Nikt nie wie, po co ten miś

: Function ereg() is deprecated in /includes/file.inc on line 649.

Oglądanie amatorskich teatrów, tak samo zresztą jak słuchanie amatorskich chórów, ma to do siebie, że przyjemność czerpią z tego jedynie sami wykonawcy. Ta prawidłowość jest powszechnie znana, toteż każdy pomysł, żeby z szablą rzucić się na jej żelazną logikę (czytaj: sugerować widzom, żeby przymknęli oko na wszelkie niedoróbki i pogłaskali wypełnione dobrymi chęciami głowy amatorskich twórców) zawsze musi wzbudzić respekt. Jest to ścieżka, na której łatwo połamać sobie nogi i niewielu przechodzi ją w stanie nienaruszonym.

Różne można stosować zabiegi, żeby widzów nieco zwieść i umilić im oglądanie tzw. twórczości naiwnej. Autorzy wystawy prezentowanej w Bunkrze Sztuki wpadli na pomysł, by posłużyć się słowem "kombucha". Ma ono kilka zalet: brzmi egzotycznie, po sprawdzeniu w Wikipedii dowiadujemy się, że można z niego zrobić cudowną, zdrowotną herbatkę, pitą kiedyś zamiast pepsi i coca-coli. Ogólnie jest więc fajnie. Przede wszystkim jednak nikt nie wie, o co chodzi. Istnieje więc spora szansa, że - podobnie jak w wypadku misia z filmu Stanisława Barei - nikt nie zapyta. Wprawdzie kuratorzy (Bartosz Ołowski i Ewa Tatar) informują, że kombucha "to nic innego, jak popularna symbioza drożdży i bakterii", mająca "podobno niezwykłe właściwości, z których najczęściej wymieniane są: oczyszczanie i regeneracja organizmu, pobudzanie układu odpornościowego i przywracanie naturalnej równowagi". Co za tym idzie, nie mogli więc nie stwierdzić, że "odwołując się do tytułu wystawy, możemy sprawić, że dobroczynne właściwości grzyba znajdą zastosowanie w polu sztuki współczesnej". Jednak nadal nie wiadomo, o co chodzi, za to pojawia się nadzieja. Co prawda kuratorzy serwują nam metaforę prostą jak budowa cepa, ale słowo wciąż pozostaje sexy, a metafora, mimo swojej prostoty, pojemna.

Aśka Warchał, Schody; Anna Poduszyńska, Monika Stolarska, Magdalena Żmijowska, Biały patchwork. Fot.: Vero Rodowicz
Aśka Warchał, Schody; Anna Poduszyńska, Monika Stolarska, Magdalena Żmijowska, Biały patchwork. Fot.: Vero Rodowicz

Szczerze powiedziawszy, kuratorzy nie mieli innego wyboru. Materiał, który przyszło im opanować i porozstawiać w przestrzeni Bunkra, należy do, delikatnie mówiąc, heterogenicznych. Potrzebowali więc jakiegoś supersłowa, żeby objąć nim całość. Przyznaję, że poniósł mnie nieco retoryczny ferwor na wstępie, bo wśród twórców obecnych na wystawie znajdują się nie tylko amatorzy (np. licealistka z Rabki czy kenijski twórca talizmanów, który zresztą ukradł całe przedstawienie), ale także zawodowcy. Wśród tych ostatnich pomieszanie również jest spore - mamy tutaj prace studentów i doktorantów kierunków artystycznych, obok których prezentowane są dzieła artystów przez lata uśpionych, którzy jak Cyloni w "Battlestar Gallactica" nagle postanowili się uaktywnić. Cała ekipa uczestniczyła w kilkunastu warsztatach "Odczarowywanie metody twórczej" i prace prezentowane w Bunkrze są właśnie ich rezultatami. Podczas gdy Ewa Tatar odczarowywała metodę twórczą w Krakowie, Bartosz Ołowski szukał odpowiednich zaklęć w Kenii. Nie ma to zresztą większego znaczenia, bo i tak większość prac pokazywanych w krakowskiej galerii sprawia wrażenie, jakby powstały w ramach zajęć w (due all respect) płockim, radomskim lub gorzowskim domu kultury, a może nawet i więcej: jakby dom kultury - niczym za czasów kadencji dyrektora Piotra Cypryańskiego - przeniesiono do Bunkra.

W warsztatach chodziło o - jak piszą kuratorzy - "rozszerzenie pojęcia kadr kultury, które wyznacza granice między amatorstwem i profesjonalizmem. Ich istotą była chęć sprawdzenia, czy możliwy jest swobodny proces twórczy wynikający z samej pasji i nakierowany na przyjemność, w tym przyjemność widza". Otóż nie chciałbym być nieuprzejmy, ale pragnę poinformować kuratorów, że na podobnie postawioną kwestię spokojnie można odpowiedzieć "tak" i bez organizowania warsztatów. Wystarczy teleportować się z przełomu XIX i XX wieku (np. porzucić archaiczny podział na "prymitywistów" i "prawdziwych artystów"), gdzie najwyraźniej mentalnie żyją, do wieku XXI i na przykład zajrzeć do jaskini amatorów, YouTube'a. Ponadto warto zastanowić się, jak zdefiniować amatora: czy jest to osoba, która nie ma dyplomu uczelni artystycznej? Bo jeśli tak go zdefiniujemy, to kilku amatorów radzi sobie całkiem nieźle, choćby na polskiej scenie artystycznej taki Janek Simon czy Norman Leto. Ale że przed amatorską naiwnością nie chroni żaden dyplom, to znam też kilku zawodowców, którzy tworzą - że posłużę się sformułowaniem kuratorów - "z samej pasji" i radzą sobie gorzej niż amatorzy. Ich nazwiska litościwie przemilczę. Obawiam się, że tych pytań kuratorzy sobie nie zadali, skutkiem czego za amatorów uznali z rozpędu kilku licealistów, lokalnych freaków i emerytów.

Joanna Piotrowska, bez tytułu. Fot.: Vero Rodowicz
Joanna Piotrowska, bez tytułu. Fot.: Vero Rodowicz

Jeśli żaden dyplom nie chroni przed amatorską naiwnością, to i nic dziwnego, że "produkcja artystyczna" powstała w wyniku warsztatów ponownie - na zasadzie wyważania otwartych drzwi - to potwierdziła. Domyślam się, że wobec takiego stanu rzeczy i zbliżającego się terminu otwarcia wystawy sprawę trzeba było ratować. Sięgnięto więc po kombuchę jako spoiwo i po niezawodne narzędzie, jakim jest aranżacja przestrzeni. W końcu w galerii może wybrzmieć każdy duperel, jeśli tylko odpowiednio się go oświetli, zgrabnie ustawi obok innych dupereli, a całość okrasi interesującym słowem. Na wejściu witają nas zatem radosne cytaty wymalowane na ścianach. Część stanowią fragmenty rozmów, które toczyły się podczas warsztatów, czy też zapisków uczestników. Natomiast żeby całości nadać sznyt bardziej inteligencki, gdzieniegdzie ni z tego, ni z owego możemy wyłowić zdania z Wittgensteina, Duchampa czy Schellinga (albo któregoś niemieckiego idealisty). W głębi czekają na nas książki, które wykorzystywano podczas warsztatów. Leżą sobie rozłożone na dywanach, chyba trochę zbyt nisko, żeby chciało się po nie sięgać widzom, i trochę zbyt majestatycznie, żeby nie uznać ich za eksponaty, czyli w efekcie bać się po nie sięgnąć. Ze ścian przyglądają się nam wykonane w Kenii zdjęcia Dawida Misiornego i Joanny Piotrkowskiej. Ten pierwszy fotografował domy, w których mieszkali uczestnicy kenijskiej części warsztatów, ta druga zainspirowała się wykonaną chałupniczo maszyną do ostrzenia noży. Zdjęcia są ładne.

W drugiej sali przechodzimy już do samych efektów warsztatów, wypracowanych podczas spotkań Ołowskiego i Tatar z uczestnikami. Już wcześniej wspominałem, że jeśli większości obiektów przyglądalibyśmy się z osobna, to by bardzo bolało. Spory respekt wzbudza więc umiejętność ustawienia prac w taki sposób, że sprawiają wrażenie zgrabnie zaaranżowanej całości. Display na piątkę z plusem. Mówię to zupełnie poważnie. Niestety, na tym kończy się maślenie, bo wiąże się to z moją kolejną wątpliwością dotyczącą wystawy.

fragment wystawy. Fot.: Vero Rodowicz
fragment wystawy. Fot.: Vero Rodowicz

Cel i wartość warsztatów nie na tym polegają, żeby produkować obiekty, lecz na tym, żeby się spotkać i pogadać. Z kolegami po fachu i z kimś, kto teoretycznie jest lepszy. To, co dzieje się podczas warsztatów i w ogóle rozciągniętych w czasie działań w zespole, rezonuje na poziomie zachodzących między uczestnikami relacji, a niekoniecznie na poziomie powstałych obiektów. Tymczasem prace pokazywane w Bunkrze w żaden sposób tej procesualności nie ujawniają, nie odzwierciedlają zbiorowego mechanizmu ich powstawania. Równie dobrze można było ogłosić konkurs otwarty dla wszystkich, z naciskiem na amatorów. Nadesłaliby oni prace, z których kuratorskie jury wybrałoby najlepsze. W związku z tym, że - jak w prywatnej rozmowie stwierdził Bartosz Ołowski - pokazano na wystawie wszystkie prace stworzone podczas warsztatów, nie selekcjonując ich, wystawa wygląda jak konkurs, którego jury zaakceptowało wszystkie nadesłane prace.

Decyzja odważna, ale efekt chyba przerósł kuratorów. Sięgnięto więc po display, żeby je ucywilizować. Nadając im galeryjny sznyt, jednocześnie starannie je upupiono. Trochę na tej zasadzie, jakby amatorski chór zremasterował ekspert od nagrań i postprodukcji, a następnie promował jako twórczość amatorską. W tym sensie właśnie intencje kuratorów są niejasne. Z jednej strony chcieli sprawdzić, co się wydarzy, gdy amatorskie prace będą próbowali konsekrować i umieszczać w profesjonalnej przestrzeni wystawienniczej (jakby to z góry nie było wiadome). Z drugiej strony jakby przerazili się ich toporności i starali się wygładzić wszystkie kanty. Gdyby tylko wszystko to nie było do przewidzenia i gdyby raczej starano się położyć nacisk na procesualny charakter warsztatów, nie mielibyśmy wrażenia, że przyjemność z oglądania poszczególnych prac mają w wypadku tej wystawy nie tyle widzowie, co wystawiający.

 

"Kombucha", Bunkier Sztuki, Kraków, 12.2 - 15.03.2015

Paul Gitagia, „Stand”. Fot.: Vero Rodowicz
Paul Gitagia, „Stand”. Fot.: Vero Rodowicz

fragment wystawy. Fot.: Vero Rodowicz
fragment wystawy. Fot.: Vero Rodowicz

Małgorzata Król, „Azyl”. Fot.: Vero Rodowicz
Małgorzata Król, „Azyl”. Fot.: Vero Rodowicz

Asia Baś, Kadri Noormets, “Air with content 10 degree something shared”, w tle: Edwin Mainagathu, bez tytułu, Kacper Kordus, “Li
Asia Baś, Kadri Noormets, “Air with content 10 degree something shared”, w tle: Edwin Mainagathu, bez tytułu, Kacper Kordus, “Literatura”. Fot.: Vero Rodowicz

fragment wystawy. Fot.: Vero Rodowicz
fragment wystawy. Fot.: Vero Rodowicz

Prekariat (Anna Batko, Kamil Kuitkowski), „Kąpiący się dandysi”. Fot.: Vero Rodowicz
Prekariat (Anna Batko, Kamil Kuitkowski), „Kąpiący się dandysi”. Fot.: Vero Rodowicz

Katarzyna Kościelniak, „Modus”, w tle: Anna Pouszyńska, „Świątynia dumania”, Thomas Hirschhorn, „Stars in the sky”. Fot.: Vero R
Katarzyna Kościelniak, „Modus”, w tle: Anna Pouszyńska, „Świątynia dumania”, Thomas Hirschhorn, „Stars in the sky”. Fot.: Vero Rodowicz