Hasło "Punk is not dead!" z dziarskiego stwierdzenia przekształca się po 20 latach w ciekawe pytanie. W tytule pokazu zrealizowanego w budynku Giełdy Papierów Wartościowych słowem kluczem jest zdecydowanie "sztuka", za to "punk" jest w materii odszukanych i wyświetlonych filmów. Jest to postawienie pytania o potencjał punkowego fenomenu dla sztuki - wtedy i dziś.
Fakt, że punk zaistniał w krajach "demokracji ludowej" jako znaczący ferment kulturowy, a nie tylko importowana z Zachodu moda, prowokuje pytanie, czym był punk w krajach żyjących "w cieniu Jałty", skoro pojawił się w warunkach społecznych tak odmiennych od tych, jakie kontestował punk zachodni. U nas był feudalizm nazywający siebie "socjalizmem", tam pod hasłem wolnego rynku i demokracji funkcjonował bezwzględny system marginalizowania aspiracji kolejnego pokolenia. Tam brzydota była celowo wybranym środkiem wyrazu punkowców, stanowiącym wobec totalnego szaleństwa estetyki konsumpcjonizmu, tu prymitywne ubóstwo estetyczne osaczało na każdym kroku.
Teraz mamy w Polsce niedokończoną transformację. W hallu Giełdy przyciągał uwagę ekran z filmem Henryka Gajewskiego "Tilt back", na którym zaskakująco pięknie wyglądają chłopcy z Tiltu. Autor zdjęć zachwycił się chyba Tomkiem Lipińskim, filmując go w jednej z sekwencji jak ślicznotkę na tle surowej ściany. I to ma być punk? Czy tak wyglądała odmiana punku w Polsce, czy też reżysera poniosła inwencja? Oczywiście trochę przesadzam z czepianiem się, bo i "Tilt" nie był brygadą punkową, i sprawa rodzaju estetyki nie musi być najważniejsza. Chcę tylko zwrócić uwagę, że pokazy przywołujące kulturowe fenomeny z przeszłości w pierwszym momencie konfrontowane są przez widzów przede wszystkim z ich subiektywnymi wyobrażeniami (lub też wcześniejszymi przeżyciami dotyczącymi pokazywanych zjawisk), a dopiero później czytane/oglądane/słuchane jako, umownie mówiąc, autonomiczne wypowiedzi. Pojawia się to charakterystyczne, nieuchronne i niemal nieustanne przeskakiwanie między dwoma rodzajami oglądu: w jednym momencie pokazywane filmy traktujemy jak dokumenty epoki, a za chwilę jako sztukę, która poddawana jest próbie nośności swojego przekazu w obecnej chwili.
Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że najwięcej realiów schyłkowego socjalizmu, nad którym rozciągało się już jak wyrocznia widmo "no future", złowiłem na filmie nakręconym przez obcokrajowca ("I could live in Africa"). Wydaje się, że holenderski reżyser Jacques de Koning dostrzegł, że w Polsce estetyka punk (i wizja apokalipsy w duchu zachodniego punku) realizowana była wtedy przez aparat państwowy. Ulice, tramwaje, dworce, wygląd ludzi to była rzeczywiście sceneria punkowa, a muzyka jakby tylko to opisywała.
Z kolei pamiętny film ("Moja krew, twoja krew"), wyreżyserowany przez Andrzeja Kostenkę dla BBC, film, który krążył na kasecie w nieoficjalnym obiegu, zanim telewizja PRL odważyła się go pokazać, świetnie uchwycił stan świadomości młodych ludzi w połowie lat 80. W relację z festiwalu w Jarocinie w 1986 r. włączone zostały wywiady z muzykami. Nie są to proste i naiwnie wojownicze deklaracje, lecz stałe punktowanie za i przeciw różnych racji odzwierciedlających ówczesny układ społeczny przypominający labirynt. Do rangi metafory urasta długie ujęcie przedstawiające wędrówkę jednego z muzyków między siedzącymi na trawie słuchaczami - kluczy on, jakby przemierzał sale Kafkowskiego zamku. Pamiętam, że kiedy w tamtym czasie przyjechał do nas ktoś z Zachodu, to już po kilku dniach stwierdzał, że ludzie w Polsce są bardzo "complicated", wszystko rozpatrują z kilku punktów widzenia. Faktycznie to była specyfika kotła lat 80. W tak paranoicznie zaplątanym układzie sił wybuchy punkowej muzyki były jak przecięcie gordyjskiego węzła i uwolnienie energii niemożliwej do dłuższego tłumienia. Taką czystą energię pokazuje jak w laboratorium film "Moskwa i moje oko" Józefa Robakowskiego, rejestrujący samą akcję świetnego grania w wykonaniu grupy "Moskwa".
Była też jeszcze inna postać wniknięcia punkowej - powiedzmy - "formy muzycznej" w rejony sztuki wizualnej. W spektaklu Akademii Ruchu "Inne tańce" (1982) stopniowe przetwarzanie przez aktorów codziennych, zrutynizowanych gestów narasta do piramidalnej paranoi, ale nie dochodzi do spodziewanej eksplozji, jakby powstała struktura ruchów miała, na przekór logice emocji, trwać wiecznie. Kontrapunktem jest punkowa muzyka grupy - nomen omen - Białe wulkany, podbijająca stawkę oczekiwania na nienadchodzący wciąż przełom. Na podobnej zasadzie, ale jeszcze bardziej skrajną, paraliżującą dekadencję mamy w filmie Tomasza Sikorskiego "Czekając na sygnał" (1981). W pierwszych tygodniach po wprowadzeniu stanu wojennego kilka osób tkwi jak w katatonii w ciasnym wnętrzu opisywanym przez kamerę, powoli obracającą się wokół swojej osi, a paraliżujący "song" Lipińskiego "Czekamy, czekamy na sygnał z centrali" głosi antymanifest pokolenia.
Punk miał być (i był) nie tylko zjawiskiem muzycznym czy artystycznym. A teraz? Teraz przyszły inne czasy i jeśli punk żyje, to już nie samodzielnie, lecz w symbiozie z dyskontującą jego werwę i rebeliancki przekaz sztuką. Czas pokaże, czy jego potencjał kulturowy sprzeda na giełdzie sztuka, czy jej kuratorzy. W przyszłym roku prawdopodobnie pokaz o relacjach między sztuką i punkiem zaprezentowany zostanie w CSW Zamek Ujazdowski.
"Precz z alfonsami sztuki", kuratorzy: Łukasz Ronduda, Michał Woliński; Giełda Papierów Wartościowych, Warszawa, 26.08.2006