Ćwiczenia z surrealizmu

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Dlaczego nie lubię surrealizmu? Właściwie trudno mówić tu o niechęci. Po prostu nie przekonuje mnie nazywanie głowy artysty niewyczerpanym źródłem inspiracji. Autarkiczność twórców surrealistycznych wydaje mi się pozorna, a powtarzanie niczym mantry słowa „wyobraźnia" niczego nie załatwia. Na ile za tworami wyobraźni idzie faktyczna eksploracja podświadomości i deptanie po piętach nieznanemu, a na ile jest to wykalkulowana rozgrywka, wykorzystująca konkretną estetykę?

Do zastanowienia nad tym tematem skłoniły mnie dwie wakacyjne wystawy: trwająca do końca lipca w londyńskim Parasol unit „In Utero" Jakuba Ziółkowskiego oraz „Festiwal Wolnej Myśli" Roberta Wałęki, którą do końca sierpnia oglądać można było w galerii Wejście CSW Zamek Ujazdowski.

od lewej: „Portret”, 2010; „Myśli podczas randki”, 2010; „Kazanie przed zmieleniem”, 2010; „Pies naoczny”, 2011; fot. Mariusz Michalski
od lewej: „Portret”, 2010; „Myśli podczas randki”, 2010; „Kazanie przed zmieleniem”, 2010; „Pies naoczny”, 2011; fot. Mariusz Michalski

Malarstwo Ziółkowskiego to popis literackiej narracji, podanej w bardzo atrakcyjnej wizualnie formie. W dopracowanych obrazach artysta przywołuje historie i światy tak różne, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Są bagna Louisiany i dalekowschodnie nostalgiczne krajobrazy, są kojarzące się z voodoo kościotrupy i antyczne motywy. Wszystko okraszone groteską i podlane formalną biegłością. Odnoszę jednak wrażenie, że obietnica sensu, o której pisała Dorota Jarecka w recenzji zeszłorocznej „Hokainy," również i tutaj się nie spełniła. Konwencja Ziółkowskiego staje się coraz bardziej widoczna i manieryczna, a narracje i opowieści splatające się w jego obrazach - przewidywalne.

„Vincent nasienny”, 2010; fot. Mariusz Michalski
„Vincent nasenny”, 2010; fot. Mariusz Michalski

Kwestią odrębną pozostaje techniczna biegłość Ziółkowskiego, którą podziwiać można w serii gwaszów. Mam wrażenie, że to w tym dość skromnym medium jego malarstwo sięga formalnych wyżyn, a treść staje się tylko pretekstem dla wysmakowanych kompozycji. Przywoływane przez niego historie w ogóle nie są - przynajmniej dla mnie - ciekawe, czego nie można  powiedzieć o układzie linii, dyspozycji plamy i wyczuciu materii.

Większość obiektów prezentowanych w Londynie jest znana polskiemu widzowi z wystawy „Hokaina", która odbyła się w zeszłym roku w Zachęcie. Najmłodszą pracą jest większa wersja obrazu „bez tytułu (do dziury)". W umieszczonej centralnie w dużym formacie czarnej dziurze w gęstych błotach powoli spływa świat malarza. Kawałki ubrań, części ciała, tort urodzinowy, rozmokła paczka fajek, bliźniaczki syjamskie i sam autor. Rozmywając się, nikną w centrum obrazu rzeczy codziennego użytku i motywy z jego wcześniejszych prac. Odpływ zasysa, połyka i wciąga poza ramy płótna. „In Utero" w tym wypadku wydaje się sugerować powrót do stanu prenatalnego. Przypomina mi się czarno-biała etiuda z „Porozmawiaj z nią" Almodovara, w której miniaturowy kochanek, wiedziony bardziej dziecięcym niż męskim instynktem, zanurza się w ciele kobiety i znika na zawsze.

od lewej: „SDR6”, 2009; „Mężczyzna, ktory na kazdym obrazie wygląda inaczej”, 2010; „Izyda i młody Rocco Siffredi”, 2010; „Religio bajka”, 2009; fot. Mariusz Michalski
od lewej: „Moda Liza Penis”, 2009; „Mężczyzna, ktory na kazdym obrazie wygląda inaczej”, 2010; „Izyda i młody Rocco Siffredi”, 2010; „Religio bajka”, 2009; fot. Mariusz Michalski

Czy dla Ziółkowskiego tytuł jest tylko wymówką, czy też rzeczywiście zapowiada jakąś zmianę? Czy wejście, a właściwie spłynięcie, w czarny odpływ jest pierwszym krokiem na drodze do dalszej eksploracji podświadomości? Jaką potoczy się dalsza twórczość Ziółkowskiego, pokaże czas. Już teraz natomiast wydaje się jasne, że wystawa w Parasol unit była dobrze skrojoną eksportową ekspozycją prezentującą konwencję i osadzonego w niej artystę.

Znajdujący się w katalogu wystawy tekst Jakuba Banasiaka zdecydowanie legitymuje malarstwo Ziółkowskiego jako nowy surrealizm znad Wisły. Autor przywołuje pojęcia znane nam z historii sztuki polskiej po ‘89: sztuka krytyczna, popbanalizm, nowy realizm. Gdzieś w okolicy roku 2005 rozpędzona sztuka polska łapie zadyszkę, a krytyka milknie na moment, nie roszcząc sobie praw nadawania nazw nowym ruchom i nurtom. Na pomoc przychodzi stworzony przez Banasiaka nowy surrealizm, łamiący imperatyw krytyczny. Mam wrażenie, że zachodniemu widzowi prezentowana jest historia, której nie rozumie i najprawdopodobniej nie zrozumie.

„Czas w dziurze”, 2010; fot. Mariusz Michalski
„Czas w dziurze”, 2010; fot. Mariusz Michalski

Określone nurty, skonsolidowane grupy i podparte manifestami zjawiska w świadomości brytyjskiego widza należą do ubiegłego wieku, a ich systematyzacja kończy się na YBA. Swoista dojrzałość i indywidualistyczna samoświadomość artystów oraz krytyków w Wielkiej Brytanii objawia się ostrożnością w szafowaniu tego typu terminami, niechęcią do używania sformułowań, które w jednoznaczny sposób mają budować historię sztuki. Oczywiście ostrożność równie dobrze można rozumieć jako impotencję. W wypadku Londynu, skąd wywodzą się miękkie metody cultural studies oraz termin krytyczność opisany przez Irit Rogoff (nota bene wykładającą na słynnym Goldsmiths College), „świadoma ostrożność" wydaje mi się bardziej adekwatnym określeniem. To, jak różnie rozumiany jest surrealizm i jak różne - względem polskiego - przyjmuje on formy, oglądać można było podczas zeszłorocznej wystawy „The dictionary of received ideas", kuratorowanej przez szesnastu absolwentów studiów kuratorskich wspominanej wyżej szkoły.

Kurator wystawy „Festiwal Wolnej Myśli" - Stach Szabłowski nie udostępnił widzowi klucza do jej odczytania. Zgrabny tekst stawia nas przed otwartym zbiorem rzeźb, obiektów i obrazów, próbując zaledwie obrysować cienką linią obszar działania artysty. W pewnym momencie kreska załamuje się jednak i znika w parafrazie Bretona: „Sztuka będzie niejasna - albo nie będzie jej wcale" - pozostawiając widza twarzą w twarz z pracami, które wydają się odwzajemniać zdziwione spojrzenie.

Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White
Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White

Wałęka na przemian maluje, rzeźbi, dokleja, konstruuje i demontuje. Wielość form, technik i tematów wykorzystanych przez artystę  sprawiła, że w wystawie nie udało mi się złapać  wątku, który pomógłby poprowadzić narrację. Obiekty wibrowały, nie chcąc ułożyć się w całość, zlepić w jednolity język artystycznej wypowiedzi. Broniąc się przed uproszczeniem, piętrzyły chaos i wzmagały rozdrażnienie pojawiające się w trakcie ich oglądania. Na pewnym etapie błądzenia po ekspozycji kluczowe stało się dla mnie pytanie: jak się za to zabrać? Przekora oraz fakt, że wystawa odbywała się w nobliwych murach zamku, nie pozwalały od tej próby odstąpić.

Tekst kuratorski pobudza głód konkretu. Ciągnący się proces poszukiwania nie jest wartością samą w sobie, a cierpliwość widza wyczerpuje się raczej szybko. Do każdej z prac starałem się podchodzić metodycznie, dłubiąc, poszukując, zadając pytania i wsłuchując się w odpowiedzi. Podpowiedzi kuratora nie były tak jasne, jak można by oczekiwać. Duchy dadaizmu, surrealizmu i popartu krążyły nad wystawą bez większego wpływu na tematy poruszane przez artystę. Religia, kulisy tworzenia wizerunku, sztuka. Sztuka jako wytwór, potwór, bolączka, brzmiąca głosem cichym, załamującym się niczym ten, którym artysta recytuje umieszczone na wystawie poezje.

Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White
Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White

Niektóre prace mimo czasu poświęconego na ich kontemplację, milczały jak grób - „Głowiana". Inne zaskakiwały swoją prostotą i przewidywalnością. Rozwiązania formalne zaproponowane przez Wałękę w obrazach „Eugenika pozytywna" czy „Ikona I połowy XXI wieku" wydały mi się zużyte i zbyt przegadane, żeby nieść za sobą jakąkolwiek treść. Poszczególne portrety sugerowały formalną bliskość malarzy „zmęczonych rzeczywistością". Nietrudno było zauważyć, że artyście nie w smak będzie to porównanie, stąd formalne wolty, którymi starał się odwieść widza od tego skojarzenia.

Udało mi się znaleźć prace, które po prostu zaskakiwały dorodnością formy: „Korek",  „Kazanie przed zmieleniem". Kontakt z innymi oferował refleksję nad wizerunkiem i perspektywą: „Religio bajka", „Warholineum". Miałem wrażenie, że w wypadku kilku dzieł tytułowa „wolna myśl" gdzieś się zagubiła i patrzę na efekt nie do końca zgodny z intencją artysty. Czy płótno wzięło nam nim górę? Czy instalacja wyzwoliła się spod jego woli? W pracach Wałęki nie wyczuwam ironii. Jest tam ścieranie się koncepcji, konfrontacja osoby z formą, artysty z własną twórczością i dotyczącymi jej obawami. W tym natłoku
na ponowoczesną ironię nie ma po prostu miejsca.

Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White
Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White

Już na poziomie środków formalnych wykorzystywanych przez Wałękę widać jakby niedopowiedzenie. Brak decydującej kreski. Jakby formaty obrazów miały być większe, a instalacje bardziej spektakularne. Wyczuwalna jest świadomość niemocy. Trudność w artykulacji treści krążących w głowie artysty. W jego obrazach, trochę jak w wierszach, formy gramatyczne mylą się, a składnia rozmywa w grze słów. Pojawia się  niepewność, zaniechanie. Gra na granicy zasad, podlewana niepokojem, nutą desperacji i chęcią określenia samego siebie.

Surrealizm to poligon nowych form, znaczeń i sytuacji. To tekst, w którym sens słów rozciąga się, miesza i gubi, dając asumpt nieznanemu, a zarazem akcentuje sam proces dochodzenia do niego. Wystawy Ziółkowskiego i Wałęki to dwie przeciwległe planety. Nietrudno jednak zauważyć, jak u obu artystów spotyka się idea nadrealnego. W wypadku Ziółkowskiego potencjał surrealistyczny obarczony jest jednak statusem artysty oraz związanymi z nim oczekiwaniami. Poszukiwania podporządkowują się pewnym uproszczeniom i konwencjom, a to, co podświadome, staje się nieoczywistą oczywistością. Natomiast Wałęka niczym „festiwalowa myśl" dryfuje po powierzchni form i treści, nie mogąc - a może nie chcąc - decydować się na konkret. Taka postawa w perspektywie surrealizmu jest jak najbardziej cenna. Oglądający jego prace odbiorca styka się z wytworem będącym poza konwencjami i granicami. W tym właśnie upatruje się największej wartości obiektów tworzonych przez Wałękę.

Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White
Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White

Surrealizm czytam jako kruchy lód, na który wejść powinien każdy artysta. Nie mówię tutaj
o estetyce, z mojej perspektywy równie betonowej, jak architektura powstająca w czasie międzywojennych lat świetności tego nurtu. Surrealizm to strategia wychodzenia poza strategię, tendencja do nietrzymania się tendencji i wskazówka, która myli tropy. Surrealizm to wreszcie nasza codzienna, swojska, przepełniona absurdem, polska rzeczywistość. Rzeczywistość, którą wdychamy, wchłaniamy, wycieramy spojrzeniami i badamy zmysłami. Ciężar surrealizmu skupia się na oddanej w pracach potyczce artysty z rzeczywistością. Użyta do tego forma może nas zwodzić, działając tyleż jako pole do interpretacji, co i granica. Granica, która, jak podkreślał wspominany wyżej Breton, w surrealizmie nie ma racji bytu1.

Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White
Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White

Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White
Jakub Julian Ziółkowski, „In Utero” 2011, Parasol unit; fot. Stephen White
  1. 1. A. Breton, Limits not frontiers of surrealism [w:] Surrealism, red. Herbert Read, s. 153.