenę dwukrotnie wyższą niż gdziekolwiek indziej). Dziś artysta żałuje impulsywnego wyboru pseudonimu, podobno pochodzącego z magazynu o skuterach (on sam nie pamięta już źródła swojej ksywy). Twist przywarł do niego na stałe, a wyjątkowy styl liter szybko zapewnił mu rozpoznawalność. Wkrótce zaczął również malować charakterystyczne twarze o podkrążonych oczach, co było absolutnym novum w tej dziedzinie sztuki, skupionej w owych czasach na liternictwie. Zapewnił tym sobie status postaci kultowej, a weterani street artu do dziś wspominają wrażenie, jakie robiły na nich te wszystkie smutne oczy i psy autorstwa Twista. Obrazy McGee to piktogramy, w których centralna postać dominuje na tle abstrakcyjnego tła złożonego z płaskich plam, układających się w geometryczne wzory. Późniejsze motywy zacieków farby, zapożyczenia z folku i "lowbrow" to wpływ jego żony, Margaret Kilgallen, także artystki ulicznej, której sztuka była silnie inspirowana amerykańskim folklorem (zmarła w 2001 roku). W ostatnich latach czerwienie i brązy tła coraz częściej ustępują jaskrawym, wesołym kolorom: zieleniom, żółci i pomarańczy.
Barry McGee maluje pesymistyczny obraz miejskiego doświadczenia z jego nadpobudliwością, frustracjami, uzależnieniami i chorobami. Smutne twarze na jego muralach to wizerunki bezdomnych, których spotyka i z którymi rozmawia. Wielu sportretował na otrzymanych od nich butelkach po alkoholu; inne postacie przedstawił na znalezionych przy torach puszkach po farbie w spreju. Sztuka ma dla niego wymiar polityczny. Interesuje go kwestia własności, a także dostępu do przestrzeni publicznej i zawłaszczania jej przez reklamy. Nadal woli malować na ulicy, która daje mu pełną swobodę, możliwość natychmiastowej realizacji pomysłu, przerwania jej i kontynuowania w dowolnym momencie, w przeciwieństwie do obwarowanej regułami i formalnościami galerii. Na ulicy jego prace może oglądać każdy, a nie tylko mała grupka wybrańców. McGee docenia potencjał dialogu z innymi twórcami i publicznością tkwiący w naturze sztuki ulotnej, której nie pilnują ochroniarze, kamery i alarmy. Na ulicy każdy może jego prace skomentować swoim własnym obrazem czy tagiem, nawet zamalowujące je. Swoją pozycję w świecie sztuki wykorzystuje, by zabrać głos w dyskusji o graffiti. Wskazuje na wykreowany przez media negatywny obraz street artu, podkreśla zależność jego ceny i oceny od miejsca prezentacji: jego tag w galerii wart jest niemało, na ulicy zaś uważany jest za wandalizm obniżający cenę nieruchomości i narażający właściciela na straty.
McGee słynie z tego, że w galerii zaskakuje. Murale wykonuje bezpośrednio na ścianie galerii, przenosząc technikę znaną z ulicy do wnętrza. Widzimy na nich te same karykaturalne twarze bezdomnych, jakby deliryczne widma. Obok pokazuje swoje atrybuty grafficiarza: puszki po farbie, maskę ochronną i bluzę z kapturem. Większość elementów instalacji to rzeczy ze śmietnika albo znalezione na ulicy: blachy drukarskie - smutny znak brutalnie zmieniającego się świata - butelki, na których malował twarze bezdomnych, kolekcje wspomnień i rzeczy, rysunki w ramkach z odzysku, deski surfingowe... Wieża zbudowana z telewizorów mruga jak witryna sklepu RTV, a kolorowe, geometryczne kształty przywodzą na myśl neony na Times Square. Z tą różnicą, że telewizja Barrego McGee zamiast reklam nadaje street art. Stare telewizory (razem z kanapami i materacami) to krajobraz amerykańskiej ulicy - tutaj nie ma zamykanych na klucz altanek, a wszelkie niepotrzebne rzeczy stawiane są obok kontenerów na odpady. Liczni amatorzy rzeczy z odzysku ratują je przed śmieciarką, dając nowe życie.
To jednak dopiero preludium miejskiej symfonii. McGee stawia furgonetkę na przednim zderzaku, a na jej tylnych drzwiach zakapturzone manekiny, z których stojący najwyżej dzierży puszkę spreju. Jest też kontener towarowy zamieniony na wielki śmietnik. Z góry wystają z niego zepsute, przypadkowe przedmioty: wiatrak, fragmenty krzesła, kajak. Wnętrze zamienione zostało w publiczną toaletę, w której lustro ozdobione jest świeżym czerwonym tagiem. W centrum wystawy McGee postawił replikę zakurzonej budki wypełnionej wszelkimi, niepotrzebnymi nikomu rupieciami na sprzedaż, typowej dla bocznych uliczek Nowego Jorku czy San Francisco.Wszystko to jest rekonstrukcją projektu, który McGee zrealizował przed laty z dwójką innych artystów (jego liczne współprace powodują zresztą niekiedy problemy w określeniu właściwego autorstwa dzieł). Wnętrze jest starannie zaaranżowane, wypełnione płytami winylowymi i starym sprzętem audio. Budkę otaczają sterty rupieci, desek surfingowych, są też porzucone skutery. Z doniczkowego krzaka na cienkim pieńku wystaje kolejna mechaniczna ręka dzierżąca puszkę spreju. Te wyciągnięte ręce z puszkami, niby malujące kolejny tag, powtarzają się przez całą wystawę: u zakapturzonych manekinów na samochodach przy murze, w tolaecie-kontenerze. Nawet małe ludowe rzeźby z drewna obsesyjnie machają trzymaną w sztywnych rękach puszką farby: góra-dół-góra-dół. Hałas mechanizmów i wizualny kalejdoskop tworzą istny kociokwik. Zahipnotyzowany widz zadaje sobie już tylko jedno pytanie: czy to jakaś obsesja, która każe artyście bez ustanku malować, malować, malować...?
Wystawa w BAM/PFA ze względu na swój retrospektywny charakter jest skrupulatnym archiwum prac. Nie szokuje, jak można się było spodziewać po reakcjach na prezentacje McGee sprzed dekady. Trudno powiedzieć, czy to zmysły przytępione latami obcowania artysty z białym kubikiem galerii, czy bezlitośnie narzucający się porządek betonowego wnętrza BAM, surowego niczym wojskowy bunkier. A może wyrobiona, znieczulona publiczność nie reaguje już szokiem, skoro o samochodach w galerii możemy przeczytać już nawet w piśmie dla kobiet? Ale nie o szokowanie tu chodzi, lecz o dyskusję nad miejskim krajobrazem i roli, jaką odgrywa w nim street art. Świat sztuki zaczął doceniać graffiti. Może już pora na kolejny krok?
Barry McGee, UC Berkeley Art Museum and Pacific Film Archives, 24.06 - 09.12.2012
Więcej o wystawie: www.bampfa.berkeley.edu
Wystawa zostanie powtórzona w The Institute of Contemporary Art Boston: www.icaboston.org, 5.04.2013 - 2.09.2013