Zachęta: etiudy z socjologii sztuki

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Jesteś prawie na każdej wystawie? Zachęta przygotowała specjalnie coś dla ciebie. Kuratorzy Anna Tomczak i Stanisław Welbel obiecują ujawnić mechanizmy jej działania: kto komu się tu przygląda? Kto nad kim sprawuje władzę? Jak przestrzeń kształtuje nasz sposób myślenia i doznawania? Jakie są nasze nawyki? Gdzie się zaczyna rutyna zwiedzania? Czym można ją przezwyciężyć? Pytania te postawiono widzom i artystom, wystawa zaś pokazuje warianty odpowiedzi.

Do komunikacji z publicznością posłużyły ankiety (czemu nie wywiad pogłębiony?), wypełniane w zamian za darmową wejściówkę. Prócz oczekiwań wobec instytucji, pytano też o poglądy na sztukę współczesną („czy istnieje w niej postęp?"; „jaki jest sens jej istnienia?"), a nawet o amatorską twórczość ankietowanych. Do współpracy przy badaniu zaproszono socjolożkę Joannę Erbel. Podsumowując wyniki, zwraca ona uwagę na brak widzów o pochodzeniu ludowym (wiejskim?) oraz niewielki odsetek osób starszych. Poświadcza to elitarny status Zachęty, która przyciąga ludzi o wysokim kapitale kulturowym.

Niezawodnym medium dialogu z artystami okazał się, rzecz jasna, internet. Na open call za pośrednictwem newslettera, Facebooka oraz e-flux przysłano ponad sto zgłoszeń z Polski i zagranicy. Kuratorzy zastrzegają, że ich celem nie było wyłącznie pozyskanie prac, lecz przede wszystkim analiza zgłoszeń pod kątem interpretacji postawionych problemów. W takim razie szkoda, że wyniki tych analiz nie zostały ujawnione - nie wiemy nic o pracach, które odrzucono, niewiele też wiadomo o kryteriach selekcji.

Informacji na temat projektu dostarcza specjalny przewodnik do nabycia przy kasie. Na wystawie trudno bez niego się obejść, jeszcze trudniej jednak obejść się z nim samym - do rąk dostajemy trzy luźne szpalty dość sztywnego papieru o formacie gazety, szczelnie wypełnionego gęstym drobnym drukiem. Nie sposób tego przeczytać ani stojąc, ani tym bardziej chodząc, a w gmachu Zachęty, niestety, nie ma gdzie przycupnąć, na co słusznie zwracają uwagę niektórzy ankietowani.

Wejścia do głównej sali broni Bramka, praca Igora Krenza i Tomka Saciłowskiego. Jej obecność przypomina, że w muzealnych molochach - takich jak Luwr czy MoMA - urządzenia tego typu zliczają frekwencję, ich stukot zaś taktuje dochody instytucji. Tym razem turnikiet nie działa, należy go więc pokonać jednym susem górą - niczym gapowicz w metrze. Stąd też podtytuł pracy: Urządzenie gimnastyczne.

Igor Krenz, Tomek Saciłowski, "Bramka"
Igor Krenz, Tomek Saciłowski, "Bramka"

Na przeciwległej ścianie osobliwy poliptyk - praca Michała Grochowiaka Silence, która natychmiast dyktuje gwałtowne wyciszenie. Widzimy postacie kobiety i mężczyzny, ale nie jest to portret, bo bardziej ich od nas oddala niż czyni obecnymi. Oboje pokazani są z tyłu, jakby się czegoś wstydzili albo chcieli się ukryć przed naszym spojrzeniem. Stoją tuż pod ścianą, w klaustrofobicznej przestrzeni, niczym żywe cytaty z obrazów Magritte'a. A między nimi dokumenty, równie hermetyczne i anonimowe: wyrok sądu, wezwanie komornika, wyniki badania na obecność kiły. Tak gęste, tak wyciszone mogą być tylko sprawy prywatne albo wagi państwowej. To jasne: jesteśmy w miejscu, gdzie zawsze ktoś kogoś podgląda.

Michał Grochowiak, "Silence"
Michał Grochowiak, "Silence"

Niektórzy z ankietowanych wyrazili życzenie, aby w Zachęcie było miło i przyjemnie. Tych ucieszą pewnie rysunki Hannah Downing, która kreśli voyeurystyczne portrety publiczności. Seria jej prac przykuwa uwagę fenomenalnym kadrowaniem i zdyscyplinowanym do perfekcji szkicem. Artystka pokazuje rozdyskutowanych znawców, skupionych melancholików z palcami przy skroni, nadąsane siksy w bluzach z kapturem i ślamazarnych gamoni w niedopranych szortach. Słowem: pokazuje nas wszystkich. Tkwimy tam, zawieszeni w paradoksalnej próżni, wydając się bardziej podsłuchani niźli podpatrzeni.

rysunki Hannah Downing
rysunki Hannah Downing

Seria bezpretensjonalnych, dyskretnych prac Downing nie daje się jednak zobaczyć do końca - obrazki giną w ciasnym zakamarku, do którego nie sposób się tak po prostu dostać. Coś jakby ciągnęło nas w dół, za nogawki. Tak właśnie daje znać o sobie Interror Doroty Buczkowskiej - parafinowe panele, których nie sposób ominąć. Psychicznie terroryzują, zawłaszczają przestrzeń, skutecznie bronią dostępu do reszty wystawy. To praca na wskroś minimalna, choć pozbawiona nabożnej dyskrecji płytek Carla Andre czy sterylnej surowości kubików Donalda Judda. Sztuka jest krytyczna, jeżeli do czegoś zmusza. Tu słyszymy wyraźnie wewnętrzny głos cenzora: czy aby na pewno wolno? Czy wolno deptać dzieła?

Rozsądek podpowiada, że tak właśnie trzeba. Ale to jak chodzenie po płytach nagrobnych w posadzce kościoła. Utwardzona parafina przypomina żyłkowany marmur - w środku czarne smugi. Tyle że nikt nas tutaj nie próbuje nabrać. Artystka zatopiła w ten sposób kilka kilogramów strzelniczego prochu. Czyżbyśmy zatem weszli na minę? A może ta praca ratuje komuś życie, bo użytego prochu zabraknie na pociski?

Dorota Buczkowska, "Interror"
Dorota Buczkowska, "Interror"

Za progiem drugiej sali czysty surrealizm. Tam bowiem rządzi oko - okrutna materializacja wizyjnych rycin Redona. Z daleka uśpione, budzi się natychmiast, kiedy tylko wtargniemy na jego dominium. Stajemy jak Argonauci w jaskini cyklopa. Ta interaktywna wideoinstalacja powstała dwie dekady temu, wykorzystując supernowoczesne, jak na owe czasy, systemy monitoringu i inwigilacji, stosowane przez wojsko podczas konfliktu w Zatoce Perskiej. Oko nas śledzi, oko wszystko widzi. Wbrew temu, co pisze Stanisław Welbel, nie chodzi tu jedynie o das Unheimliche Freuda. Ta praca dotyczy esencji zwiedzania - relacji oglądania i bycia oglądanym. Płaski ekran plazmowy nieprzypadkowo ma format obrazu - to oko jest obrazem, który z całą mocą współczesnego medium wywraca porządek malarstwa.

Napięcie powierzchniowe Rafaela Lozano-Hemmera jest więc o tym samym, o czym sławna Olimpia czy Panny z Avignon. W obrazie niepokornego Maneta nasze własne oko ściera się z dumnym spojrzeniem Victorine Meurent. To właśnie ona pierwsza pośród rzeszy potulnych odalisek, łaskawie uwiecznianych mocą męskiego pędzla, świadoma jest władzy kobiecego wdzięku i z całą premedytacją tej władzy używa. To właśnie ta świadomość i ta premedytacja - świadectwo emancypacji z patriarchalnych pęt przyzwoitości - wzburzyła publiczność Salonu.

Z tą samą bezczelną energią Picasso emancypuje malarstwo z myślenia perspektywą, tworząc przestrzeń spojrzeń o totemicznej sile. Niektórzy w oczodołach tych panien-widziadeł widzą amulety strachu przed syfilisem, którym młody malarz niechybnie mógł się zarazić, kiedy w zaułkach d'Avinyo koił frustrację po stracie wielkiej miłości. Inni w tych czarnych spojrzeniach widzą refleks traumy jeszcze z niemowlęctwa, tej samej, która miała spędzać sen z powiek niejakiego Siergieja Pankiejewa. Rzecz jasna nie sposób przesądzać żadnego z tych odczytań. Jedno jest pewne: spojrzenie w malarstwie nie jest i nigdy nie było zupełnie nieruchome - ma zawsze wymiar polityczny albo moc magiczną.

Rafael Lozano-Hemmer, "Napięcie powierzchniowe"
Rafael Lozano-Hemmer, "Napięcie powierzchniowe"

Napięcie powierzchniowe jest więc o pełnej napięcia relacji z obrazem, która okazuje się tylko pozornie powierzchowna. Jest też na temat płci spojrzenia i tego, która płeć którą w sztuce przedstawia, która zaś którą podgląda i ocenia. Tym niemniej relacja z okiem nie jest tu obustronna: wystarczy się odwrócić, a ono całkiem znika. Inaczej niż z portretem lub żywą istotą, nie czujemy na plecach badawczego spojrzenia. Tu nikt w nas oczu nie wlepia, nie świdruje wzrokiem. To oko to tylko fantom - robimy krok w lewo, a ono cyk, cyk za nami. Trzy szybkie kroki w prawo, a ono cyk, cyk... (reloading).

Wystawa udana, bo zmusza do myślenia. Tylko gdzie tu się chowa cała ta socjologia? Jakie mechanizmy zostały ujawnione? Powiedzmy sobie szczerze: ten eksperyment udał się częściowo. Socjologia spotkała w Zachęcie sztukę i pomachały sobie, ale poszły osobno, w zupełnie różne strony, żeby nie powiedzieć, że się rozjechały.

Po pierwsze, co kuratorzy zrobili z ankietami? Czemu ich nie widzimy? Dlaczego ich cała sterta nie leży na środku sali? Ile z tego, co widzowie mieli do przekazania, zostało użyte przy aranżacji wystawy? Jakie to miało przełożenie na to, co widzimy i czego nie widzimy? Nie było tu chyba pomysłu ani na formułę współpracy z widzami, ani na to, jak dociec ich skrywanych, rzeczywistych opinii (metodologia, głupcze!). Wszystko, co publiczność miała do powiedzenia (a raczej co chciała, by o niej myślano), zostało upakowane do postaci pouczających, acz kostycznych statystyk w tekście Joanny Erbel i spięte, jak klamerką, w tytule wystawy. Nie może być mowy o żadnym dialogu, skoro nikt nie wyłożył nawet „księgi skarg i wniosków", odkrytej jeszcze w zamierzchłych czasach muzeum przedkrytycznego.

Po drugie, wystawa nie mówi o Zachęcie, ale o psychodynamice galerii w ogóle - o tym, jak przestrzeń odkształca się w naszym widzeniu i doznawaniu, tudzież o władzy spojrzenia, relacji widzenia i bycia widzianym. Tyle że - jak zwykle - to wszystko już było. Mechanizmy instytucji zostały po stokroć ujawnione i opisane - dość wspomnieć klasyczne już prace Broodthaersa, Haackego czy Burena, a w naszym ogródku interwencje w Muzeum Narodowym za czasów Piotra Piotrowskiego, podrzucanie obrazów na modłę Banksy'ego.

Nie chcę popadać w krytykanctwo. Niewprawny flirt z socjologią czy nawet wtórność tematu w niczym nie psują frajdy z interakcji. Irytuje dopiero sprawa dość kuriozalna: dwie prace niedokończone, tzn. takie, których nie możemy zobaczyć, a jedynie znaleźć zapewnienia, że się pojawią niebawem. Chodzi o Jennifer Rubell, która obiecuje automat wydający krówki, oraz animację Tymka Borowskiego i Pawła Sysiaka, zatytułowaną - o ironio - How Art Works?

Z tej drugiej dowiemy się m.in., że oto żyjemy w czasach, gdy kreatywność stała się najwyższą wartością (most priced value), a granica między widzem a sztuką uległa zatarciu. Dziś po raz pierwszy w dziejach, dzięki technikom cyfrowym, każdy może zostać artystą profesjonalnym. Brzmi to całkiem niegłupio. Tu jednak film się urywa, po czym autorzy informują z rozbrajającą szczerością, że się nie wyrobili przed otwarciem wystawy. Wybaczcie, drodzy artyści, ale to pytanie samo ciśnie się na usta: czy właśnie tak działa sztuka? Na non-finis w takim stylu nikt się nie da nabrać.

 

Jestem prawie na każdej wystawie; artyści: Julieta Aranda & Anton Vidokle, Kuba Bąkowski, Tymek Borowski & Paweł Sysiak, Dorota Buczkowska, Hannah Downing, Jordi Ferreiro, Michał Grochowiak, Jeppe Hein, Igor Krenz & Tomek Saciłowski, Heike Langsdorf dla radical_hope, Rafael Lozano-Hemmer, Daria Malicka, Daniel Malone, Aleksander Mielczyński, Joaquin Gasgonia Palencia, Amandine Quillon-Nowacki, Bianka Rolando, Jennifer Rubell, Konrad Smoleński, Dannielle Tegeder, Tina Willgren;

kuratorzy: Anna Tomczak, Stanisław Welbel; Zachęta, Warszawa, 10.12 - 12.02.2012.

 

Fot.: Iwo Zmyślony (Instytut Filozofii UW)