Robert Kuśmirowski, Introducing Territorial

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.
Robert Kuśmirowski, Introducing Territorial
 

PRZYGOTOWANIA

Jak byłem w młodzieńczym wieku, trenowałem kolarstwo przez siedem lat. Potem miałem przerwę sześcioletnią i trzeba było się wdrożyć, ale specyfika i technika jazdy mi została. Wiedziałem, jak jechać, żeby dojechać do końca i się nie za bardzo zmęczyć. To mi zostało z tamtych lat i z tego korzystałem. Pięć dni przed rozpoczęciem mojego "wymarszu" dostałem informację od Fundacji Galerii Foksal, która koordynowała projekt, że otwarcie wystawy przesuwa się o pięć dni, ale do przodu. Rower z gipsu i drewna, który miałem pokazać w galerii, był na etapie nakładania polichromii, a koła dopiero co plecione. Wszystko było na ostatni moment. Do tego okazało się, że w sobotę i niedzielę nie ma połączeń, którymi można by zabrać rower do Paryża. Musiałem skrócić czas pracy nad gipsową atrapą i pojechać dzień wcześniej do znajomych w Paryżu, u których miałem nocować. Podróż z Rennes do Paryża odbyłem pociągiem osobowym, odwiedzając przy tym wszystkie wsie. W jednym miasteczku w połowie drogi miałem przesiadkę, musiałem czekać trzy godziny na pociąg. Postanowiłem zwiedzić miasto. Podczas zwiedzania złapałem gumę. Rower nie nadawał się do naprawy, bo wszystko już było zardzewiałe i jakakolwiek ingerencja spowodowałaby zmianę na stałe. Postanowiłem jednak zaryzykować. Jakoś udało mi się odkręcić koło; zmieniłem gumę, tym samym pozbawiając się zapasu. Dojechałem do Paryża i u znajomych zjadłem kolację. To była niedziela; w Paryżu trwał jakiś maraton. Ludzie biegali wzdłuż rzeki. Na samym początku wszyscy, potem już tylko zawodowcy, robili rundy o jakąś nagrodę. Śledziłem te zawody przez moment, po czym postanowiłem następnego dznia rozpocząć mój własny wyścig. Pomyślałem, że ta guma i ten maraton to dobre wróżby.

Dzień pierwszy, 31 marca 2003, poniedziałek

Był bardzo szary i zimny ranek. Równo o dziewiątej byłem pod wieżą Eiffela; wyczekałem moment, kiedy można było pstryknąć fotogra- fię bez ludzi i współczesnych elementów. Byłem w stroju typowym dla cyklistów, częściowo wykonanym przez siebie, bo wszystkie napisy i paseczki na kostiumie zrobiłem sam. Tak samo z butami - wzór i napisy wykonałem przed wyjazdem. Miałem na sobie gumę zapasową, ale od poprzedniego dnia był to już tylko flak. Założyłem ją na siebie, na plecy, tak jak w latach dwudziestych wszyscy cykliści nosili swój zapas; czasem nosili po dwie gumy. Chciałem pojechać trasą z tamtych lat. Miałem mapki i znałem miejsca, przez które historyczna trasa przebiegała. Obrałem azymut na pierwsze z miast, które zamierzałem odwiedzić. To było Meaux na wschód od Paryża. Na mapie znalazłem informację, że łącząca je trasa nie jest drogą szybkiego ruchu. Największe problemy miałem na początku, bo przejazd przez współczesny Paryż to jedna wielka makabra. Już nie mówię, że są trasy, na które w ogóle nie można wjeżdżać rowerem, że są pętle, których wcześniej nie było. Kiedy dojechałem do tego miasteczka, jakieś pięćdziesiąt kilometrów, okazało się, że już jest połowa dnia - tyle czasu zajęło mi pokonanie tych wszystkich uliczek, zakrętów, a założyłem sobie dojechanie do Reims, które jest jakieś 100, 110 kilometrów od Paryża. W Reims w Decathlonie kupiłem sobie zapas. Przydał się, bo miałem zabezpieczenie, no i miałem co na siebie założyć, bo to też jest element stroju. Tego dnia pogoda mi sprzyjała. Było mniej więcej 14 stopni, wiatr w plecy; już w Reims pomyślałem o dalszej jeździe, bo sił nie ubyło; dlaczego więc tego nie wykorzystać i nie przejechać więcej. Jutro może nie być tak sprzyjających warunków, może być wiatr zmienny albo przeciwny, niska temperatura albo jeszcze coś innego, na przykład deszcz. Po trasie zatrzymywałem się w miejscach, które przynajmniej architektonicznie albo atmosferą przywoływały tamte lata. Stawałem przede wszystkim na posiłki, na drobne poprawki ubioru czy rowerowe i wówczas był czas, żeby wykonać również jakieś fotografie. Cały czas chłonąłem też krajobraz. Mój wymarsz to nie był typowy wyczyn, bo siła była cały czas, no i podobała mi się wiosna, która się właśnie zaczynała. Jadąc, cały czas doświadczałem zainteresowania ludzi, którzy mnie obserwowali. Widziałem różne przyjazne gesty kierowców, pasażerów. Podbudowywało mnie to do dalszej jazdy. Można by cały dzień poświęcić na opisywanie, co widziałem na tej trasie, bo i drzewa, i zabytkowe budowle, i stare opuszczone chaty, których nie brakuje również w zamożnej Francji. Kiedy dojechałem do Reims, zrobiłem sobie przerwę.

Był wieczór, dochodziła osiemnasta. Wiedziałem, że o dwudziestej zrobi się ciemno, ale też wiedziałem, że za Reims jest jeszcze kilka sporych miasteczek, więc postanowiłem zaryzykować i pojechać dalej. Po dziesięciu kilometrach dojechałem do małej wioski. Zrobiłem jeszcze dziesięć i okazało się, że wprawdzie jest to miasto, ale nie tylko nie ma miejsca, gdzie można by przenocować, ale nawet nie ma gdzie zjeść. Makabra. Nie wiedziałem, co robić. Powrót do Reims oznaczałby utratę dystansu, uznałem więc, że lepiej będzie przejechać kolejnych piętnaście kilometrów w stronę Vouzlers. To miasteczko oddalone od Reims o trzydzieści kilometrów. W miasteczkach między Remis i Vouzlers też nie znalazłem miejsca hotelowego ani baru. Jadę zatem dalej po ciemku w stronę Vouzlers. Na szczęście lampę miałem częściowo sprawną. Częściowo, bo koło było już tak zwichrowane, że zębatka turbinki od dynamo stykała się z oponą tylko co jakiś czas i światło miałem impulsowo. Wystarczyło, żebym zauważył kolorowy napis "Motel". Zorientowałem się, że to może być ekskluzywny lokal z panienkami tańczącymi na rurach. Okazało się, że jest inaczej. To był normalny hotel dla podróżnych przy trasie 977 w miejscowości Mazagran. I tam też spędziłem noc. Rano dostałem śniadanko: rogalik i kawę, jak to we Francji. Młoda kobieta, która prowadziła hotel wraz z rodzicami, udzieliła mi kilku cennych informacji - w którą stronę jechać dalej, jakimi drogami najlepiej. Najpierw jednak musiałem się przedstawić, bo wyglądałem trochę jak z innej epoki. Powiedziałem, że jestem artystą i wykonuję taki projekt. Pokazałem swoje dwa listy rekomendacyjne, jeden po francusku, drugi po niemiecku, które miałem na wypadek nieprzyjemności ze strony policji. Później były rozmowy przy stole, do którego zasiadłem już przebrany. Miałem na rowerze sakwę z dwóch stron, gdzie trzymałem mapy, dokumenty i ciuchy na zmianę, które zakładałem na wieczór, żeby móc wyprać te, które miałem do jazdy, tak żeby do rana jeszcze zdążyły wyschnąć. Na zmianę miałem ubrania, w których mogłem się pokazać ludziom i jeszcze coś zjeść. Pierwszy dzień był bardzo dobry. Pomógł mi trening, jaki wykonałem przed projektem. Trwał cztery miesiące. Rower kupiłem w grudniu 2002 roku, a projekt realizowałem w kwietniu 2003. Rower kupiłem na sąsiednim uniwersytecie. Chciałem go wypożyczyć do projektu fotograficznego, gdzie mi idealnie pasował formą i kształtem, ale gość powiedział, że nie może go pożyczyć, ale może sprzedać. Pytam za ile. "Dwadzieścia euro". Za tyle to jeszcze ujdzie, powiedziałem sobie i go kupiłem. Okazało się, że rower jeszcze jeździ. Trzeba było tylko wymienić ogumienie tylnego koła. Zjeździłem na nim cały rejon Rennes, potem cały rejon Bretanii od morza po ocean. Bez żadnej usterki. Pomyślałem, że mógłbym spróbować przejechać dystans tysiąca dwustu kilometrów w ciągu pięciu dni. Początkowo planowałem przejechać ten dystans w ciągu dziesięciu dni, w którym to wariancie przejechał- bym stosunkowo duży dystans bez wysiłku, obserwując, fotografując, robiąc dokumentację. Później ten czas skrócił się do pięciu dni. Musiałem wszystko przekształcić, szybko dokończyć model roweru na wystawę i wysłać wcześniej pocztą do galerii do Lipska. Nie było mowy o bawieniu się w fotografię, a już tym bardziej w jakieś tam kontemplacje czy rozmowy z ludźmi. Pierwszego dnia przejechałem 230 km, spory dystans. Jechałem od dziewiątej do dwudziestej drugiej. Oczywiście były przerwy. Musiałem tankować, czyli zjadać duże ilości pokarmów, a w trakcie jazdy dodatkowo zajadałem słodkości. Przede wszystkim ciastka, które popijałem zagęszczonym sokiem. Dieta była ekonomiczna, bo nie stać mnie było na posiłki w restauracjach. Miałem pieniądze tylko na noclegi. Ponadto stawanie po to, żeby wejść do restauracji, coś zjeść, przebrać się, umyć, to byłaby strata przynajmniej godziny. Siadałem w centralnych miejscach miast, gdzie można było odetchnąć i zrobić jakąś fotkę. Było zainteresowanie, ale tylko jakieś miłe uwagi i komentarze.

Dzień drugi, 1 kwietnia 2003, wtorek

Po zjedzeniu rogalika z kawą i wypiciu zimnego piwa o ósmej dwadzieścia ruszyłem w ten zimny poranek dalej do walki. Drugi dzień był trochę gorszy, mimo że pogodę nadal miałem sprzyjającą. Wiatr znów dmuchał w plecy. Po prostu wymarzona aura. Ale już byłem trochę zmęczony i pojawiły się pierwsze bóle od siodełka. Jednak dystans zrobił swoje, mimo wcześniejszego treningu. Tego dnia, w tym zmęczeniu, poczułem, że przejechałem najwięcej. Najpiękniejsze miejsca zwiedziłem właśnie drugiego dnia - wjechałem w rejon Szampanii, gdzie są plantacje winorośli. Zmęczenie sprawiło, że czułem się, jakby to nie był następny dzień, tylko tydzień. Ale może przez to, że pogoda była taka sama i też miałem z wiatrem, wszystko szło jak z płatka. Po przejechaniu dziesięciu kilometrów minąłem Vouzlers. Przystanąłem i wykonałem fotografię. Znalazłem stary warsztat z maszyną, która idealnie pasowała do tamtych czasów i do mojej realizacji. Następna miejscowość, Stenay. Na przedmieściach Vouzlers zrobiłem sobie odpoczynek, tam też powstały kolejne zdjęcia. Tego dnia zaczęły się ostre podjazdy. Podjazd do twierdzy Montmedy. Przepiękna, ale niestety musiałem ją ominąć, żeby nadrobić kilometry. Z uwagi na strome podjazdy dwukrotnie byłem zmuszony zejść z roweru (stary Rumak nie miał przerzutek) i kontynuować marszrutę pieszo. Przez chwilę goszczę w Belgii - przejazd przez miasto Virton - potem znów Francja: jadę do Longwy przez Gorcy. Teraz prosta droga przez Luksemburg, czyli: Petange, Luxembourg, Greven-Macher. Trewir - miejsce docelowe drugiego dnia. Byłem bardzo zmęczony, przejechałem cały Beneluks. Nie chciało mi się nawet robić zdjęć, a to, co zrobiłem, było takie wymuszone. Trewir to jest pierwsze miasto za Luksemburgiem. Tu przenocowałem i zamówiłem sobie na kolację pizzę. Właściciel zapytał, czy chcę dużą, powiedziałem, że tak, bo jestem głodny. Przyniósł mi pizzę wielkości stołu. Byłem w szoku. Pomyślałem, że to pewnie potrawa tradycyjna, którą przychodzi zjeść osiem osób. Od razu pół spakowałem do torby. Następny dzień był pod znakiem pizzy. Drugiego dnia nie przydarzyła się żadna usterka i nawet nie musiałem dopompowywać roweru ani nic smarować, bo nie było deszczu. Przejechałem dwieście dziesięć kilometrów, bo górki już mi dały w kość, chociaż wcześniej wyruszyłem i nie było korka jak w Paryżu, gdzie musiałem zatrzymywać się co pięć minut. Skończyłem w Trewirze, jak było jeszcze widno, czyli około dziewiętnastej, a o dwudziestej byłem w hotelu. O dwudziestej pierwszej zjadłem pizzę, która mnie zabiła. Na własnej skórze odczułem różnicę kulinarną. W tych rejonach Europy jak zamawiasz piwo, to jest ono naprawdę duże, i jeszcze każde śniadanie masz takie, że można sobie wziąć na obiad i kolację, więc jesteś z jedzeniem do przodu.

Robert Kuśmirowski, Introducing Territorial
 

Dzień trzeci, 2 kwietnia 2003, środa

Już na terenie Niemiec. Byłem przekonany, że czeka mnie jeden z najtrudniejszych dni. Drugiego dnia musiałem zejść z roweru tylko dwa razy, ale tutaj tak dobrze już być nie mogło. Okazało się jednak, że nadkładając kilometrów, mogę jechać drogą biegnącą wzdłuż rzeki, czyli żadnych wzniesień, żadnych spadków, idealny poziom. To była droga do Limburga. Później rozpoczęły się problemy z autostradami. Musiałem pokonać trzydzieści kilometrów jadąc autostradami. Żeby je ominąć musiałbym chyba kopać tunel albo przechodzić przez kanały na drugą stronę i szukać drugorzędnych dróg. Tego dnia zdarzały się nieciekawe uwagi ze strony kierowców. Trąbiono na mnie, mówiono, że zaraz zapłacę. Starałem się trzymać możliwie blisko autostrady na Limburg, bo była idealnie zgodna z moją marszrutą, ale nie samą autostradą, tylko jakimiś bocznymi drogami. Ryzykowałem, że mi się rower rozpadnie, ale wszystko się pięknie udało. Ten dzień już nie był przyjazny. Popsuła się aura, nawet grad padał. Musiałem założyć pelerynę, widać ją na zdjęciach. Musiałem tym samym zasłonić częściowo strój, który był najważniejszy, bo jednak takie rowery zdarzają się niemal w każdym większym mieście i dużo osób na takich starych rowerach jeździ. Tak że zakładałem tę pelerynkę tylko w momentach krytycznych, kiedy było mi naprawdę zimno, na przykład wieczorem. Cały czas byłem spocony i jak tylko słońce zachodziło to nie dało się bez tej osłony jechać. Trzeciego dnia miałem nowe obserwacje kulturowe: zachodziłem do niemieckich knajpek. Widziałem też piękne budowle, typowe dla tego regionu. Małe miasteczka mają sobie właściwą atmosferę: jeden kościółek, a dookoła kultura, czyli puby, opery, firmy. I oczywiście hipermarkety. W pubach okazuje się, że ludzie potrafią jeszcze grać na harmonijce ustnej i wystawiają różne skecze przeplatane muzyką w stylu Heidi z bitem dyskotekowym. Ale to nikomu nie szkodzi i każdy zna swoje miejsce bez zwady. Zaraz mi się skojarzyła ta gra na harmonijce: podobne melodie słyszałem w swoim czasie w wykonaniu wojaków sowieckich. Mimo że tutaj nucił ją Niemiec, to ona miała w charakterze coś z melodii wojskowej. Ponieważ byłem zmęczony, nie miałem ochoty na rozmowy, z ludźmi rozmawiałem tylko o tym zmęczeniu i co chcę zjeść. Jak wracałem do hotelu, to mi po twarzy ściekał pot; całe ubranie miałem nim przesiąknięte po całym dniu jazdy. Z Francuzami rozmawiałem oczywiście po francusku, z Niemcami było już trudniej: komunikowałem się z nimi po angielsku. Miałem jedną zwadę językową: zapytałem jakiegoś chłopaka, jak dojechać do Limburga i zostałem wprowadzony w błąd. On mi wskazał drogę -ujechałem kawałek i już wiedziałem, że coś jest nie tak. Zawróciłem i zobaczyłem taką piękną "hopę," na górze starego dziadka, który szedł z psem. Podskoczyłem rowerkiem pod tę górkę - zmęczyłem się bardzo - i zacząłem mówić po angielsku, że szukam ulicy, gdzie jest autostrada, żeby nie najechać. I nagle ten dziadek z laską i z pieskiem zaczyna mówić. Lepiej się z nim szło dogadać niż z tym młodym. Może pamiętał jeszcze Amerykanów stacjonujących po wojnie. Dziadek pokazał mi dróżkę trudniejszą, bo po "hopkach", ale przynajmniej nie dokładałem sobie kilometrów. Poza tym nie było barier językowych i pomagałem sobie na migi. Jakbym był tubylcem, to by mi nie dali żyć, ale wyczuwali cudzoziemca i miałem spokój. Następny nocleg był tuż przed Frankfurtem, w Lohnberg, w Hotel zur Krone. Było już ciemno, patrzę, ostatnia droga, autostrada i żadnej innej drogi. I tylko na górce hotel turystyczny, dla kierowców, ale myślę, trudno, idę. No i facet rzuca mi najwyższą cenę ze wszystkich do tej pory, bo ten hotel kosztował 45 euro, ale zapłaciłem 39, bo mu namieszałem, że jestem sam; a, jak jesteś sam, to 39. Ucieszyłem się bardzo pięknie. Uczta tam była, wesele prawdziwe na stołach. Prysznic ciepły, wreszcie, bo naprawdę bardzo zmarzłem. Trzeciego przejechałem dwieście kilometrów, ale stratę nadrobiłem dnia następnego. Nie było "hopek,"ujechałem tego dnia dwieście dwadzieścia kilometrów.

Dzień czwarty, 3 kwietnia 2003, czwartek

Makabra, trzeba było ominąć Frankfurt, który nie ma ani jednej drogi, która by przecinała autostrady. Musiałem ominąć miasto wioskami, co mi akurat odpowiadało, ale dołożyłem sporo kilometrów. Było tak źle, że przestało mnie bawić pokazywanie kostiumu - założyłem pelerynę i nie zdjąłem cały dzień. Zaczęły mi się jakieś choroby, wypryski na ustach, pewnie z braku witamin. Później miałem to przez cztery miesiące i dopiero po powrocie do Polski wyleczyłem. Może z wycieńczenia mi się to zrobiło. Nie wiem. Ale ogólnie czułem się dobrze. Jak psychika jest w porządku, to organizm też potrafi się dostosować, choć nie do końca. Czułem się dobrze i tylko brakowało mi bardzo przerzutek. Najgorzej się czułem, jak trzeba było wracać. To było najgorsze. Jak przejechałem jakiś odcinek, do tego pod górę, i nagle się okazywało, że trzeba zawracać. No to ręce opadały, ale potem znowu były takie chwile, że aż miło. Przede wszystkim zmiana krajobrazu, bo od Frankfurtu do Lipska, czyli już piątego dnia, napotykałem same piękne wiatraki. Na wzgórzach wiatraki, wiatraki, wiatraki i pola, i wiatr. Na szczęście boczny, bardziej sprzyjający. Zauważyłem, że w Niemczech różnice między regionami są przede wszystkim językowe i architektoniczne. Pola są takie same, ale architektura się zmienia.

Dzień piąty, 4 kwietnia 2003, piątek

Czwarty dzień był męczący, ale udało mi się sporo przejechać. Nocleg miałem przymusowy, bo z autostrady nie dało się zjechać do żadnego miasteczka. W końcu zdecydowałem, że zostaję w ośrodku przy autostradzie. Mroczno już było. Na szczęście w ośrodku znalazłem dużo mapek, można było sprawdzić, jak dojechać do Lipska, omijając autostradę. Moja mapa nie miała aż tak szczegółowych opisów. Udało się i piątego dnia wyjechałem na trasę dosyć konkretną, czułem się jak na lotnisku - prosto, dużo łąki, równiny się pojawiły i znowu te wiatraki. Ale było ciekawie, przystawałem w dosyć ciekawych miejscach. Czułem, że już jest koniec, miałem taki polot fantazyjny i trochę też pstrykałem fotografii. Wiedziałem, że jeszcze mam czas, że dojadę. Dojechałem bez problemów, i to kwadrans przed siódmą. Do Lipska jechałem z grupą rowerzystów. Dołączyli do mnie pierwszy raz ludzie z nowoczesnym sprzętem, a ponieważ kiedyś trenowałem kolarstwo, to siadłem im na koło i starając się osłonić od wiatru, ujechałem ileś tam kilometrów. Później oczywiście oni pojechali w swoją stronę, ale co mogłem, wykorzystałem. Żadnych rozmów, niczego. Nie jechali gęsiego, więc tak na zakładkę ujechałem bardzo dużo kilometrów. Tyle miałem przyjemności: lasy i kameralne, bardzo fajne miasteczka. Miałem czas, zatrzymywałem się, robiłem zdjęcia. Tego dnia przejechałem najmniej kilometrów, bo miałem zapas. Dojechałem na czas. W galerii odbyła się konferencja prasowa i nikt mnie nie poznał. Stanąłem w tych ciuchach z epoki i nawet nikt się nie odwrócił. Żeby było śmieszniej, to przeboje miałem nie na trasie, ale już w Lipsku, gdzie okazało się, że galeria jest po drugiej stronie miasta i musiałem przejechać jeszcze dwadzieścia kilometrów ekstra. Jak już wjeżdżasz do miasta, to zwykle cieszysz się, że jesteś na miejscu, a tu nic z tego! Trzeba jechać jeszcze dwie dychy. Makabra. Ale miałem mapy i się nie zgubiłem. Przez cały czas miałem kontakt telefoniczny z Andrzejem Przywarą z Fundacji Galerii Foksal. Ludzie z FGF dojechali do Lipska szóstego dnia, na otwarcie wystawy. W trakcie jazdy pisałem też do rodziny. Wykonałem dwa telefony do rodziców. Do kobiety też list poszedł i miałem też z nią kontakt telefoniczny. List wysłałem później, jak były już luźniejsze dni. Jak dojechałem na miejsce i miałem trochę czasu. Po moim przyjeździe okazało się, że gipsowy model roweru, który wysłałem pięć dni wcześniej, nie doszedł. Koła, które zrobiłem z gipsu i w które poupychałem kijki bambusowe, były lżejsze, co wzbudziło podejrzenia, że próbuję przemycić jakieś prochy, używki. Rozerwali mi koła, oba. Model nie nadawał się do pokazania, więc pokazałem oryginał razem z ciuchami i zestaw pamiątek - legitymacje, karty, wycinki z prasy, wszystko z lat dwudziestych. W galerii i w prasie było ruszenie, chociaż początkowo nikt mnie nie poznał. Wykonałem zestaw kart pocztowych, które były dostępne w całym mieście w knajpach. Fajnie jest, jak się piwo pije i ma wszystko w nosie.

Wspomnienia Roberta Kuśmirowskiego spisał Adam Mazur

Robert Kuśmirowski - ur. 1973 w Łodzi, absolwent Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie, (dyplom 2002 w pracowni rzeźby monumentalnej) jest artystą wszechstronnym (można powiedzieć renesansowym) - maluje, rysuje, fotografuje, rzeźbi, tworzy grafiki, instalacje, a przede wszystkim kopiuje: przedmioty, sytuacje, pomieszczenia i nastroje. Wykonane przez Kuśmirowskiego repliki rzeczywistości wystawiane są regularnie w galeriach polskich i zagranicznych. W 2002 roku stał się szeroko znany dzięki perfekcyjnej kopii wagonu kolejowego zaprezentowanej na wystawie Novart.pl, a w następnym roku zachwycił wystawami w warszawskiej galerii XX1 (Fontanna) oraz w Laboratorium CSW Zamek Ujazdowski (Double V). Specjalnie dla "Obiegu" opowiedział o rowerowej podróży, którą odbył wiosną 2003 roku.

Robert Kuśmirowski, Introducing Territorial