Wystawa „Róża jest różą” w tarnowskim BWA prezentuje się jako prosta i przyjemna. Aranżacja jest klarowana i bezpretensjonalna; łączy w sobie whitecubową elegancję sali głównej z urokiem prowincjonalnego domu kultury, gablotkami i pracami jakby przypadkowo wystawionymi w korytarzach. Można oczywiście uznać, że brak tutaj konsekwencji i całościowej wizji aranżacji. W wypadku „Róża jest różą” takie rozwiązanie usprawiedliwiać może kuratorskie założenie prezentacji sztuki współczesnej obok sztuki lokalnych artystów z Zalipia. Kuratorki – Ewa Łączyńska-Widz i Jadwiga Sawicka – postanowiły stworzyć coś na kształt unii artystów ludowych z małopolskiej wsi słynącej z malowanych chałup z twórcami tzw. sztuki wysokiej, wskazać podobieństwa inspiracji i punkty styczne ich twórczości. W tym kontekście samą twórczość rozumieć można jako niezbywalną właściwość homo sapiens sapiens. I chociaż idea ta jest szlachetna i godna pochwały, wystawa jest letnia i zachowawcza, choć jednocześnie kontrowersyjna. Dlaczego?
Elementem ustanawiającym unię miał być motyw kwiatu, odsyłający do natury jako najbliższego źródła inspiracji i sił życiowych, afirmacja prostoty i piękna, które przybrać może postać skrajnej estetyzacji, by ostatecznie stać się przejawem horror vacui. „Róża jest różą” sugerowała również genderowe odpowiedzi na pytanie o to, gdzie w ludzkiej naturze umiejscowić mamy element twórczy. W pierwiastku kobiecym oczywiście! Odsłaniającym swój demiurgiczny charakter, siłę kreowania, przekształcania oraz afirmacji wszystkiego w zasięgu wzroku. Perspektywa ta okazała się dość ciasna, zamykająca się w horyzoncie ozdabiania własnego domostwa i zagrody u artystów ludowych lub ubóstwienia własnego ego oraz ciała w pracach wyemancypowanych artystek i artystów współczesnych. I choć nie było to zapewne intencją organizatorów, wyszło na to, iż kobieta kobiecie nierówna – artystki ludowe jedynie upiększają niedoskonałą rzeczywistość, artystki zaś nieludowe (artyści też) przepełnione są pięknem arystokracji ciała i ducha, przynależnością do kultury wysokiej. Tak oto wystawa, która z feminizmem bezpośrednio niewiele ma wspólnego, może być krytykowana jako hierarchizująca i przemocowa. A to, że Zalipie zaproszono do galerii sztuki współczesnej, jest tego najlepszym dowodem (och, a miało być inaczej). Wiadomo przecież, do kogo należy władza ustanawiania „równości”. Do gracza silniejszego.
Księżniczką sztuki par excellence jest oczywiście Pola Dwurnik: kobieta malarka, dzika, seksowna, hiperafirmująca samą siebie, róża polskiej sceny artystycznej. Przypomnijmy: w 2009 w ramach projektu „Alfabet polski” obraz Dwurnik „Malarka” został przewieziony do oddziału tarnowskiego Muzeum Etnograficznego, Zagrody Felicji Curyłowej. Autoportret artystki, wyraźnie inspirowany obrazami Celnika Rousseau, przedstawia przyczajoną w zaroślach kobietę kończącą malowanie paznokci. Jej samouwielbienie oscyluje między mysterium trementum a mysterium fascinas. Na wystawę obraz wrócił do Tarnowa, a widzowie mogli obejrzeć dokumentację transportu i instalacji pracy w Zalipiu. Niestety, na podstawie filmu nie możemy ocenić, na ile próba zawarcia unii się powiodła, czy była to unia realna, a jeżeli tak, to czy nie towarzyszyła jej, jak to często miało miejsce w historii, podskórna agresja silniejszego nad słabszym, czyli de facto unia pozorna. Nie wiemy, jak na artystkę miastową, światową, zareagowała społeczność lokalna Zalipia i czy poza paniami z muzeum kogokolwiek ów fakt przejął. Śmiem mniemać, że takie gesty znaczące są głównie dla silniejszych, budują ich renomę, świadcząc o wspaniałomyślności oświeconych wobec zwykłego ludu. Bardzo możliwe, iż taka interpretacja jest niesprawiedliwa, a skojarzenia z małopolską i młodopolską chłopomanią zasłaniają rzeczywiste znaczenie akcji i całej wystawy (nie można przecież posądzać Ewy Łączyńskiej-Widz o bycie współczesnym Wyspiańskim w spódnicy).
A więc kwiat i kobieta to główne motywy wystawy. Kobieta twórcza, lubiąca przyrodę oraz tapety w jelonki. Lekko niezrównoważona, łatwo ulegająca fiksacji na jednym motywie, np. własnej jaźni, przez co afirmacja natury własnej niebezpiecznie osuwa się ku granicy choroby psychicznej. Afirmacja staje się obsesją w filmach Yayoi Kusamy. Japońska artystka, pląsając po bezkresnych łąkach, gubi się wśród żółtego kwiecia. Układa je, przekłada, dotyka. Pojawia się i znika. W drugim filmie, zatytułowanym po prostu „Flower Obsession”, również obkłada się kwiatami tyle, że nie na łączce, a w studiu, mając w tle cyfrowo wygenerowane kropki. Do czego dąży Kusama? Najprawdopodobniej uprawia jakiś rodzaj neopogaństwa, może dąży do przebóstwienia, jakiejś unio-mystica z kwiatem – symbolem piękna i kobiecej natury? Niestety, nie wygląda to na ironizowanie, jest również dalekie od czysto dekoracyjnej funkcji sztuki twórców z Zalipia.
Obsesyjne zainteresowanie „ja” to także temat oraz wynik schizofrenicznej twórczości Edmunda Monsiela, który w zawiłych ornamentacyjnych formach przedstawiał siebie jako proroka lub boga. Rysunki Monsiela są ujmujące (niestety na wystawie zaprezentowano tylko jedną pracę), mówią nie tylko o chorobliwym lęku przed pustką, są raczej symptomem chorobliwej autoafirmacji, przez co bliżej im chyba do postawy Poli Dwurnik i ogólnie artystów współczesnych niż do sztuki ludowej.
Z obsesją łączy się motyw horror vacui. Była to więc również wystawa o dekorowaniu, tworzeniu odpowiedniej oprawy dla codzienności. Piękny musi być nie tylko dom i mebel (skrzynia tapczanu Iłariona Daniluka „Zenka” ze wsi Borek) czy tapeta (instalacja site-specific Lili Kalinowskiej w przestrzeni miasta). Piękne ma być również ciało; do twarzy z kwiatem bywa również nieskazitelnej urody mężczyźnie, o czym przypomina fotografia Waltera Pfeiffera przedstawiająca młodzieńca z wytatuowanym na ramieniu motywem kwiatowym. Nie zapominajmy o ulokowanej w Parku Strzeleckim rzeźbie Maurycego Gomulickiego, której pierwowzorem był detal słynnej pracy Dürera, symbolizującej narcyzm duszy melancholijnej.
Pokaz otwiera instalacja Moniki Sosnowskiej „Mała Alicja”, jedna z kilku prac o charakterze baśniowym, przypominająca niekończący się korytarz. W psychoanalitycznej wykładni „Alicji w krainie czarów” wszelkiego rodzaju otwory posiadają aspekt waginalny i prowadzić mają do odkrycia własnej kobiecości. Tak więc już na wstępie zasugerowano nam genderowy trop interpretacyjny. Co by na to powiedziały feministki? Porównanie kobiety do kwiatu?! Porównywanie twórczej aktywności do sił natury (przykładem kolące w oczy naiwnością kolaże Jadwigi Sawickiej, w których z chaosu malarskiej pramaterii wyłaniają się… róże)? Z sympatią emancypantek spotkałby się zapewne przedstawiony w filmie dokumentalnym Alicji Czerneckiej-Mikrut ukraiński hipis, były cyrkowiec żyjący z wyszywania psychodelicznych tęczowych motyli.
„Różą jest różą, jest różą, jest różą” napisała w 1913 Gertrude Stein. Mogłoby się zdawać, iż jest to wers idealnie pasujący do opisu wystawy o dekorowaniu i lęku przed pustką, „jego tautologiczna forma przywodzi na myśl ornament, który wymknął się spod kontroli i zaczyna żyć własnym życiem”. Jak tu się jednak nie żachnąć, skoro wystawa, na której roi się od symbolizmu kobieco-kwiatowego z elementami queerowymi i szczyptą naiwnego feminizmu, za motto obiera sobie wiersz, który jest manifestem antysymbolizmu w sztuce? A czego z ekspozycji dowiadujemy się o samym fenomenie Zalipia? Tego, że maluje się tam obrazy i zdobi naczynia. Cóż, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal…1
„Róża jest różą”, BWA Tarnów, 13.10 – 24.11.2013
Kuratorki: Ewa Łączyńska-Widz, Jadwiga Sawicka