Przeczytałem ostatnio, że greccy filozofowie mieli niemały problem z pojęciem nieskończoności, że wywoływała panikę (horror infinity) i rozstrój myślenia. Nie była czymś pozytywnym, bo np. aperion u Anaksymandra to jedynie przeciwieństwo tego, co określone, zrozumiałe i oddzielone od wszystkiego innego. Jak pisze Michał Heller, "droga od aperionu do naszego pojęcia nieskończoności była długa i pełna intelektualnych przygód. W nas nieskończoność budzi respekt i jest czymś bliskoznacznym z transcendencją; dla Greków nieskończoność była raczej przedmiotem lęku, czymś graniczącym z irracjonalnością".* Wystawa "Czarodziejska Góra" w BWA Sokół konfrontuje odbiorcę z pejzażem górskim, którego nieskończoność objawia się głównie tym, że przestrzeń galeryjna staje się jego przedłużeniem. W nieskończoności tej królować ma emocja graniczna i tajemnica. Jesteśmy w połowie drogi między uczuciem a myślą. Niestety. I ku przestrodze.
Dostrzegam tu bowiem wyraźne inspiracje broszurą "Zgubne wpływy romantyzmu na higienę, estetykę i równowagę emocjonalną pokoleń przeszłych, teraźniejszych i przyszłych", która co prawda nie została jeszcze napisana, a którą nagląca potrzeba, mam nadzieje, wyprowadzi niebawem z niebytu wprost do serc wszystkich Polek i Polaków. A skoro jesteśmy przy emocjach, to rzecz ma się tak, że na wystawie ani się nie boimy, ani nie śmiejemy. Nie odpoczywamy ani się nie męczymy. Emocjonalny krajobraz trudno jednoznacznie określić. Dla piszącego te słowa plasował się on między podnieceniem wynikającym z wyobrażeń, czym wystawa mogłaby być, a lekkim znużeniem związanym z odkrywaniem, jaką ostatecznie jest. Piękna brak, brzydoty brak, historii brak. "Czarodziejska góra" to wystawa, w której wydarza się za mało, by mogłaby być powieścią i za dużo, jak na haiku. A co najciekawsze, nie wzbudza niechęci. Niczego nie wzbudza. Chociaż momentami bardzo stara się wzbudzić.
Nie podejmuje dialogu z obecnymi zjawiskami społecznymi, dialogu z historią mamy ociupinkę. Wystawa romansuje za to z romantyzmem, którego renesans, mam nadzieję, zbliża się ku końcowi. "Czarodziejska góra" to resztki z wielkiego tematu, w którym przyroda była obszarem świętości i hierofanii. Co prawda prezentowane prace zawieszone są poza historią, ale nie jest to ahistoryczność platońskich idei. One po prostu dzieją się w jak najbardziej profanicznym "nigdzie". Nasuwa się więc smutna refleksja natury geopolitycznej: jako że prezentacja jest przedłużeniem krajobrazu miasta i jego okolic, sugeruje, że Nowy Sącz to miasto "nigdzie". Nie istnieje albo istnieje bardzo słabo. Albo trochę istnieje, a trochę nie istnieje. Jest oniryczne, chce się w nim spać. Nie ma w nim polityki. Nikt też nie robi tu biznesu, jadąc na lokalności, swojskości czy ludowości. Wcale nie jest ostoją katolicyzmu, a wyborów nie wygrywają tutaj nacjonaliści. Nowy Sącz na wystawie to miejsce poza czasem i poza Nowym Sączem. Całe to nieistnienie rekompensują mieszkańcom oraz turystom ładne widoki, zieleń, potoki oraz tanie bilety autobusowe (Voyagerem do Krakowa - 14 zł). A przecież to nieprawda. Nowy Sącz to miasto magiczne, ostoja prawdziwej polskości, obszar transfiguracji polskości zbrukanej w polskość czystą. Raj na Ziemi.
Pamiętajmy: w tradycji wielu kultur góry są obszarem spoza codzienności, terenem odpowiadającym temu, co niedookreślone i przez to budzące skrajne emocje. I gdy przejrzeć się pracom to wszystko się zgadza. Groza, bezczasowość, ale też wyobcowanie i natura jako ekran, na który rzutujemy własną emocjonalność. A jednak nic się nie zgadza. W Nowym Sączu widzimy, że świętość wyparowała. Groza jest niegroźna, a podniecenie śmieszne. Natura wzbudza zdecydowanie mniejsze emocje niźli Pudelek, niźli Ewa Drzyzga, niźli Paweł Kukiz nawet. Po salach hula mdły neoromantyzm. Horror infinity wpleciono w estetykę grozy rodem z filmów klasy x, y, z. Górskie szczyty wyznaczały kiedyś oś świata (axis mundi), a dzisiaj nic nie wyznaczają. Doświadczenie estetyczne, które niegdyś było wehikułem doświadczenia sakralnego, czy metafizycznego dzisiaj niesie jedynie skrawki emocji, których i tak wolimy doświadczać przy pomocy innych, silniejszych wyzwalaczy, jak liczenie lajków na Fejsbuku czy nowe adidasy.
Przypatrzmy się prezentacji. Wita nas film Pio Bujaka "Puff Over the Cuckoo's Nest", w którym widzimy swobodne opadanie postaci ludzkiej, szybowanie w przestworzach, w tle góry, skały. Film, choć czarno-biały, budzi emocje jasne, radosne. W mózgu dopamina miesza się z serotoniną i lekko buzuje. Praca dobrze nastraja; myślimy: będzie przygoda. Niepotrzebnie tylko wokół telewizora rozsypano kamienie, a i zieloną trawę sztuk jedno źdźbło trudno nazwać niezbędną dekoracją.
Idziemy dalej. Na pierwszym piętrze film Angeliki Markul "Paysage", czyli wzniosłość i groza. Świadczą o tym: 1. ciemność, 2. jęczenie. Ktoś komuś ból zadaje. A może to ekstaza? Akcji nie ma. Poza przelatującym nad górami ptactwem i smaganymi wiatrem chmurami jest tylko obraz zamglony majestatycznych szczytów. Obraz jednak żyje i zmienia się razem z dźwiękiem, uczestniczymy w misterium synchronizacji stanów ducha i ciała ze stanem przyrody. Jeżeli ktoś twierdzi, że wyznacznikiem udanego dzieła sztuki jest wprowadzenie odbiorcy w stan konfuzji (trochę gęsiej skórki, trochę czegoś innego), pracę możemy uznać za udaną. Mamy więc strzępki z mysterium tremendum. Idziemy. Dalej bardzo ładny namiot w nieregularnych kształtach autorstwa Kornela Janczego ("Doskonała widoczność"). W ciemności prezentuje się rzeczywiście okazale. Ładne abstrakcyjne formy, minimalizm, zabawa światłem... Ale to nie wszystko. Dzieło sztuki zawiera bowiem środek. Do środka można wejść i można zeń wyjść. W środku jest jasno, na ziemi mamy rozsypaną przyrodę przypominającą trociny. Co najfajniejsze, jeśli ktoś czuje się w dziele sztuki znużony, może spokojnie uciąć sobie drzemkę. Nie śpimy jednak, zwiedzamy dalej. Piętro drugie. Na wejściu ładna praca Bogdana Achimescu "Góra sprzętu", przedłużenie krajobrazu miasta. Delikatna, formalnie coś między komiksem a kaligrafią. To najładniejsza praca na wystawie. Mamy na niej zapisane strzępki jakiejś historii (a jednak!) i strzępki akcji (YES!). W rogu naprzeciwko okna kącik roślinny. Jest zielono (całość wystawy jest raczej monochromatyczna). To Karolina Grzywnowicz przeniosła łąkę barwnika. Powszechnie uprawiana w przydomowych ogródkach, wiecznie zielona, wykorzystywana powszechnie w okresie Wielkiejnocy - czytamy w informacji. Mamy więc strzępki religii i strzępki wieczności.
Koniec wystawy.
Ładna wystawa? Ładna. O czym? O strzępkach, o górach bez górali, scenerii jako scenografii dla dramatu bez akcji. O emocjach identycznych z naturalnymi. O przyrodzie instant i całkowicie niepociągającym obecnie fantazmacie wolności. I o czym jeszcze? Nie wiem, może o tym, że natura jest przereklamowana? Tło dźwiękowe: plumkająca siódma woda po romantyzmie. Dominujące odczucie metafizyczne: odczucie braku.
"Czarodziejska góra", BWA Sokół, Nowy Sącz, 4.07-20.09.2015
Kuratorka: Magdalena Ujma, koordynator: Ewa Rams
Artyści: Bogdan Achimescu, Pio Bujak, Karolina Grzywnowicz, Kornel Janczy, Angelika Markul
* - Cytat: Michał Heller, "Bóg i geometria. Gdy przestrzeń była Bogiem", Copernicus Center Press, 2015, s.74