Obrazy Kamila Kuskowskiego, które zdobyły w tym roku Grand Prix, są praktycznie niereprodukowalne fotograficznie: to białe płótna, na których trzeba dopatrzyć się znaków i napisów. Zabieg przedstawienia czegoś, co jest na granicy widzialności, stał się w tym malarstwie szczególnie istotny, bo są to obrazy zamalowania na biało antysemickich haseł, które pojawiają się i są zamalowywane na miejskich murach. Kuskowski na swoich płótnach powtórzył ten proces, przedstawiając jego rezultat. Nie jest to malarstwo dokumentalne w sensie namalowania fotograficznego zdjęcia obrazu ze ściany, raczej malarski fakt jako dokument konceptualizujący usuwanie znaków agresji, lecz nie usuwający jej samej. W rezultacie mamy już niemalże czystą i opanowaną sytuację, ale właśnie tylko „niemalże". Tytuł cyklu - Antysemityzm wyparty - akcentuje właśnie pojęciowy sens zamalowania na biało. Kuskowski jest właściwie artystą sztuki pojęciowej, który wybrał malarstwo, by w sporze z regułami tej dyscypliny realizować swoją twórczość. Tym razem zaproponował pracę społecznie zaangażowaną i słuszną aż do bólu, natomiast świadome malowanie na granicy widzialności jest konceptem o jeszcze większym potencjale odkrywczego paradoksu.
Z zupełnie innych powodów wybrał malarstwo Jerzy Kosałka, który nie praktykował go od czasu dyplomu na początku lat 80., a na bielski konkurs przysłał cykl Bardzo dobre obrazy, sprawiający w pierwszej chwili wrażenie czystego żartu z malarstwa. Na dodatek z radosną bezczelnością ujawnił, że zastosował drukoolej - technikę wykonania zdecydowanie nieartystyczną: „korzystam z fotografii, którą drukuję na płótnie, a następnie pociągam kolorem, na co krzywią się moi koledzy malarze, tacy, co się nazywają Rasowi, a ja wiem, że oni mi zazdroszczą". Nie jest bez znaczenia, że obrazy Kosałki to przemalowane fotografie ukazujące ekspozycję prac nagrodzonych na poprzedniej edycji Bielskiej Jesieni. Widzimy je praktycznie bez żadnych istotnych deformacji, za to razem z elementami architektury sal (filar, okno, sufit), a na jednym drukooleju widnieje także fortepian (był rzeczywiście w jednej z sal). Efekt jest świetny: chłodny, absurdalny i jednocześnie wciągający w dociekania, co właściwie ujawnia.
W Bardzo dobrych obrazach do skrajności doprowadzona jest sytuacja, gdy temat obrazów wydaje się ich podstawowym atutem (skoro wykonanie jest tak bezosobowe). Czy gdy artysta ogranicza swoje zadanie do możliwie sprawnego zdokumentowania wybranych faktów zarejestrowanych fotograficznie i zamienia fotografie w malarstwo, to nobilituje wybrany temat, czy może raczej swoje obrazy? Czy damy się nabrać na takie „uszlachetnienie" fotografii? A jednak te obrazy przedstawiające obrazy mówią coś ciekawego o sytuacji malarstwa. Można powiedzieć, że Kosałka zastosował warholowską postawę odebrania sztuce jej „manualnego piętna osobowości". Ale sięgnął chyba także do jeszcze dawniejszego złoża postaw - do dadaistycznego fermentu, który szeroko stosowane strategie poddaje próbie doprowadzenia do granicy sensu i nonsensu, zetknięcia kpiny z afirmacją. Pokazał, że malarstwo właśnie na tej granicy świetnie się może odnaleźć, nawet bez rasowych malarskich jakości, bez eksploatowania wyobraźni artysty, bez wielkich idei. Chłód Bardzo dobrych obrazów jest orzeźwiający, uwalnia od intelektualnej i formalnej celebry. I został doceniony - wprawdzie nie przez jury, lecz wyróżnieniami redakcji tak różnych czasopism jak „Artluk", „Format" i „Obieg" oraz nagrodą ufundowaną przez hotel Prezydent w Bielsku Białej (z tego powodu Jerzy Kosałka odwiedzi niebawem jeszcze raz to miasto, możliwe, że też coś na miejscu zmaluje).
Na tej Bielskiej Jesieni zastanawiająco obficie reprezentowane były portrety. Ta mnogość nie wynikała z żadnego kuratorskiego wyboru, lecz była po prostu wypadkową tego, na co indywidualnie zdecydowali się uczestnicy konkursowej wystawy. Może uwierzyli, że wizerunek człowieka to samograj i że malarstwo się do tego nadaje „jak znalazł"; w większości wypadków polegli na polu, na którym zdecydowanie wygrywa fotografia, a od jej kodu przedstawiania niełatwo malarstwu się wyzwolić. Znalazłem nieliczne ciekawe wyjątki.
Bardzo artystowskie, wysmakowane grupowe portrety przedstawił Andrzej Cisowski. Nawiązanie do filmu o strajku robotniczym w szwedzkim Adalen w 1931 roku osnuł nostalgiczną aurą konspiracji w dawno minionym czasie. Umowność naszych współczesnych fascynacji epoką bezkompromisowej walki podkreślona została dyskretnym malarskim zabiegiem: na powierzchni obrazów umieścił Cisowski linie konstrukcji blejtramu jakby prześwitujące przez oglądane płótno.
Udanymi przykładami portretów są także obrazy Joanny Wowrzeczki wpisane w kartki notesu z czytelnymi skrótowymi zapiskami. Wnikliwie i powściągliwie ukazują ludzi z wysiłkiem funkcjonujących na obrzeżach społeczeństwa. Zapowiadają jakby szerszy cykl prac o niemal socjologicznym charakterze.
Osobną kategorią portretów są wizerunki osób dobrze znanych z mediów masowych, potencjalnie jedne z najmocniejszych wizualnych znaków, szczególnie jeśli generują silne emocje związane z przedstawioną postacią. Spróbowali to wykorzystać dwaj autorzy: Piotr Kossakowski - przede wszystkim emocje negatywne, a Bartłomiej Jarmoliński - te gloryfikujące. Obydwaj oczywiście korzystali z fotografii, a do tego posłużyli się właściwie skrótową formułą plakatu, która szczerze mówiąc lepiej niż w galerii sprawdziłaby się zapewne w przestrzeni miejskiej. Może powstanie taka nisza malarstwa traktowanego jako matryce dla plakatów? Ale na tym polu ma przecież dosłownie okropną konkurencję, jaką są afisze filmowe ograniczające się do wizerunków twarzy aktorów, a i reklamy towarów konsumpcyjnych też ciągle epatują twarzami. Teren jest więc potwornie zabagniony i pełen bezwzględnych demonów konsumpcji.
W innym świecie odnalazła niszę dla siebie zadziwiająca brawurą Malwina Rzonca. Zdobyła na Bielskiej Jesieni osobną wyciemnioną salę, gdzie w świetle UV znalazły się jej trzy autoportrety wpisane w motywy występujące w wizerunkach hinduistycznych bogiń. Autorka określa swoje obrazy jako pastisze tych wizerunków, ale to stanowczo za łagodne określenie - to raczej kamp na bazie wyobraźni Bollywoodu. W oczach tygrysa i obciętej głowy potwora migają szkarłatne diody, krew świeci brokatem, głowę artystki-bogini na każdym portrecie rozświetlają aureole, a na małych czaszkach błyskają drobne szkiełka.
Rzonca zajmuje się nie tylko malarstwem - także współczesnym tańcem, jogą i performansem; i wszystko to widać jak na dłoni. Ideę identyfikowania się z bóstwami jako budzenia sił drzemiących w człowieku zaczerpnęła z pism M. Eliadego, interpretującego tantry. Wybrała żeńskie bóstwa (Durga, Chinnamasta, Kali) zdecydowanie aktywne i wojownicze. Jednak ich okrucieństwo jest skierowane przede wszystkim przeciw demonom, siłom zła i destrukcyjnej sile ego. Tak można przynajmniej przeczytać na odwrocie miniaturowych reprodukcji obrazów Rzoncy, które rozdaje zainteresowanym. Jeśli nawet jest to artystyczne szaleństwo, to jest w nim metoda. Metoda uprawiania malarstwa jako treningu wyobraźni łączonego z ćwiczeniami fizycznymi. Przejaskrawiona estetyka dewocyjnego kiczu tworzy niezbędny dystansu - z ciekawością oczekuję dalszego ciągu tego spektaklu witalności.
39. Biennale Malarstwa Bielska Jesień, Galeria Bielska BWA, Bielsko-Biała, 6.11 -29.12.09.
http://www.galeriabielska.pl
Fot. G.B.